Stanisław Wodyński: Bóg zapłać Księże Biskupie!

Niezależna Gazeta Obywatelska2

Im jestem starszy, tym silniej wzrasta we mnie przekonanie, iż za pośrednictwem ks. Biskupa Antoniego Adamiuka otrzymałem dar, który potem wykorzystywałem przez całe moje późniejsze życie. A był nim, pokonany za sprawą kapelana „Solidarności” lęk przed złem! Poznałem dzięki Niemu smak cnoty męstwa.

Żeby to w pełni uzasadnić, muszę się jednak cofnąć aż do roku 1968. Wtedy to po raz pierwszy, z własnej oczywiście winy, a raczej przez młodzieńczą głupotę i towarzyszącemu temu wiekowi przemożnemu pragnieniu założenia rodziny, dostałem się w orbitę zainteresowań służby bezpieczeństwa PRL. Edukowałem się wtedy w słynnej w całej Polsce Państwowej Szkole Medycznej Instruktorów Terapii Zajęciowej. Byłem zgodnie ze swoim temperamentem, słuchaczem wyróżniającym się spośród innych aktywnością, toteż młodzież powierzyła mi funkcję starosty roku. Do tego dodatkowo zaangażowałem się w organizowanie pierwszej jaskółki wymiany swobodniejszych poglądów jakim za czasów głębokiego PRL-u był miejscowy Dyskusyjny Klub Filmowy. W atmosferze rozluźnienia, wcześniej panującej sztubacko pojmowanej dyscypliny, utworzyliśmy nawet sąd koleżeński, który miał się zajmować występkami, w głównej mierze zawinionymi przez burzę hormonów, adekwatną dla naszego szczenięcego przecież wieku. Ja natomiast zostałem wybrany na prezesa owego trybunału.

