Nie znoszę powieści. Zwykle omijam szerokim łukiem półki z beletrystyką, bo szkoda mi na nią czasu. Jeśli już sięgam po książkę, to z reguły jest to pozycja popularnonaukowa i poświęcona średniowieczu. Budowlom, zamkom, oblężeniu Akki no, ostatecznie Konstantynopol też może być.
A powieść? I to jeszcze nagrodzonego pisarza taka, której sprzedano piętnaście milionów egzemplarzy na świecie i którą wypadałoby poznać, bo wszyscy czytali. FUJ. Wolę wyszywać.
Ale Zafon pisze o Barcelonie…. Pisze o niej tak, jak Dostojewski o Petersburgu a Bułhakow o Moskwie. Czytając zapomniałam, że nigdy nie byłam w Hiszpanii, bo czułam się tak, jakby ktoś mnie po mieście oprowadzał za rękę. A chwilami wręcz za sobą ciągnął.
Kiedyś wpadł mi w ręce „Książę Mgły” debiutancka powieść Zafona i bardzo mi się w niej spodobał sposób opisania ogrodu. Czasem jeden świetny opis wystarczy, by książka została w pamięci, by móc ją uznać, za dobrą. W „Cieniu Wiatru” jest dużo więcej, niż jeden dobry opis. Jest świetna konstrukcja, wartka akcja, stopniowanie napięcia i to nieuchwytne „coś” co jak dotąd udało mi się odnaleźć tylko u klasyków. Miała to „coś” Frances Burnett, Lew Tołstoj, czy Artur Conan Doyle. I ma je też pięćdziesięcioletni Katalończyk, który na stałe przeniósł się do Los Angeles. Mieszka w Stanach i nadal nosi w sobie Barcelonę.
Maria