W dziejach każdego narodu są postacie, które odcisnęły szczególne piętno na jego historii. W Polsce należy do nich bez wątpienia Józef Piłsudski, w Hiszpanii generał Francisco Franco a na Słowacji ks. Józef Tiso. W 2001 roku nakładem wydawnictwa Neriton, na polskim rynku wydawniczym ukazała się biografia księdza, napisana przez słowackiego historyka Ivana Kameneca pt: „Tragedia polityka, księdza i człowieka.(Józef Tiso 1887-1947)”. Natomiast w tym roku na półkach księgarskich pojawiła się publikacja autorstwa doktora Andrzeja Krawczyka pt: „Słowacja księdza prezydenta. Ksiądz Józef Tiso 1887-1947”. Stanowi ona pierwszą w Polsce (pisząc pierwszą mam na myśli okres po 1989 roku) pracę napisaną na temat słowackiego prezydenta przez polskiego historyka. Autor przedstawił swego bohatera na tle epoki, w której przyszło mu żyć i prowadzić działalność tak duszpasterską jak i polityczną. Publikacja składa się z 9 rozdziałów. W każdym z nich Andrzej Krawczyk opisuje kolejne etapy życia Józefa Tiso. W początkowych fragmentach książki były ambasador RP w Słowacji kreśli obraz pnącego się po kolejnych szczeblach kariery polityka i duchownego.
Ciekawym wątkiem wydaje się przypomnienie faktu ukrywania przez księdza Tiso – w okresie istnienia monarchii austro-węgierskiej – swych narodowych poglądów politycznych. Zdaniem Andrzeja Krawczyka przyjęcie takiej postawy było pochodną pragmatyzmu Tisy, polityka koncyliacyjnego i umiarkowanego. Z drugiej strony są świadectwa wskazujące na to, że późniejszy premier rządu autonomicznego w głębi serca cały czas pozostawał ukrytym słowackim patriotą. Przełomowym etapem w jego życiu było przystąpienie do konserwatywno-narodowej, katolickiej i antykomunistycznej Słowackiej Partii Ludowej (Slovenská ľudová strana). Na jej czele stał charyzmatyczny ksiądz Andrij Hlinka, którego Tiso został bliskim współpracownikiem. Z listy partii ludackiej wybrano go w 1925 roku posłem parlamentu czechosłowackiego, dwa lata później mianowano ministrem zdrowia, w 1938 roku premierem autonomicznej Słowacji, a po 15 marca 1939 roku premierem i po pół roku prezydentem utworzonej przymusowo pod presją niemiecką I Republiki Słowackiej. Stojąc na jej czele ks. J. Tiso zdecydował o udziale Słowacji w wojnie z Polską. Niestety fragmenty, w których autor opisuje kulisy podjęcia tej decyzji należą do najsłabszych w całej pracy. Widać wyraźnie, że autorowi wyczerpała się deklarowana zdolność obiektywnego spojrzenia na przedstawianego bohatera. Naturalnie mam świadomość, że zachowanie dystansu wobec słowackiego przywódcy w czasie, gdy podejmował decyzje o ataku z III Rzeszą na nasz kraj nie było zadaniem łatwym, ale autor mógł bardziej się postarać. Przede wszystkim doktor Andrzej Krawczyk przy formułowaniu ocen powinien wziąć pod uwagę nie polskie, a słowackie interesy narodowe. Pozwoliłoby mu to być może zrozumieć dlaczego ówczesny premier Słowacji postąpił w taki, a nie inny sposób. Niestety zamiast chłodnej analizy polski historyk postanowił poczęstować czytelników stwierdzeniami w rodzaju: „w 1939 wzięli udział w najeździe na Polskę i w tym momencie wpisali się w światową historię po złej stronie”. Słowacja prezydenta Tiso nie stanęła ani po stronie „zła” ani po stronie „dobra”, tylko po stronie swojej racji stanu. Wymagała ona podjęcia działań zmierzających do odzyskania terenów, stanowiących od 20 lat przedmiot sporu polsko-czechosłowackiego, a tak naprawdę polsko-słowackiego. Spór o Spisz i Orawę (bo o tych obszarach mowa), rozpoczął się wraz z powstaniem