Znani jakich nie znacie: „Piszę książkę po angielsku, bazując też na moich amerykańskich doświadczeniach” – z doktorem Markiem Kawą, wykładowcą naukowym, byłym posłem na Sejm RP, Radnym Miasta Opola rozmawia Tomasz Kwiatek

Niezależna Gazeta Obywatelska2

Marku, jesteś znany z tego, że nie lubisz rozmawiać na prywatne tematy, zmienisz zdanie specjalnie dla nas?

Chyba każdy z nas, kto porusza się lub poruszał w jakimś tam małym stopniu w sferze publiczno-politycznej pragnie uchronić swoją rodzinę od jednak tej wciąż mało przyjemnej w Polsce sfery. Uważam, iż co jak co, ale przysłowiowe ognisko domowe winno być wyjątkową oazą spokoju z dala od polityki i wścibskości. Poza tym nie czuję się wcale osobą „medialną” i – co może w dzisiejszych czasach dziwić – do takiej absolutnie nie pretenduję.

Nie kusi Cię ten tzw. blichtr bycia rozpoznawalnym czy medialnym, choćby tu w Opolu?

Naprawdę nie mam szczególnej potrzeby „parcia na szkło”, wolę w zaciszu robić swoje. Choć dziś, przyznasz, jest to trudne, tym bardziej że wymuszają takie zachowania same media, a zwłaszcza – co ubolewam – dzisiejszy sposób uprawiania polityki zdominowanej przez dyktat PR-u, za którym często stoi pustka. Poza tym uważam za zbyteczny ekshibicjonizm, kiedy politycy czy osoby publiczne pokazują się na przykład w fartuchach kuchennych czy z drugiej strony na w pół roznegliżowani czy nieporadnie grający jakieś inne role i próbują nam wmówić, że robią to na co dzień, to tak jakby chcieli nas stale przekonywać, że naprawdę są normalnymi ludźmi jak ich wyborcy…. No chyba, że stoi za tym jakiś szczytny cel, np. charytatywny.

Jak mają na imię Twoje dzieci?

Wojtek i Maciek.

Słyszałem, że sam układasz im kołysanki…

A tak, to pokłosie jakby dwóch spraw: tęsknoty za częstszym graniem na gitarze, bo na studiach założyliśmy taki amatorski rockandrollowy zespół „The Chimneys”, z racji tych kominów elektrowni w Brzeziu i przez co najmniej 6 lat pogrywaliśmy z różnym rezultatem w dobrzeńskim GOK-u, a dwa – to kiedy pojawiły się dzieci i wszystko zaczęło ich w mieszkaniu interesować, z czasem natrafiły na gitary i inne instrumenty i trzeba było zrobić z nich jakiś użytek. Stąd jak na razie z kilku moich propozycji ostały się dwie kołysanki, które zaliczyłbym nawet do naszych domowych klasyków.

Na swojej stronie internetowej napisałeś o sobie: „wykładowca, amerykanista, nauczyciel języka polskiego i angielskiego”, gdzie i co wykładasz i skąd to zamiłowanie do Ameryki?

To może po kolei. Mimo mojego pierwszego wykształcenia – polonistyki, jak większość moich kolegów i koleżanek po studiach nie pracujemy zawodowo jako typowi poloniści, ale poruszamy się gdzieś tam w okolicach nauk humanistycznych. Nie będę się tutaj użalał na temat strategicznych błędów kształcenia polskich uczelni wyższych i nieproporcjonalnego rynku pracy w Polsce, ale dzisiaj młody człowiek pragmatycznie podchodzący do życia doskonale wie, że nie może poprzestać na jednym kierunku studiów, a tym bardziej, jeżeli jeszcze jest to dziedzina humanistyczna. W swojej karierze zawodowej wykładałem już różne przedmioty jak choćby: śmierć w kulturze, politykę edukacyjną, komunikowanie polityczne, antropologię kulturową czy historię kultury krajów anglojęzycznych… etc. Moim drugim z kolei wykształceniem jest filologia angielska, a ostatnio uzupełniona przez American Studies na UJ, stąd daje mi to już jakąś tam interdyscyplinarną swobodę.

A skąd te Stany Zjednoczone, mniej w Polsce jeszcze, ale w Europie przyznać się otwarcie, że ktoś się jeszcze fascynuje USA, to tak jakby popełnić małe faux pas?

