Kto ma pewne doświadczenie z Parlamentem Europejskim, ten nie był przesadnie zaskoczony awanturą wokół wystawy smoleńskiej, jaką tam zorganizowałem (wystawę, nie awanturę) wraz z Tomaszem Porębą i Ryszardem Czarneckim oraz Fundacją Niezależne Media. Podstawowym materiałem wystawy były zdjęcia pokazujące Polskę w żałobie, pogrzeb Prezydenta oraz teren katastrofy (również niszczenie samolotu). Na początku wszystko szło dobrze, co nas trochę dziwiło. Ale w końcu nadeszło to, co miało nadejść. Kilka dni przed otwarciem dostałem list od jednego z kwestorów informujący mnie, że pod zdjęciami nie mogą być umieszczone żadne napisy. Uzasadnienie było mniej więcej takie: tragiczna śmierć pod Smoleńskiem wymaga upamiętnienia, a rocznica jest tak przejmującą okazją, że najlepszym sposobem będzie pozostawienie samych zdjęć; ich siła wystarczy, a teksty będą tylko widzów dekoncentrować. To uzasadnienie zostało opatrzone odwołaniem do odpowiednich punktów regulaminu parlamentarnego oraz zwyczajową pogróżką, że jak się nie zastosujemy, to wystawa zostanie zlikwidowana.
Kwestorzy to kilkuosobowa grupa posłów odpowiedzialna za różne porządkowe sprawy w parlamencie. Wśród nich jest i Polak, a konkretnie posłanka SLD z Dolnego Śląska pani Lidia Goeringer de Oedenberg. Jest to osoba, o której powiedzieć, że reprezentuje bezwarunkowy entuzjazm wobec wszystkiego co unijno-europejskie, to zgrzeszyć skrajną ascetycznością opisu. Domyślaliśmy się, że w decyzji dotyczącej tekstu musiała mieć ona sporo do powiedzenia. Była bowiem naturalną osobą, która mogła kolegom służyć wyjaśnieniami prowadzącymi do takiej, a nie innej konkluzji.
Sprawdziliśmy podstawę prawną, czyli owe punkty regulaminu, w oparciu o które teksty wyrzucono, a sprawdziwszy zdumieliśmy się. Napisano tam, że kwestorzy mogą ingerować w wystawę czy ją zlikwidować, jeśli służy ona celom komercyjnym, jeśli podważa wartości europejskie lub jeśli narusza godność Parlamentu Europejskiego. Zdumiało nas to dlatego, że wymienione punkty nie miały nic wspólnego z treścią listu od kwestorów. Ci w swojej decyzji nie wytknęli nam przecież, że mamy cele komercyjne, że podważamy wartości europejskie, czy że naruszamy godność Parlamentu. Nie napisali też, że złamaliśmy jakiekolwiek formalne procedury. Oni napisali, że odpowiedniejsze dla uczczenia tragedii smoleńskiej będą zdjęcia bez tekstu.
Gdy dobrze na to spojrzeć, to mamy sprawę nie tylko kuriozalną, lecz groźną. Jest to przykład cenzury w stanie najczystszym. Oto ciało polityczne mówi twórcom, jaką formę ich dzieło powinno przybrać, aby było lepsze. „Towarzyszu pisarzu – jak przekonywano kiedyś – ten ostatni rozdział Waszej powieści trzeba usunąć, bo on niepotrzebnie wprowadza wątki, które zaciemniają obraz całości; dla Waszego dobra i dla dobra literatury usuńcie tej rozdział, bo jak nie usuniecie, to książki Waszej nie wydamy”.
W regulaminie Parlamentu nie ma niczego takiego, co upoważniałoby do podobnych decyzji. Regulamin mówi, że kwestorzy mogą pełnić rolę cenzorów dokonując eliminacji pewnych treści, w zakresie trzech wskazanych punktów i tylko w takim zakresie, lecz – jak rozumiem – powinni to uzasadnić.
