Piotrek siedzi okrakiem na belce, całym ciężarem ciała przyciska ją do podłoża a Michał piłuje. Już nawet nie krztusi się tak, jak na początku, alergia przegrała z pasją i chęciami. Dookoła sypią się złociste trociny. Michał niedbale przewiązał włosy bandamką, czarna grzywka rytmicznie podskakuje i traci połysk w kurzu.
Wrota stodoły otwarte są na przestrzał, więc obaj chłopcy przypominają ruchomy obraz na tle wiosennego, czarnego jeszcze pola. Rembrandtowską wizję skrytą w głębokim cieniu i w bardzo ciemnych ramach.
W kuchni jest niemal pusto, prawie wszystko zostało stąd ukradzione i można zaczynać od nowa. Zbieram po całym podwórku chrust i świeżo ścięte pędy winorośli. Część odkładam do wysuszenia a te starsze, na ognisko – i tak cały dzień. Jest zimno, chociaż świeci słońce, jest cicho, pomimo naszych rozmów. Jestem potwornie zmęczona, ale i tak szczęśliwa. Pod naszymi stopami oddycha ziemia, ciocia z sąsiedztwa sieje nasturcje a w stodole zgrzyta piła i rośnie miękki dywan trocin. W moje włosy coraz głębiej wchodzi dym a na prawo od rozkradzionego domu buzuje coraz wyższy ogień. Nareszcie robię to, co od zawsze powinnam była robić. Pod wieczór będą ziemniaki z popiołu.
Autor: Maria