Masz po części rację, powiem jednak tak, kiedy 13 lat temu wyjeżdżałem po raz pierwszy do Stanów jeszcze jako student z popularnego wówczas programu studenckiego Camp America, to pamiętam u siebie ten typowo europejski stosunek do Ameryki pełen nieco kulturowej wyższości, ale i jednocześnie ciekawości skonfrontowania może i mitów o Ameryce. Po prawie ośmiu kolejnych wyjazdach od tego czasu z tego początkowego uczucia została już tylko stale utrzymującą się fascynacja tym niespotykanym wciąż kulturowo-społecznym eksperymentem jakim są Stany Zjednoczone. Choć kulturowo i geograficznie rozszerza się ona u mnie również o Amerykę Południową i Kanadę. Może to zabrzmi patetycznie, ale USA to wciąż dla mnie współczesna emanacja Cesarstwa Rzymskiego zarówno na zasadzie soft power jak hard power mimo dotkliwej ostatnio recesji gospodarczej.

Czy to prawda, że fascynuje Cię śmierć?

To znaczy, jak już mnie fascynuje, to jako pojęcie kulturowe – czyli jak pisał klasyk – „jak się śmierć wydarza w kulturze”, to niewątpliwie tak. Skłamałbym, kiedy powiem, iż fascynuje mnie śmierć jako sama w sobie, bo wówczas zakrawałoby to na jakąś aberrację, gdyż każdy normalny człowiek, a już tym bardziej sam organizm biologiczny, nastawiony jest „ku życiu” i zawsze chce żyć, nawet wtedy, gdy chwilowo ktoś targa się na swoje życie czy atakuje go śmiertelna choroba. Domyślam się jednak w Twoim pytaniu, że chcesz nawiązać do encyklopedycznego projektu w jakim uczestniczyłem, a mianowicie drugiego poszerzonego wydania „Księgi Żałoby i Śmierci”, która ukazała się w 2009 roku. To faktycznie niesamowita przygoda intelektualna przede wszystkim, która trwa od 1994 roku, kiedy już rok na polskim rynku funkcjonowało pierwsze wydanie „Księgi”, wówczas to miałem niewątpliwe szczęście spotkać na opolskiej uczelni dra Mariana Wańczowskiego, który pomysł polskiego odpowiednika Dictionnarie de la morte Roberta Sabatier przywiózł z Paryża, gdzie kilka lat wykładał bodajże na samej Sorbonie, po kilku latach zaprosił mnie do swego zespołu.

Przyznam, że wydawało mi się, że znam mniej więcej opolską kadrę uniwersytecką, ale o zespole tanatologicznym i postaci tego doktora, o jakim wspominasz chyba nie słyszałem dotąd.

Szkoda, bo dr Marian Wańczowski to niesamowita postać, z krwi i kości prawdziwy akademik, przerastający merytorycznie i osobowościowo często opolskie środowisko, dziś już niestety na emeryturze, według mnie celowo zapomniany, mimo że uczelnia mogłaby go zaprosić do prowadzenia jakiegoś wykładu monograficznego. Jako radny spróbuję jeszcze powalczyć o jakieś przynajmniej docenienie jego działalności ze strony miasta. Tu mam też żal do opolskiego środowiska dziennikarskiego, które – w znacznej części jest z wykształcenia po opolskiej polonistyce – przeszli przez jego ręce, i z tego co wiem, ani razu nie pokwapili się tej nietuzinkowej postaci nagłośnić czy coś napisać o jego wieloletniej działalności naukowej. Przecież on to pierwsze w Polsce kompendium wiedzy tanatologicznej inspirował i prowadził i w zasadzie cisza i obstrukcja ze strony opolskiego środowiska naukowego wobec „Księgi Żałoby i Śmierci” są wciąż dla mnie czymś niebywałym. Czyżby powszechna tabuizacja śmierci przeniknęła również do środowiska akademickiego? Jest też coś w tej przykrej po ludzku sytuacji symbolicznego, wiele mówiące o polskiej kondycji humanistyki, a mianowicie dystans chyba nie do nadrobienia, jaki dzieli nas od zachodniego świata: mianowicie francuski słownik o śmierci ukazał się w 1967 roku, a nasz polski odpowiednik w 1993 i to dzięki tylko niezłomnej postawie człowieka, który chciał coś więcej od opolskiej nauki mając porównanie do najlepszych wzorców, za co spotkały go niezasłużone razy, niezrozumienie, a zamiast podziwu i podziękowania – zazdrość i obojętność. Jak widzisz, trochę się rozgadałem przy tym, ale musiałem to powiedzieć, gdyż to zazwyczaj tak bywa, iż nasze fascynacje inspirują niesamowici ludzie, których mamy szczęście spotkać na naszej drodze. Kończąc jeszcze dodam, skoro już tak zahaczamy o prywatne sprawy, iż dr Wańczowski miał całkowicie odmienne poglądy polityczne niż moje wówczas, o czym doskonale wiedzieliśmy, mimo to nigdy nie dał mi odczuć, iż to może w jakikolwiek sposób wpłynąć na naszą współpracę. Więc już po tym choćby widać, iż na tle opolskiej uczelni był prawdziwym mentorem i autorytetem, stąd tak wiele studentów i doktorantów do niego się garnęło. Z tego co wiem, są dziś rozproszeni po całym świecie i robią często niesamowite rzeczy.