nowych organizmów państwowych, budowanych w oparciu o zasadę samostanowienia narodów na gruzach monarchii austro-węgierskiej. Wyznaczenie granic na terenach wieloetnicznych było bardzo trudne i prowadziło do wybuchu szeregu konfliktów. Jednym z nich był właśnie spór o Spisz i Orawę. Tereny te ani Polakom, ani Czechom (w rzeczywistości Słowakom) nie należały się z powodu jakichś tajemniczych wyższych racji, po prostu musieli je sobie wywalczyć. Początkowo większość spornego terytorium swym władaniem objęła Praga, dzięki skutecznie przeprowadzonej akcji dyplomatycznej we Francji. W efekcie decyzją Rady Ambasadorów podjętą w Spa, na którą znajdująca się wówczas w arcytrudnej sytuacji polityczno-militarnej (bolszewicy byli pod Warszawą) Polska wyraziła zgodę, 90% Spiszu Orawy przyznano Czechosłowacji. Prascy politycy mieli świadomość, że w bezpośrednim starciu militarnym trudno będzie im pokonać II RP, więc wykorzystali moment naszej słabości. Nie był to żaden haniebny czyn ale normalne posunięcie stosowane w dążeniach do poszerzenie tego, co profesor Karl Haushofer nazywał „przestrzenią życiową”. Polska jak wspomniano, choć formalnie zgodziła się z decyzjami Rady Ambasadorów, w rzeczywistości nigdy się z nimi nie pogodziła i kiedy tylko w 1938 roku zaistniała sytuacja odwrotna i to Czechosłowacja stanęła w obliczu żądań terytorialnych III Rzeszy w kwestii Sudetów, wykorzystała moment osłabienia południowego sąsiada i przy poparciu Berlina zażądała utraconych w 1920 roku ziem. Czy stając z roszczeniami obok Hitlera stanęliśmy po złej stronie? Oczywiście nie, po prostu realizowaliśmy swoje narodowe interesy, choć naturalnie mogliśmy w imię podtrzymania dobrych relacji ze Słowakami z owych roszczeń zrezygnować. Tak się jednak nie stało i przeważyła chęć rewanżu. Nieco inaczej te wydarzenia widziane były z perspektywy Bratysławy. Dla autonomicznej już wtedy niewielkiej Słowacji, utrata tych ziem była większą startą niż ich pozyskanie dla dużego państwa, jakim była Rzeczpospolita Polska. Słowacy uważali, że dokonaliśmy wówczas wspólnie z Węgrami rozbioru Słowacji (Węgrzy zabrali południową Słowację z Koszycami po kilkudniowych walkach zbrojnych). Dlatego w momencie, gdy pojawiła się okazja odzyskania zaanektowanych przez Polskę ziem, Józef Tiso nie miał skrupułów i postanowił przyłączyć się do zbrojnej inwazji na Polskę. Nie bardzo wiadomo z jakich powodów miał z nich rezygnować? Z powodów „przyjaźni” polsko-słowackiej? Jego ewentualna neutralna postawa we wrześniu 1939 roku Polski i tak by nie uratowała, natomiast spowodowałaby, że ludność słowacka zamieszkująca Spisz i Orawę znalazłaby się pod panowaniem niemieckich okupantów. Warto zwrócić uwagę, że włączając na powrót utracone obszary, ks. Józef Tiso odrzucił jednocześnie propozycję Hitlera włączenia do terytorium swego państwa Zakopanego i okolic, na których to terenach Słowacy nigdy nie mieszkali. Generalnie problem nie leżał w tym, że Tiso stanął po stronie zła tylko w tym, że polscy politycy mogąc zablokować żądania premiera Słowacji porozumiewając się z III Rzeszą (oczywiście krok ten był obarczony wieloma negatywnymi konsekwencjami), zrobić tego nie chcieli i poprowadzili dumnie i honorowo państwo ku katastrofie. Ksiądz Józef Tiso również mógł w marcu 1939 roku taką efektowną katastrofę, polegającą na wkroczeniu na Słowację wojsk węgierskich zafundować swym rodakom, ale tego nie uczynił i porozumiał się z owymi „siłami zła”, jak je nazywał doktor Andrzej Krawczyk. Można naturalnie ubolewać, że po I