W rewolucyjnym nieomal nastroju i działaniach poszerzania przestrzeni samorządu słuchaczy zastał nas marzec 1968 roku. Byłem wtedy jednym z głównych inicjatorów akcji mającej na celu poparcie studentów protestujących przeciwko zdjęciu „Dziadów” z repertuaru Teatru Narodowego w Warszawie. Mieliśmy zrobić to poprzez wiec zwołany w sali konferencyjnej szpitala tak, aby umożliwić w nim uczestnictwo również i pracownikom tej instytucji. Do wiecu jakoś nie doszło, bo wszyscy poza nami, stawali na głowie żeby się nie odbył. A do Branic skierowano odpowiednich funkcjonariuszy. Wtedy to, teraz po latach dopiero to sobie uświadomiłem, miałem paść ofiarą prowokacji, za którą stała SB! Miano mnie w ten sposób albo uciszyć albo pozyskać do współpracy. Intryga sprowadzała się do tego, że tablicę ogłoszeń, na której niejaki Stanisław Pikuła, pielęgniarz i ormowiec zarazem, przy tym zapalony brydżysta, umieścił entuzjastyczne poparcie dla tow. Wiesława Gomółki. Było to powodem moich głośnych komentarzy, że poparcie dla polityki słynnego kompozytora Gomółki świadczy o wyrafinowanym guście owego pielęgniarza. Bo przecież chyba o niego chodzi, bo przecież towarzysz Wiesław pisze się przez u otwarte. No więc owo poparcie, na tablicy ogłoszeń, ktoś późnym wieczorem oblał czarnym tuszem. W tym, mniej więcej czasie, miałem w zwyczaju powracać z usilnych starań o rękę mojej przyszłej żony do internatu. Miano mnie zatem skojarzyć w czasie i przestrzeni z haniebnym aktem oporu przeciwko poparciu polityki partyjnego przywódcy, którego zresztą wkrótce i tak obalono. Jednak wiedziony intuicją, a także podszyty sporym strachem, podniosłem spory raban, zawiadamiając o fakcie zbezczeszczenia hasła portiera pilnującego bramy szpitala psychiatrycznego. Nazajutrz zostałem zaproszony przez personalnego szpitala Tadeusza Malinowskiego do jego mieszczącego się w administracji szpitala biura, w którym to czekało na mnie dwóch „smutnych panów”. Pojadając jakieś bułki z kiełbasą wzięli mnie w obroty, początkowo wypytując szczegółowo o życiorys, potem o to co się w szkole dzieje. Tablicą powalaną tuszem jakby interesowali się mimochodem, indagując mnie kto mógł to zrobić. Zobowiązano mnie do przekazania, każdej informacji, która mogłaby przyczynić się do ustalenia sprawcy. Wreszcie odprowadzając mnie ciężkim spojrzeniem do drzwi wypuszczono. Potem jeszcze kilkakrotnie próbowano ze mną nawiązać kontakt, a to przez telefon, a to przez niby przypadkowe spotkanie. Trwało to może około roku. Wiłem się jak piskorz udzielając bardzo ogólnikowych odpowiedzi albo sprawiając wrażenie, że nie rozumiem o co mnie pytają. Odgrywałem rolę bezmyślnego durnia, który przypadkiem zaplatał się w coś podejrzanego. Jak udało się mi w tej roli być przekonywującym świadczyć może opinia zawarta w kwestionariuszu informacyjnym figuranta o kryptonimie „Tandeciarz”, gdzie w walorach i cechach ujemnych napisano o mnie: „…z charakteru na ogół spokojny, o pogodnym usposobieniu, na stosunkowo niskim stopniu intelektualnym…„. Potem, już po wydarzeniach w Radomiu, zacząłem jednak nieomal fizycznie odczuwać wzmożone zainteresowanie SB moją osobą. Wynikało to z mojego zaangażowania w rozprowadzanie, jak to enigmatycznie określano „bezdebitowych wydawnictw”. Z lektury akt udostępnionych mi przez Instytut Pamięci Narodowej wynika, że byłem przez nich inwigilowany, że planowano różne przeciwko mnie wymierzone przedsięwzięcia. Nawet przesłuchiwano moich, dawnych w Wadowicach kolegów. Dwa razy funkcjonariusze odwiedzili moja śp. Matkę, która im dzielnie odpowiedziała, że niech wcześniej jej powiedzą o co chodzi a potem pytają. Jak „wybuchła” w 1980 roku „Solidarność” to nawet do mnie się specjalnie zwrócono, żebym się w nią zaangażował. Propozycję składał mi niejaki Jerzy Wcisłowski, który po krótkim okresie hałaśliwej działalności w „Solidarności” przeszedł do pracy etatowej w komitecie gminnym PZPR. Ja natomiast miałem świadomość tego, iż moja zszargana u policji politycznej reputacja może tylko zaszkodzić budowaniu ruchu solidarnościowego. Trzymałem się zatem w głębokim cieniu oficjalnie do niej nie należąc. W ukryciu wspierałem działania mojego przyjaciela Antoniego, który za tą działalność potem został internowany. Dopiero na wiosnę 1981 roku ujawniłem swoje rzeczywiste po stronie „Solidarności” zaangażowanie stając się, co z satysfakcją odnotował w raportach por. SB Grzegorz Halota, sekretarzem redakcji solidarnościowej gazetki „Na głos”.