Kiedy obroniłeś doktorat i jaki był temat Twojej rozprawy?

Obroniłem się w 2003 roku, a temat wynikał z mojej współpracy właśnie z zespołem tanatologicznym dra Mariana Wańczowskiego, który patrzył daleko poza opłotki najpierw WSP, a potem UO, mówiąc nam wielokrotnie, że musimy zbudować środowisko intelektualne i pozostawić po sobie uczniów. Oczywiście z racji braku habilitacji u dra Wańczowskiego, a tak naprawdę to nie uznano mu francuskiego odpowiednika, nie mogłem formalnie pisać pod jego opieką, trafiłem na szczęście w ręce w miarę dobrego wówczas antropologa kultury, który niestety później też odszedł do lepszego ośrodka akademickiego, gdzie napisałem pracę: „Ten który toczy nasze dusze i ciała. Robak i robactwo w kulturze i literaturze”. A więc jak widzisz typowo tanatologiczno-antropologiczny temat, który wówczas wynikał z moich zainteresowań, który zresztą nikt mi nie narzucił z góry, jak to zazwyczaj bywa, stąd pisało mi się nadzwyczaj dobrze i szybko.

Czy może ten trochę ekscentryczny temat zahaczał o Twoje poglądy polityczne lub tę sferę?

Absolutnie, tematyka i metodologiczne podejście ni jak miały się z moim zaangażowaniem politycznym, choć będąc bardzo dociekliwym, może i na siłę znajdziesz tam kilka wątków nieco korespondujących. Przy okazji taka mała anegdotka z tym związana: kiedy byłem już posłem, zadzwoniła do mnie jakaś prawdopodobnie dziennikarka, podająca się za doktorantkę UAM z Poznania dająca mi do zrozumienia, że musi koniecznie przeczytać moją rozprawę. Kiedy zacząłem ją wciągać w bardziej merytoryczną rozmowę od razu zorientowałem się, że chyba za bardzo nie wie, o czym mówi. Podejrzewam, iż myślała, iż może znajdzie w mojej pracy jakieś kontrowersyjne lub kompromitujące sformułowania, tym bardziej, iż znalazłem się nagle w środowisku politycznym oskarżanym czasami o niestworzone rzeczy. A propos przeczytania tej – powiem nieskromnie dość ciekawej z punktu kulturoznawczego – rozprawy, to po przegranych wyborach w 2007 roku w końcu znalazłem czas do edytorskiego przygotowania jej i w tym roku powinna już się w końcu ukazać w księgarniach.

Kończysz już książkę o Zbigniewie Brzezińskim?

Niestety nie o Zbigniewie Brzezińskim, to byłby dla mnie zaszczyt, ale taki rodzaj małej monografii podejmujący tematykę współpracy między polskim parlamentem a amerykańskim kongresem. Piszę to tym razem po angielsku, bazując też na moich amerykańskich doświadczeniach i prawie dwuletnim funkcjonowaniu w parlamentarnym zespole polsko-amerykańskim, kiedy byłem posłem. A opiekunem jest prof. Patrick Vaughan, który rok temu wydał pierwszą de facto biografię Zbigniewa Brzezińskiego, która jest polską wersją amerykańskiego oryginału. Również niesamowita postać amerykanisty, takiego ideowca z Zachodniego Wybrzeża, mieszkający od dłuższego czasu w Polsce, który trochę nas Polaków zawstydza, iż do tej pory nie znalazł się żaden rodowity Polak, który pokwapiłby się napisać choćby coś poważnego o postaci doktora Brzezińskiego. Zachęcam naprawdę wszystkich do przeczytania tej biografii o Zbigu, gdyż czyta się ją momentami jak powieść sensacyjną, choć polska wersja nieco słabiej to oddaje, a ponadto Vaughan jako jedyny został dopuszczony do prywatnego archiwum Brzezińskiego, w którym buszował przez wiele miesięcy i wyciąga ciekawe rzeczy z okresu zimnowojennego czy kulis relacji polsko-amerykańskich.

Jaka jest Twoja ocena tej postaci?