Pani posłanka szybko uaktywniła się w mediach i zaczęła mówić różne złe rzeczy o tych napisach, że są drastyczne, że skandaliczne, itd. Nie przeczę, że takimi się mogą one jej wydawać, lecz przecież to nie ma nic do rzeczy. Sympatie kwestorów to ich prywatna sprawa. Może im się, na przykład, nie podobać napis, że na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego przybyły tłumy i że żaden z polskich polityków ostatnich dziesięcioleci nie cieszył się takimi wyrazami oddania. Nie da się jednak udowodnić, że tekst ten służy celom komercyjnym, podważa wartości europejskie, czy narusza godność parlamentu. Może kwestorom się nie podobać napis pod zdjęciem pokazującym rosyjskiego żołnierza, który niszczy wrak samolotu i uśmiechnięty czyni gest triumfu, ale nie ma to nic wspólnego z celami komercyjnymi, wartościami europejskimi, czy powagą parlamentu. Skąd więc reakcja kwestorów? Na pewno mamy tutaj do czynienia z grzechem politycznej pychy, niezwykle typowej dla tej instytucji. Wyrażając to inaczej, jest to nadużycie władzy, a do nadużycia doszło, ponieważ kwestorzy nabrali przekonania, że im wszystko wolno. Zachowują się jak prowincjonalni despoci, którzy kierują się swoimi kaprysami.
Przejdźmy do dalszego rozwoju wypadku. Po otrzymaniu decyzji kwestorów natychmiast złożyłem odwołanie. Dostałem natychmiast dość pogardliwą jednozdaniową odpowiedź, nawet bez próby uzasadniania czegokolwiek, stwierdzającą, że sprawa jest już nieodwołalnie przesądzona, czyli, innymi słowy, żebym spadał i dał im święty spokój. Jako do ostatniej instancji zwróciłem się do Przewodniczącego Buzka, który obiecał interwencję. Rzeczywiście zainterweniował, lecz kwestorzy byli nieugięci. Autorzy wystawy z Fundacji Niezależne Media zdecydowali się zasłonić napisy taśmą biało-czerwoną.
Czy skandal z cenzurą w Parlamencie Europejskim, to tylko zadufanie cenzorów i słaba znajomość rzeczy wszelkiej w wydaniu posłanki z Dolnego Śląska? Niekoniecznie. Nie trzeba było być szczególnym geniuszem, by dość szybko zorientować się, że sprawa miała sens poważniejszy. Kwestorzy rzeczywiście przypominają prowincjonalnych despotów, ale też ich kaprysy nie są zwykłymi kaprysami. Oni wykazują partyjną czujność będąc kimś w rodzaju wydziału kultury Komitetu Centralnego Parlamentu Europejskiego.
Nie chodziło przecież w całej awanturze o napisy, lecz o sam temat wystawy, czyli o Smoleńsk. W dzisiejszej Polsce, a także w Europie i w Unii w szczególności, Smoleńsk to jest sprawa śmierdząca i politycznie podejrzana, od której trzeba się trzymać z daleka. A jest podejrzana dlatego, że kojarzy się z Prawem i Sprawiedliwością oraz strasznymi Kaczorami, a także ma konsekwencje antyrosyjskie. Zbyt dobitne mówienie o Smoleńsku to woda na młyn Jarosława Kaczyńskiego, to zaś jest grzechem nad wszelkie inne grzechy. Kto mówi coś prawdziwego o Smoleńsku, ten z konieczności popada także w konflikt z oficjalną linią rosyjską. Tego w Parlamencie Europejskim z reguły się unika. Wobec Rosji obowiązuje postawa wzmożonej ostrożności. W dokumentach dotyczących Rosji wszelkie uwagi negatywne – nader rzadkie – są przedmiotem nie kończących negocjacji językowych, które mają prowadzić do możliwie najłagodniejszej frazeologii. Na wystawie pojawiły się teksty, które takim negocjacjom językowym nie były poddane i nie spełniały wymogów obowiązującej frazeologii. Były obcym ciałem.
Dla wielu posłów, a podejrzewam też, że dla wszystkich kwestorów, taka postawa nie wynika z jakiegoś szczególnego rozeznania politycznego, lecz jest odruchem niemal bezrefleksyjnym, tak jak dla psa Pawłowa ślinienie. Stąd cenzura usuwająca treści mogące nie podobać się Rosjanom wydała się im być decyzją najoczywistszą z oczywistych, wynikającą z głęboko zinternalizowanych odruchów. Przecież wszyscy wiedzą, itd.
Ten syndrom Pawłowa spowodował, że wystawa została uznana ze potencjalnie niebezpieczną. W dniu, w którym była ona instalowana ustawiającym towarzyszył od rana liczny personel Parlamentu, który kontrolował i sprawdzał. Jeden z eksponatów został zarekwirowany i wyniesiony. Takie rzeczy się normalnie nie zdarzają. Wystawy w Brukseli się instaluje i już; personel się do tego nie miesza. Tym razem służby kręciły się nieustannie, upominały, przestrzegały, ostrzegały. Kiedy po awanturze na otwarciu kilku poruszonych gości zaczęło robić gesty sugerujące zerwanie taśm zakrywających napisy, ochroniarze zasłaniali eksponaty własnymi ciałami, przytrzymywali ręką końcówkę taśmy, odpychali natrętów. Patrzyłem na to wszystko nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Jeśli ten pokaz czujności i ta żałosna hiperaktywność pracowników nie naruszyła godności Parlamentu, to nie wiem już, co ją może naruszyć.
