Eskalacja przemocy była jedyną możliwą konsekwencją zachowania aktorów biorących udział w ukraińskim dramacie, który przedwczoraj nabrał prawdziwie tragicznego wymiaru.
Trzeba zaznaczyć, że uruchomił ją ruch protestujących na Majdanie, którzy rozpoczęli zapowiadany marsz pod Radę Najwyższą Ukrainy. Aby się tam dostać tłum zaczął rozpraszać się w uliczkach centrum miasta aby ominąć blokady sił porządkowych co dodatkowo wytworzało sytuację niebezpiecznego chaosu. Jeszcze dzień wcześniej „komendant samoobrony Majdanu” Andrij Parubij zapowiadał, że jeśli Rada Najwyższa nie wypełni żądań Majdanu, to zostanie zablokowana. Nietrudno zauważyć, że jeszcze bardziej dobitną demonstracją stanowiska politycznego ruchu protestacyjnego była urządzona defilada wszystkich sotni samoobrony przeprowadzona.
Jednak równie radykalne było nastawienie władzy, która postanowiła w końcu pokazać opozycji „kto tutaj rządzi”. Jej reakcja nastąpiła w sytuacji gdy demonstranci zaczęli przekraczać w różnych miejscach barierki oddzielające dzielnicę rządową. Szturm jaki przeprowadzono w centrum miasta, a który doprowadził do zajęcia znacznej części Placu Niepodległości przez siły bezpieczeństwa, inaczej niż w poprzednich akcjach, przeprowadzony był z dużą dozą brutalności. Z pewnością funkcjonariusze użyli broni palnej. Z pewnością używali jej również bojówkarze z Majdanu i część komentatorów twierdzi, że zrobili to jako pierwsi. Bilans to 26 zabitych z tego 10 milicjantów. Liczba rannych może dochodzić nawet do 1000. Szacunki sztabu protestów są wyższe. Proporcje poległych wyraźnie wskazują, że bojówki na Majdanie również nie cofają się przed przemocą o ostatecznych skutkach.
Gra która stała się wojną
Można stwierdzić, pod prąd obowiązującego u nas w kwestii ukraińskiego kryzysu politycznego dyskursu uprawianego przez ogromną większość polityków i mediów, że główną odpowiedzialność za wczorajszą eskalację ponoszą politycy opozycyjni. Przy okazji protestów postanowili upiec pieczeń zwyżek sondażowych słupków poparcia i pognębienia politycznego konkurenta. Szybko okazało się, że wszystkie te rewolucyjne pokrzykiwania, które dla Jaceniuka czy Kliczki były tylko kolejnymi retorycznymi popisami w medialnym teatrze postpolityki jaki był do tej pory sceną ich funkcjonowania, stały się traktowanym ze śmiertelną powagą planem i realnością działania dla tysięcy zgromadzonych na Majdanie Ukraińców umęczonych ekonomicznymi i społecznymi warunkami własnej egzystencji. Od tej pory opozycyjni politycy przestali kogokolwiek i cokolwiek kontrolować, a nie chcąc wypaść z roli musieli brać udział w licytacji na hasła i oświadczenia z radykalnymi organizacjami przewodzącymi protestowi, katalizując dodatkowo polityczne napięcie.
Oczywiście błędy popełniały również władze. Mogły, o ile kalkulowały swoją słabość i siłę opozycji, od razu, jeszcze w listopadzie, rozpocząć dialog w celu poszukiwania kompromisów. Wtedy tłum na Majdanie był jeszcze kolorowym zgromadzeniem studentów podrygujących w takt piosenek Rusłany. Trzeba wszakże przyznać, że wobec bezkompromisowego nastawienia liderów opozycji realizacja tego scenariusza już wówczas była mało realna. Niestety ale opozycja już wtedy domagając się dymisji premiera Azarowa a potem samego Janukowycza znacznie zawęziła przestrzeń do dyskusji na rzecz rozszerzenia pola bitwy. Jaceniuk, Kliczko, Tiachnybok nie potrafili sformułować zawczasu jakiejkolwiek agendy pośrednich celów politycznych i zaczęli je wysuwać (powrót do konstytucji z 2004) gdy kompromis stał się już praktycznie niemożliwym.
Władze mogły uciec się do siły i po prostu rozbić Majdan w czasie gdy nie kwaterowały tam jeszcze przeszkolone od tego czasu, uzbrojone nie tylko w drągi, fajerwerki, tarcze ale i broń palną prawdziwie paramilitarne oddziały. Oczywiście Janukowicza tłumaczy do pewnego stopnia trudność rozwiązywania wiecznego dylematu przywódców politycznych znajdujących się w takiej sytuacji – kiedy podjąć akcje tak aby nie zostać oskarżanym przez opinię publiczną w kraju i poza granicami o pacyfikowanie „pokojowych demonstracji” aby nie doczekać jednak momentu, w którym protesty staną się na tyle mało pokojowe a przy tym na tyle okopane, że ich rozproszenie nie obędzie się już bez licznych ofiar. Dylemat ten był pogłębiany przez fakt, że ukraiński prezydent najwyraźniej za wszelką cenę (pod naciskiem oligarchów?) chciał uniknąć zerwania z zachodem. Janukowycz niewątpliwie przegapił ten kluczowy moment. Dotychczasowe działania ukraińskich sił bezpieczeństwa podatnych na teorie spiskowe mogły by przywieść do wniosku, że ktoś w ich dowództwie celowo sabotuje władzę prezydenta. Uderzenia dokładnie w momentach demobilizacji ruchu protestacyjnego, za słabe aby go rozbić, jednocześnie na tyle dojmujące by rozdrażnić i zmobilizować. Stanowiły znakomity argument dla delegitymizacji władz w odczuciu całych grup społecznych na Ukrainie, szczególnie że w swoich działaniach zabrnęły one w wysługiwanie się kaptowanymi w bramach blokowisk tituszkami.