wojnie na europejskiej scenie politycznej pojawiły się państwa totalitarne i Józef Tiso w przeciwieństwie do Piłsudskiego i Dmowskiego, nie miał komfortu współpracy z konserwatywnymi monarchami, ale musiał się układać z plebejskim narodowym – socjalistą, który na dodatek okazał się zbrodniarzem, choć w 1939 roku jeszcze nim nie był. W podobnej sytuacji jak słowacki prezydent znaleźli się przywódcy: Węgier, Bułgarii, Rumunii, Finlandii i Chorwacji, zmuszeni okolicznościami do kooperacji z III Rzeszą. Generalnie w czasie II wojny światowej, żadne z państw nie miało komfortu znalezienia się po stronie sił „dobra”, czyli sił posiadających jakiś stygmat moralnej czystości, bowiem żadnej takiej strony nie było. Abstrahując od tego, że polityka nie jest moralna ani niemoralna, bowiem znajduje się poza tą sferą wartościowania i nie funkcjonują w jej obszarze żadne siły „zła” ani „dobra”, tylko państwa realizujące swoje interesy, pozwolę sobie przypomnieć, że zarówno USA czy Wielka Brytania, by pokonać III Rzeszę musiały wejść w sojusz z masowym ludobójcą Józefem Stalinem, człowiekiem mającym w dziedzinie masowych mordów znacznie większe „osiągnięcia” niż Adolf Hitler. Można zadać pytanie: czy przywódcy obu demokratycznych państw, mając świadomość makabrycznych zbrodni, jakich dopuścił się sowiecki dyktator również nie stanęli czasami po stronie „absolutnego zła”? Czy być może akurat oni opowiedzieli się w ramach realpolitik po stronie „mniejszego zła”? Ciekaw jestem opinii autora w tej materii, bo był łaskaw we wstępie do swej książki uznać tylko narodowy-socjalizm za „zło absolutne”. Otóż nie mniejszym, a śmiem twierdzić, że większym „złem absolutnym” był komunizm i ZSRR. W przekonaniu tym utwierdzają mnie „osiągnięcia” w postaci kilkudziesięciu milionów ofiar tego systemu, których kości bieleją we wszystkich częściach światowego globu. Odchodząc od tego wątku i przechodząc do uwag dotyczących rozdziałów zawartych w kolejnych partiach książki wypada zauważyć, że chyba trochę po macoszemu potraktował autor dzieje I Republiki Słowackiej. Informacje na ten temat są więcej niż skromne. Brakuje przede wszystkim przedstawienia prowadzonej na Słowacji polityki kulturalnej, oświatowej, społecznej, zdrowotnej. Nie poruszona została kwestia systemu represji i działań podejmowanych przeciw komunistycznej opozycji. Warto było przy tej okazji wspomnieć o tym, że Słowacja aż do wybuchu powstania słowackiego była jedynym państwem w Europie spośród toczących wojnę, w której nie wykonano kary śmierci. Represje wobec komunistów miały umiarkowany charakter. Ferowane wyroki należały do łagodnych i opiewały kary kilku lat więzienia za działalność komunistyczną, podczas gdy w innych krajach groziła za to kara śmierci. Na Słowacji istniało kilka obozów koncentracyjnych (internowania), ale poza wspomnieniem faktu istnienia dwóch z nich jako punktów deportacji Żydów, autor nie zdecydował się na poświęcenie tej kwestii nieco większej uwagi, szczególnie w zakresie niskiej śmiertelności w porównaniu do pozostałych tego typu ośrodków funkcjonujących w innych krajach Osi. Dla odmiany w miarę wyczerpująco, jak na objętość książki, opisał doktor Andrzej Krawczyk kwestię udziału Słowaków w walkach na froncie wschodnim z czego zresztą nasi południowi sąsiedzi mogą być dumni. Zabrakło tu może tylko wzmianki o masakrach dokonanych przez NKWD w więzieniach na kresach wschodnich z którymi zetknęli się słowaccy żołnierze. Daleko idący niedosyt zawierają informacje, dotyczące powstania słowackiego. Zabrakło