Rozpoczął się okres urlopowo-wakacyjny, również opolanie ruszą w różne zakątki kraju i do różnych miejscowości większych lub mniejszych; z kolei do nas być może również ktoś zaglądnie. Profil turysty, na jakiego Opole oczekuje możemy mniej więcej określić, gorzej jednak sprawa ma się z wizją potencjalnego, pożądanego mieszkańca, który tutaj żyje od początku. Opole przyjazne… komu? No właśnie, i tu zaczyna się dylemat. Przynajmniej ja mam takowy – z prostą odpowiedzią na ten reklamowy slogan. Na pewno jestem przekonany dla kogo Opole (czytaj: władze miasta i decydenci) nie jest i nie chce być przyjazne. Opole z pewnością permanentnie nie pała gorącym uczuciem wobec – wielodzietnych rodzin i dzieci. Zresztą o zgrozo, obecnie wedle dzisiejszych kryteriów rodzina wielodzietna, to już rodzice plus trójka dzieci (!). Myśląc w tych kategoriach, wydawałoby się, iż dla egoistycznych, mentalnych starców rodzina, która ma trojkę dzieci to albo patologia, wariaci… no chyba, że jeszcze ludzie bardzo zamożni, mogący sobie na taką dezynwolturę pozwolić. Nie wiem, czy rodzi nam się nowy typ moralności mieszczańskiej, ale jakimś symptomatycznym stosunkiem do dzieci wydają mi się słowa wysokiego opolskiego urzędnika, który ostatnio na sesji absolutoryjnej, omawiając realizację zeszłorocznego budżetu – nie wiem na ile żartobliwie, a na ile poważnie – niezdarnie skwitował na marginesie omawiania obciążeń wydatkowych na edukację, iż „te maluszki, to są dla nas bardzo kosztowne”. Faktycznie, co za pieszczotliwe i słodkie podsumowanie budżetowych wydatków na przedszkola i szkoły podstawowe, więc może zamiast ubolewać i wysłuchiwać utyskiwań lokalnych decydentów zróbmy eksperyment pod hasłem: „Miasto bez dzieci i dzietnych rodzin!”, albo sprywatyzujmy oświatę lub zlećmy ją ościennym gminom i zobaczymy do czego w niedalekiej przyszłości takie podejście nas doprowadzi. Owszem generalnie, trudno kwestionować brak wymiernej rentowności oświaty, borykają się z takimi proporcjami dystrybuowania samorządowych pieniędzy wszystkie jednostki JST, tylko pamiętajmy, iż nikt nikomu łaski nie robi. Znaczna część pokrywana jest przez subwencję oświatową i wydatki na obowiązkową w Polsce (jak i na całym cywilizowanym świecie) oświatę są przede wszystkim inwestowane w dzieci i ich rozwój (a od co najmniej XIX w. w naszej kulturze już nikt nie kwestionuje ich godności i praw do normalnego człowieczeństwa), a nie lokowane w jakieś mniej lub bardziej udane inwestycje, gdzie przy okazji nie zawsze gospodarnie się tymi pieniędzmi rozporządza. Choć kusi, ale może nie będę na razie tego wątku gospodarności i inwestycji w opolskie drogi i budownictwo rozwijał. Może to truizm, ale warty przypominania: różni decydenci sprawiają wrażenie, iż tak zarządzają dochodem i majątkiem, jakby to były ich własne prywatne aktywa, a nie pochodzące w 90% z podatków lub innych pośrednich lub bezpośrednich obciążeń obywateli. Rozumiem księgową troskę i oszczędne podejście, ale czy to „interioryzowanie” cudzych (społecznych) co prawda pieniędzy nie posuwa się za daleko? Choć gorzkie powiedzenie mówi, iż ludzie bardziej przywiązują się do pieniędzy niż ludzi. Zarówno realizacja autorskiego budżetu miasta za 2010 rok, którą zaledwie trzema głosami zaopiniowano pozytywnie, jak i zacietrzewienie w dezaprobacie dla nadprogramowego wydawania na opolskie dzieci tchną taką Balcerowiczowską mentalnością skąpego buchaltera, który poza bilansowaniem słupków z chłodnych cyfr nie dostrzega dalej człowieka, a w przypadku naszego felietonu – dziecka. To merkantylne skąpstwo Balcerowicza (choć nie chcę go całkowicie demonizować), który w okrajaniu finansów państwowych od razu z żarliwością rzuca się na likwidowanie wszelkich ulg prorodzinnych czy odpowiednio opinii publicznej obrzydzonego „becikowego” mentalnie zainfekowało naszych opolskich Harpagonów. Jakimś tego kolejnym potwierdzeniem było właśnie odrzucenie już na początku pojawienia się samej koncepcji ulg dla rodzin wielodzietnych, które już funkcjonują coraz częściej w polskich gminach i to wcale nie lepiej radzących sobie finansowo niż nasze miasto. Pomijam już fakt, jakie środowisko polityczne zgłosiło ten postulat zniżek dla opolskich wielodzietnych rodzin i na ile odgrywały tu rolę przesłanki wyborcze; ale każdy ma prawo „nawrócić się” na dobre poglądy i chylę czoła przed inicjatywą bez względu