Brzezińskiego….? Generalnie w tym momencie bardzo pozytywna, choć też zależy w jakim aspekcie, bo Zbigniew Brzeziński to postać wielowymiarowa. Przede wszystkim wizjoner, któremu też zdarzały się wpadki, jak w przypadku choćby Iranu, za który prawdopodobnie Jimmy Carter zapłacił przegraną reelekcję. Ale choćby jego geopolityczne diagnozy dotyczące roli Chin, rozpadu ZSRR, konfliktu palestyńsko-izraelskiego, sytuacji w krajach arabskich czy w końcu w Europie środkowo-wschodniej spełniły się co do joty. Niesamowita geopolityczna i cywilizacyjna wręcz intuicja, któremu inni politycy, stratedzy czy badacze mogą tylko pozazdrościć, choćby w przypadku wykreowania wręcz takich kandydatur prezydenckich jak Humphreya, Cartera, a ostatnio przecież Baracka Obamy. Dużo mógłbym się rozwodzić, więc powiem tylko tak skrótowo: jest cudownym dzieckiem polskiego idealizmu, pracowitości, zadziorności w połączeniu z amerykańskim pragmatyzmem, zdecydowaniem i precyzją. Całkowicie przez polskie tzw. elity niewykorzystany po 1989, a nawet w pewnym okresie zapomniany, owszem doceniany, ale tylko w sferze słów, a co by nie mówić, jako doradca ds. bezpieczeństwa wewnętrznego w tym czasie w administracji Cartera, mając na uwadze ówczesną niesamowitą rangę tego stanowiska stanowi – według mojej skromnej opinii – obok Karola Wojtyły, o ile traktujemy papieża jako przywódcę też politycznego, jedynego Polaka z krwi i kości, który miał przez wiele lat taki bezpośredni wpływ na geopolitykę i relacje międzynarodowe. Nie dorównuje mu nawet inny polonus – Ed Muskie, który niemal przez rok pełnił teoretycznie ważniejszą niż Brzeziński funkcję sekretarza stanu również w administracji Cartera. Jednak wpływ obu na kierunki polityki światowej nieporównywalny. O Brzezińskim mógłbym jeszcze wiele mówić, na koniec jednak pochwalę się, że udało mi się zamienić z nim kilka zdań podczas jego wizyty w Warszawie rok temu i naprawdę jestem jeszcze pod większym wrażeniem, a jest już wiekowym staruszkiem.

Twoja ulubiona muzyka?

Słucham dosłownie wszystkiego w zależności od nastroju i chwili, ale na szczęście dla mojego słuchu punk rock, hard core …etc. mam już chyba za sobą, od bodajże dwóch lat dzięki muzycznej edukacji ks. Rafała Rusina i znajomego melomana z Warszawy coraz częściej bywam w Filharmonii Narodowej skłaniając się ku muzyce poważnej i sakralnej, prawdziwej muzyce, jak określają to podobno fachowcy. Ale zdarzają mi się chwile słabości i nie pogardzę jakimiś old schoolowym czarnym hip-hopem, czy R&B.

A propos prawdziwej, jak określasz, muzyki. Z tym śpiewem liturgicznych chorałów łacińskich to prawda?

Faktycznie uczęszczałem w swojej obecnej parafii bł. Czesława niemal przez rok na lekcje, jeżeli mogę to tak określić, śpiewu chorałów liturgicznych przygotowując się tym samym do reaktywowanej w naszej diecezji mszy w rycie trydenckim. Niesamowite przeżycie natury nie tylko muzycznej, ale i sakralnej.

Masz w ogóle czas, żeby pomagać żonie w domu?

To chyba raczej pytanie retoryczne. Dobrze wiesz, jak to jest zazwyczaj. Duch ochoczy, ale ciało słabe… ha, ha… Naturalnie chciałoby się więcej, ale mam wspaniałą małżonkę, która jak na razie świetnie sobie radzi. Czego wszystkim mężczyznom też życzę.

Dzięki.

Ja również dziękuję i gratuluję bardzo ciekawego medialnego projektu, który mam nadzieję niebawem przekroczy granice Opolszczyzny.

Bardzo Ci dziękuję!

  1. Pejter
    | ID: 67a4a47f | #1

    Proszę zapytać p. Zbigniewa Brzezinskiego co myśli na temat Ruchu Autonomii Śląska. Może wtedy kilku osobom opadną klapki z oczu i przestaną bezpodstawnie pluć na tę organizację.

  2. NNN
    | ID: 06b4d5bc | #2

    to się Pejter popisałeś!

Komentarze są zamknięte