Niektórzy moi polityczni koledzy mówili, że trzeba było szybko zawiadomić główne media i wtedy byłaby pewna presja na kwestorów i ich sprzymierzeńców. To pomysł bardzo naiwny. Opiera się na dwóch fałszywych założeniach. Po pierwsze, że cenzura wymierzona przeciw Prawu i Sprawiedliwości jest oburzająca. Trzeba raczej przyjąć założenie odwrotne: według większości dziennikarzy, jest ona wskazana. Po drugie, że w jakiejś sprawie Prawo i Sprawiedliwość może mieć rację. Przecież wiadomo, że partia, a zwłaszcza jej prezes zawsze są winni. Byli nawet odpowiedzialni za śmierć członka PiS w Łodzi. Skoro wtedy dziennikarze nie stanęli po naszej stronie, trudno mieć nadzieję, że uczynią to teraz.
Moje przypuszczenia były słuszne. Kiedy sprawa wyszła, wszyscy dziennikarze, którzy prosili mnie o komentarz, dość wyraźnie opowiedzieli się po stronie kwestorów. Robili wrażenie ludzi, którzy świadomie zrezygnowali z władzy sądzenia. Można było im wmówić wszystko: że złamaliśmy procedury, że napisy były oburzające, że zaklejania taśmą napisów to nic strasznego. Połykali te wszystkie idiotyzmy, jak tuczone gęsi swoje pożywienie. Nawet szalejący przed eksponatami ochroniarze nie wzbudzili ich zainteresowania. Tomasz Poręba i Ryszard Czarnecki zorganizowali w Warszawie konferencję prasową, by wszystko wyjaśnić, lecz informacje tam zawarte nie przedostały się do obiegu publicznego.
Przedostały się natomiast dezinformacje. Pani poseł z Dolnego Śląska udzieliła kilku wywiadów w mediach swojego okręgu, gdzie opowiadała te swoje nieprawdopodobne dyrdymały o złamanych procedurach i drastycznych napisach. Nikt tego nie sprawdził i nie zweryfikował. Nikt też – co znamienne – nie skontaktował się choćby ze mną, by poznać pogląd drugiej strony. Parlament europejski ma to do siebie, że jest tam zwykle jedna strona. Inną należy wyciszyć, wytupać, a w razie potrzeby zakleić taśmą. Dziennikarze polscy w ogromnej większości się do tej formuły dostosowali.
Autor: Ryszard Legutko, (ur. 1949 r.), profesor filozofii, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego (Instytut Filozofii), prezes Ośrodka Myśli Politycznej w latach 1992-2005, w latach 2005-2007 wicemarszałek Senatu RP, w 2007 r. Minister Edukacji Narodowej, w latach 2007-2009 Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP, od 2009 r. poseł do Parlamentu Europejskiego, gdzie pełni funkcję szefa delegacji posłów Prawa i Sprawiedliwości zasiadających we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Autor książek „Platona krytyka demokracji” (1990), „Spory o kapitalizm” (1994), „Tolerancja. Rzecz o surowym państwie, prawie natury, miłości i sumieniu” (1997, Nagroda Ministra Edukacji Narodowej), „Traktat o wolności” (2007), „Esej o duszy polskiej” (2008), przekładów dialogów Platona wraz z komentarzem naukowym „Fedon” (1995), „Eutyfron” (1998), „Obrona Sokratesa” (2003), wyborów esejów i felietonów „Bez gniewu i uprzedzenia” (1989, Nagroda PEN Clubu), „Nie lubię tolerancji” (1993), „Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte” (1994, Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego), „Frywolny Prometeusz” (1995), „I kto tu jest ciemniakiem” (1996), „Czasy wielkiej imitacji” (1998), „Złośliwe demony” (1999), „O czasach chytrych i prawdach pozornych” (1999), „Society as a Departament Store” (wydanie amerykańskie, 2002), „Raj przywrócony” (2005), „Podzwonne dla błazna” (2006).Oprac. TK, źródło: wpolityce.pl
Bardzo Mądry Gość