na sympatie czy barwy polityczne. Wychodzę z założenia, iż każdego należy przywitać z otwartymi ramionami, kto chce coś realnie potrzebnego uczynić dla dzieci i rodzin w Polsce. Choć nieskromnie przyznam, iż od polityki prorodzinnej faktycznie zacząłem swoje zaangażowanie w politykę sensu stricto i z tego czyniłem konsekwentnie rdzeń programu własnych działań, łudząc się, iż może uda się tą drogą najszybciej wiele pożytecznego zrealizować i pomóc rodzinom. Należę do szczęściarzy, który zna aż dwie (!) rodziny opolskie, które mogą się zaliczyć do tej „podejrzanej” grupy rodzin, które posiadają trójkę malców. Z jedną z nich ostatnio nawet spotkaliśmy się, więc z premedytacją wykorzystałem okazję, aby na gorąco „wybadać” ich nastawienie do propozycji zniżek dla takich rodzin. Szybko ściągnęli mnie na beznamiętną opolską ziemię udowadniając mi, iż tak naprawdę nie należą oni do częstych beneficjentów opolskich przybytków kultury, sportu czy innych przyjemności ducha i ciała, gdyż nie chodzi już o kwestie natury finansowej, ale po prostu czasowo i logistycznie takie wyprawy całej rodzinki przy zapracowanych rodzicach (czy jednym rodzicu) nie zdarzają się zbyt powszechnie. Więc spokojnie, Panie Prezydencie, Pani Skarbnik i nasi urzędnicy, tzw. rodziny wielodzietne, których wbrew pozorom jest znikoma ilość w starzejącym się Opolu, nie puszczą was w skarpetkach nawet, gdyby otrzymały gratis te wszystkie opolskie atrakcje, o które tak drżą Wasze skąpe serca i liczydła. Smutny jest ten brak gorącego serca dla dzieci i rodzin. Być może należy bardziej sugestywnie i dobitniej o tym mówić, aby nasze pokolenie nie było ostatnim, które zgasi w tym mieście przysłowiowe światło. Takim zachowawczym kształtowaniem wydatków i finansów czy powstrzymywaniem polityki prorodzinnej, choćby niewielkich inicjatyw jak ostatnia, czy zgłaszanej przeze mnie choćby z uporem maniaka wprowadzenia tzw. „becikowego samorządowego” (w różnych formach: finansowej, ulg, prac zleconych dla bezrobotnych ojców…etc.) stajemy się nie tylko demograficznie społecznością wymierającą, ale społeczeństwem postrzegającym rzeczywistość impotentnie i „antykoncepcyjnie”. To coraz częstsza diagnoza zmaterializowanych, egoistycznych społeczeństw, która wcale nie oznacza kategorii wiekowej, ale mentalny strach przed dziećmi. Niechęć do dzieci jako konkurencji i ryzyka dla skrupulatnie gromadzonych dóbr materialnych, które wcześniej czy później w obliczu pogrążającej samotności, utraty celu i sensu życia, wyeksploatowania i postępującej naturalnej fizycznej degradacji już niewiele znaczą. Na płaszczyźnie rozwoju państw, regionów, dużych miast czy innych wspólnot rodziny z dziećmi to normalność i nadzieja na zrównoważony rozwój nie tylko gospodarczy, ale wieloraki. Zamknięcie się na dzieci i wielodzietne rodziny, to objaw strachu, egoizmu, zazdrości i mentalnej abberracji, która rykoszetem ze zdwojoną siłą odbije się na samych mocodawcach takiej wizji rzeczywistości i zorganizowania społecznego. Apelując raz jeszcze do włodarzy naszego miasta – zamieńcie jak najszybciej lekturę do poduszki ze „Skąpca” Moliera na przynajmniej bajki czytane swoim wnukom lub dzieciom, gdyż w innym razie z tych „inwestycji” i 28 procentowego długo wewnętrznego będą korzystać nie Wasi wnukowie czy prawnukowie, ale w najlepszym wypadku…. pozaeuropejscy imigranci.
Autror: dr Marek Kawa
Odnośnie prywatyzacji szkół i przedszkoli to jestem ZA i zaznaczam, że również należę do wymienionej grupy rodzin „patologicznych”. Pomimo przychodu znacznie poniżej 5000 na rodzinę zdecydowaliśmy się posłać dzieci do szkoły NIE państwowej w trosce o ich jak najlepszy rozwój.
Nie wiem w jakim wieku są dzieci Pana znajomych, ale z moich obserwacji wynika że już w szkole podstawowej zaczyna się demoralizacja dzieci. Jestem przekonany że nie poprzez celowe działanie nauczycieli, ale przez swego rodzaju proces bezwładnościowy, będący owocem kultury w której żyjemy, któremu to nauczyciele nie są w stanie się przeciwstawić bez odpowiedniego wsparcia ze strony rodziców i otoczenia w którym dzieci się wychowują.
Sama „państwowość” szkół ma w tym tyle do tego że stwarza pozory darmowej edukacji, co w konsekwencji powoduje że edukacja dzieci odbywa się „po kosztach”. Parafrazując więc znane powiedzenie: „darmowa” edukacja państwowa jest warta dokładnie tyle ile za nią zapłaciliśmy.