Wprowadzenie stanu wojennego zaskoczyło nas zupełnie. W Branicach internowano dwie osoby: Antoniego Junoszę-Szaniawskiego i Andrzeja Krynickiego, pozostawiając ich rodziny i ich przyjaciół w absolutnym przerażeniu. Z największą trwogą snuliśmy przypuszczenia co do miejsca ich pobytu. W takiej małej miejscowości jak Branice, nie można było się od nikogo spodziewać pomocy, a każda aktywność w jej poszukiwaniu była obserwowana z wyraźną wrogością przez w przeróżne mundury ubranych aktywistów, którzy wspierali działania komisarzy wojskowych urzędujących w budynku gminy. O tych, których miejscowi milicjanci z przybyłymi z Głubczyc funkcjonariuszami SB wyprowadzili z domu, nad ranem 13 grudnia, słuch zaginął. Spekulowano nawet czy nie zostali wywiezieni do ZSRR. W trzecim dniu stanu wojennego, za radą nieżyjącego już ks. Ryszarda Szwarca, pokonując mające bardzo realne podstawy obawy o swoją własną wolność, z duszą na ramieniu, co rusz legitymowany w autobusie, wyjechałem z Branic do Opola. Miasto było jak wymarłe. Obfite opady śniegu jeszcze podkreślały ten chłód przywołując zwłaszcza Kresowianom najgorsze skojarzenia ze Wschodu, kiedy to Sowieci organizowali wywózki na Sybir. Bałem się strasznie. Kilkakrotnie przemierzałem ulicę Książąt Opolskich i jej okolice krążąc w pobliżu Kurii Biskupiej. Ukradkiem zerkałem czy nikt mnie nie śledzi, czy z pobliskich okien ktoś nie obserwuje tych co wchodzą do Kurii, nie rejestruje ich na taśmie filmowej. Wreszcie, jakby nieomal skacząc do basenu z głęboką wodą, wstrzymując ze strachu oddech, rzuciłem się do kurialnej furty. Będąc już tam w środku miałem wrażenie, że dokonało się coś przełomowego. Była to pewna nieodwracalność. Oto bowiem wdałem się w działania, w całym tego słowa znaczeniu, antyreżymowe, wymierzone w organizatorów stanu wojennego, zagrożone w dekretach Jaruzelskiego drastycznymi karami. Spotkałem się z księdzem kanclerzem Sitkiem, który po dokładnym przepytaniu zaprowadził mnie do księdza biskupa. Zamiast trzymającego na dystans purpurata zobaczyłem zwykłego księdza, siwowłosego, o pogodnym uśmiechu, przypominającego trochę nauczyciela od polskiego ubranego w zwykłą sutannę. Od razu poczułem wielką bliskość tego człowieka, jego autentyczną troskę o rodziny tych, którzy zostali aresztowani. Ksiądz biskup ustalił iż przebywali oni o przecznicę stąd, w opolskim kryminale. Nie znałem dotąd tego ujmującego ciepłem sufragana diecezji opolskiej. Nawet wiele o nim nie słyszałem. Dotąd bowiem moim jedynym spotkaniem w ogóle z biskupem, dygnitarzem kościelnym przed którym się klękało i całowało w pierścień, był krótki moment bierzmowania w wadowickim kościele, kiedy to ks. biskup Karol Wojtyła uderzył mnie lekko w twarz. A teraz siedząc na brzegu krzesła byłem częstowany przez jego ekscelencję pierniczkami. Wprawdzie twardymi jak grzechy, jakie sobie na sumienie wzięli członkowie WRON wprowadzając stan wojenny, ale o smaku, który będę pamiętał do końca życia. Ksiądz biskup Adamiuk był dobrze zorientowany w tym co się w Opolu dzieje. Gorzej było z wieściami z terenu, toteż z najwyższą uwagą mnie wysłuchiwał.

Wtedy to powoli zacząłem się wydobywać z tego strachu i lęku z jakim przyszedłem. Poczułem olbrzymią ulgę ze spełnionej misji. Świat już bowiem będzie wiedział co się stało tam hen, w położonej na samej granicy maleńkiej miejscowości. Upomni się o tych, co zostali rodzinom zabrani. Nie zaginą już bezimiennie, bo ksiądz biskup już o nich wie! On ich obroni! Ich rodzinom dopomoże! Wtedy to, za Jego pośrednictwem, w Jego obecności, poczułem się człowiekiem dzielnym, obdarzonym cnotą męstwa, to znaczy tym, który podejmuje się działań dla siebie trudnych, ale prowadzących ku czemuś moralnie dobremu.

Bóg zapłać za to Księże Biskupie!

Autor: Stanisław Wodyński, www.wodynski.info

 

  1. | ID: c3172cbf | #1

    Ciekawy tekst.Dzieki.

  2. Stary
    | ID: 51db9a62 | #2

    Bóg zapłać Staszku !
    Bóg zapłać za świetny tekst
    I Bóg zapłać za przypomnienie tej wielkiej postaci biskupa Antoniego

Komentarze są zamknięte