przede wszystkim przynajmniej skrótowego opisu prowadzonych walk. Nie są wymienione nawet konkretne jednostki tłumiące powstanie poza – jak pisze autor – tzw. brygadą Dirlewangera. Jednostka ta nie była tzw. brygadą, tylko normalną Brygadą Szturmową SS Dirlewanger (SS-Sturmbrigade Dirlewanger) tyle tylko, że w brygadę została przekształcona dopiero 19 grudnia 1944r. Kiedy więc formacja ta stacjonowała się na Słowacji, nosiła nazwę Pułku SS Dirlewanger (SS-Regiment Dirlewanger) lub wymiennie Pułku Specjalnego SS Dirlewanger (SS-Sonderregiment Dirlewanger). Dość stronniczo przedstawiona została panorama miejsc zbrodni, popełnionych przez obie strony podczas powstania. Autor głównie skupił się na przywołaniu przykładów zbrodni popełnionych przez stronę niemiecką i współpracujących z nią formacji POGH (Pohotovostné Oddiely Hlinkovej Gardy – Oddziały Pogotowia Hlinkowej Gwardii). Podał liczbę spacyfikowanych wsi oraz nazwy dwóch miejscowości, gdzie doszło do masowych egzekucji. Dość ubogo na tym tle wyglądają opisane przypadki zbrodni popełnionych przez powstańców. Autor przywołuje co prawda dwa takie zdarzenia, mające miejsce jeszcze przed wybuchem powstania. Pierwszym było wymordowanie 28 sierpnia 1944 roku w miejscowości Martin 32 a być może 24 członków (wśród nich 3 kobiety i dziecko) niemieckiej misji wojskowej wracającej z Rumunii. Drugi przypadek wydarzył się w miejscowości Lubochnia. Tam, wśród zamordowanych było 18 niemieckich strażników obozu dla niemieckich dzieci – co dziwnym trafem umknęło autorowi – oraz jedna niemiecka telefonistka, a nie kilka telefonistek, jak pisze. To, że owa kobieta występowała w mundurze nie stanowiło podstawy do rozstrzelania jej, jak był uprzejmy zasugerować pan doktor Krawczyk. Morderstwa na cywilach były stałym elementem działalności oddziałów powstańczych, szczególnie tych o proweniencji sowiecko-komunistycznej. Warto przypomnieć, że 27 sierpnia 1944 roku w Rużomberku, powstańcy aresztowali 67 członków niemieckiej DP (Deutsch Partei), następnie po dołączeniu do nich kolejnych 20 aresztowanych, wszystkich rozstrzelali w pobliżu miejscowości Biely Potok (według innych danych ofiar było 146). 21 września 1944 roku w miejscowości Sklené, partyzanci z 1 Czechosłowackiej Brygady Partyzanckiej im. Józefa Stalina wymordowali 187 osób pochodzenia niemieckiego w wieku od 15 do 59 lat. 11 listopada 1944 roku w miejscowości Humenné podobny los spotkał 150 jeńców węgierskich. W tym samym miesiącu, w pobliżu miejsca stacjonowania sztabu wspomnianej 1 Czechosłowackiej Brygady Partyzanckiej im. J.Stalina, znaleziono masowy grób z 900 osobami. Niemcy karpaccy (Karpatendeutsche) zamieszkujący tereny Słowacji, stanowili stosunkowo liczną grupę ofiar zbrodni partyzanckich o czym niestety nie można się dowiedzieć z książki Andrzeja Krawczyka. W sumie na terenach administrowanych przez powstańców zamordowano 2400 niemieckich cywili (inne dane mówią o 1500). Trudno natomiast oszacować skalę zbrodni dokonanych na lojalnych wobec władz słowackich obywatelach. Wiadomo, że wśród nich było min. wielu księży. Te fakty w moim przekonaniu, każą nieco inaczej spojrzeć na samo powstanie jak również niemieckie działania odwetowe, które zresztą z uwagi na fakt ich prowadzenia na terytorium sojuszniczego państwa, były jednak bardzo ograniczone. To, że nie doszło do masakry zawdzięczają Słowacy trwaniu na swym urzędzie księdza Józefa Tiso.
Najbardziej obiektywnym i najszerszym, jeśli chodzi o objętość – zresztą ze szkodą dla innych zagadnień, na które zapewne autorowi nie starczyło miejsca – opisanym wątkiem w książce, jest kwestia polityki prowadzonej wobec Żydów. Rozdział poświęcony temu zagadnieniu nosi tytuł „Holocaust na Słowacji”, aczkolwiek jest dość mylący i wprowadzający czytelnika w błąd. Trzymając się ogólnie przyjętej definicji, termin holocaust odnosi się do procesu eksterminacji ludności żydowskiej. Na Słowacji zaś nie doszło do żadnej eksterminacji. Kwestia żydowska owszem należała do istotnych zagadnień polityki wewnętrznej I Republiki Słowackiej. Elity ludackie bez wątpienia nastawione były antysemicko. Do grona antysemitów zaliczyć należy także słowackiego prezydenta. Żydzi w jego oczach jawili się jako element zdecydowanie wrogi i destrukcyjny. Przyczyną takiego ich postrzegania był tradycyjny stereotyp antysemicki, przypisujący Żydom wszelkie możliwe negatywne cechy, ale także realny konflikt istniejący na płaszczyźnie gospodarczej pomiędzy Słowakami a Żydami. Pogłębiały go pewne elementy światopoglądu nacjonalistycznego, zgodnie z którymi w państwie narodowym klasa średnia, będąca elementem rozwojowym gospodarki, musiała wywodzić się z warstw narodu rządzącego, a nie mniejszości mających bardziej lub mniej zdystansowany stosunek do państwa. Dlatego rząd słowacki rozpoczął działania zmierzające do ograniczenia praw obywatelskich Żydów w tym pozbawiając ich dóbr materialnych. Ostateczny finał tej polityki stanowiła decyzja o ekspulsji Żydów poza granice słowackiego państwa. Słowacki prezydent nie należał do głównych inicjatorów antyżydowskich przedsięwzięć, ale się im nie sprzeciwiał. Osobami prącymi do najbardziej radykalnych rozwiązań była – wpierana przez Niemców – frakcja narodowo-radykalna partii ludackiej z Vojtechem Tuką i Aleksandrem Machem na czele. Ten pierwszy ustalił z władzami III Rzeszy zasady przekazania Żydów w ręce niemieckie. Czy prezydent Józef Tiso był świadomy w chwili, gdy w marcu 1942 roku rozpoczynała się akcja deportacyjna losu, jaki miał stać się udziałem Żydów? Wiedzą o planowanej eksterminacji w obozach z pewnością nie dysponował, bowiem ludobójcza machina śmierci znajdowała dopiero się w fazie rozruchu. Z drugiej strony latem 1941 roku docierały do niego informacje od wikariusza polowego armii słowackiej Michała Buzalki o zbrodniach popełnianych na Żydach na zapleczu frontu wschodniego. Tyle, że trudno mu było zapewne zorientować się, co do skali tych akcji. Czy władze interesowały się losem wydanych obywateli? Zeznania koordynującego deportacje do obozów zagłady SS-Hauptsturmfühera Dietera Wislicenego wskazują, że słowackie władze wysyłały zapytania i monity dotyczące losu deportowanych, ale były one przez Niemców ignorowane. Generalnie, pomimo zachowania umiarkowanej postawy nie ulega wątpliwości, że zaangażowanie prezydenta w antysemickie przedsięwzięcia należy ocenić krytycznie. Czym innym jest jednak uznanie częściowej odpowiedzialności za politykę ograniczania praw, za aryzację mienia, za usunięcie Żydów ze Słowacji i wydanie w ręce niemieckie, a czym innym oskarżenie o wydanie ich z premedytacją na śmierć. Holocaust Żydom zorganizowali Niemcy i to oni ponoszą zań odpowiedzialność, a nie Tiso. Gdyby prezydent Słowacji chciał wymordować Żydów, to zapewne by to uczynił. Tak postąpił marszałek Ion Antonescu. (Rumuni swoich Żydów Niemcom nie wydali, natomiast tych z Besarabii i okupowanej części ZSRR sami wymordowali na terenach Transistrii). Warto zauważyć, że prezydent Tiso wydał około 1000 licencji tzw. „wyjątków” dla ochrzczonych Żydów, dzięki którym uniknęli oni deportacji. Tiso zresztą sam zabiegał o zapisanie możliwości stosowania „wyjątków” w tzw. kodeksie żydowskim. Ostatecznie objęto nimi 26 000 Żydów (liczba ta obejmuje Żydów uratowanych także w wyniku działań rożnych osób oraz ministerstw). Na korzyść prezydenta przemawia również fakt nie wyrażenia zgody, pomimo nacisków ze strony Berlina jak i słowackich radykałów, na wznowienie zawieszonych w październiku 1942 roku deportacji ludności żydowskiej(dokończyli jej Niemcy już po upadku powstania słowackiego). Szkoda, że biograf księdza nie pokusił się o porównanie decyzji słowackiego przywódcy z podobnymi decyzjami podjętymi przez innych polityków. Szczególnie interesująco mogłaby wypaść analiza dokonań premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla, prezydenta USA Franklina Roosevelta i jego następcy Harrego Trumana. Wszyscy oni odpowiadali za wydanie w ręce sowieckich jugosłowiańskich komunistycznych morderców, tysięcy patriotów rosyjskich, żołnierzy KONR – Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji (Комитет Освобождения Народов России), czyli zwanej popularnie ROA – armii generała Andrija Własowa, Kozaków z XV Kozackiego Korpusu Kawalerii SS (XV. SS-Kosaken-Kavallerie-Korps) wydanych wraz z kobietami i dziećmi, chorwackich patriotów – cywili i żołnierzy NDH, serbskich patriotów – czetników oraz członków Serbskiego Korpusu Ochotniczego (Српски Добровољачки Корпус) SS i Słoweńców cywili i żołnierzy ze Słoweńskiej Armii Narodowej (Slovenska narodna vojska). Nie ma wątpliwości, że przywódcy mocarstw zachodnich wiedzieli o tym, jak zostaną potraktowani antybolszewicko nastawieni jeńcy i cywile, a mimo wszystko zgodzili się na ich wydanie.
Końcowe fragmenty swej książki autor poświęcił procesowi księdza Józefa Tiso. Trybunał, którym kierował komunistyczny prawnik Igor Daxner o czym doktor Andrzej Krawczyk nie napisał, skazał go na karę śmierci. Wyrok ten, jak się wydaje, uzgodnił wcześniej jeszcze przed procesem z prezydentem Czechosłowacji Eduardem Beneszem. Ten polityczny „pożyteczny idiota”, któremu wydawało się, że współpracując z komunistami i Sowietami uprawia realpolityk scedował decyzję o ewentualnym ułaskawieniu Józefa Tisy na rząd czechosłowacki z komunistycznym kacykiem Klemensem Gottwaldem jako premierem na czele (nie był to jeszcze wówczas w całości rząd komunistyczny). Gdy owo gremium, stosunkiem 13 do 6 odrzuciło prośbę o łaskę, zaakceptował ów fakt, choć mógł podjąć decyzję ułaskawiającą. W efekcie Józef Tiso został stracony 18 kwietnia 1947 roku o godzinie 5.23. Zgon stwierdzono o godzinie 5.30. Dziwne, że tym razem autor skory czasami do wypowiadania zdecydowanych opinii, w materii sądowego mordu dokonanego na prezydencie Słowacji, postanowił milczeć. Józef Tiso na karę śmierci z całą pewnością nie zasłużył. Był człowiekiem, który całe swoje życie poświęcił służbie narodowi i państwu słowackiemu. Analiza jego pozytywnych dokonań oraz błędów, jakie popełnił głównie w dziedzinie polityki antyżydowskiej pozwala stwierdzić, iż pomimo wszystko zapisał on pozytywną kartę w historii Słowacji z lat 1939-1945. Mam nadzieję, że ocena pierwszego słowackiego prezydenta dokonywana przez innych historyków zajmujących się jego osobą, będzie nieco bardziej wyważona niż ta, zaprezentowana przez doktora Andrzeja Krawczyka. Z pewnością jednak jego publikację można potraktować jako asumpt do dyskusji na temat tej ciekawej i intrygującej postaci jaką był bez wątpienia prezydent ks. Józef Tiso.
Arkadiusz Karbowiak