Kto kogo?
Ostatecznie władze mogły spróbować przeczekać protesty, których prowadzenie w czasie ukraińskiej zimy jest sporym wyczynem. Swoimi nerwowymi ruchami ułatwiły jednak zadanie opozycji. Wraz z biegiem czasu prezydent Ukrainy nie mógł oczywiście biernie tolerować okupacji publicznych budynków czy paraliżowania i rozbijania organów centralnej administracji państwowej w Kijowie czy zachodnich obwodach, tak jak nie tolerowała by tego władza w żadnym – demokratycznym czy nie – państwie. Dalsza bierność musiałaby powodować dalszą utratę jego autorytetu w oligarchicznych kręgach władzy.
Można pomstować na upór Janukowycza, który zawzięcie trzyma się fotela. Jednak takie święte oburzenie jest politycznie całkowicie jałowe skoro on i ta część elity, która za nim stoi konsekwentnie zajmuje takie właśnie stanowisko. Oburzenie jest przy tym nieuzasadnione o tyle, że nie przypominam sobie by którykolwiek z obecnych krytyków ukraińskiego prezydenta z Unii Europejskiej czy USA kwestionował prawidłowość procedury jego wyboru lub wzdragał się wcześniej przed traktowaniem go jako pełnoprawnego politycznego partnera.
Pierwszy od długiego czasu sensowny komentarz polityczny wygłosił dziś Lech Wałęsa, który podsumował sytuację na Ukrainie słowami „jedni chcą wyeliminować drugich i w takim przypadku to musi tak wyglądać”. Co by nie pisać legitymacja demokratycznego wyboru jest w ręku prezydenta Janukowycza i Partii Regionów. Jest też aż nadto danych, łącznie z badaniem socjologicznym przeprowadzonym na Majdanie w styczniu, by stwierdzić że ruch protestacyjny na Majdanie nie reprezentuje wszystkich regionów i grup społecznych Ukrainy, a więc obóz władzy nadal pozostaje reprezentantem części z nich. Okazało się bowiem, że najwięcej osób przyjechało na centralny plac Kiijowa z zachodniej Ukrainy (55 proc.), mniej z centralnej części kraju (24 proc.) oraz wschodu i południa (21 proc.) zaś mieszkańcy stolicy stanowili zaledwie 12 proc. „załogi” Majdanu. Nietrudno spostrzec, że skład ten nijak nie odzwierciedla struktury ukraińskiego społeczeństwa, którego większość zamieszkuje właśnie południową i wschodnią część kraju. Nietrudno też zauważyć jakie rodzi to konsekwencje w sytuacji gdy opozycjoniści przejmują we Lwowie magazyny z bronią a tamtejsza rada obwodowa ogłasza swoją naczelną zwierzchność nad wszystkimi organami władzy wykonawczej zaś na Krymie padają głosy o potrzebie rozpisania referendum w sprawie przynależności państwowej tej autonomicznej republiki. Fala ruchu opozycyjnego cofa się już ze wschodnich i południowych obwodów, w 11 z nich trwają wiece poparcia dla władzy, w 7 sformowały się już oficjalnie prorządowe bojówki. Z kolei na zachodzie w Tarnopolu oddział Berkutu wymówił posłuszeństwo oficjalnym władzom i przeszedł na stronę buntu.
Oczywiście u podłoża kryzysu leży kontekst międzynarodowy. Władimir Putin chwycił tak za kij handlowego embarga jak i marchewkę miliardów dolarów kredytu aby odwieść Janukowycza od podpisywania umowy stowarzyszeniowej z UE, co – o czym dziś już chyba mało kto pamięta – było pierwotnym detonatorem protestu. Jednak główna odpowiedzialność spoczywa tak na politykach UE, którzy zaoferowali Ukrainie neokolonialne warunki stowarzyszenia jak i na administracji Obamy, która wspólnie z tymi pierwszymi gromkimi pogróżkami pod adresem Janukowycza zachęcała ruch protestacyjny do dalszej nieustępliwości. Cóż teraz mają do zaoferowania Ukraińcom ginącym w starciach? Sankcje wobec Janukowycza i ludzi z jego zaplecza, które tylko utwierdzą go w przekonaniu, że jako taką pozycję może dla siebie negocjować już tylko z Moskwą, przed czym przestrzegał dziś Paweł Kowal.
Zachód chce „zmiany reżimu”?
W kluczowym momencie okazało się, że tak zwana dyplomacja Unii Europejskiej to po prostu Catherine Ashton próbująca formułować narrację będącą wypadkową wypowiedzi polityków z najsilniejszych europejskich państw. Jeśli zaś o nie chodzi to ani Berlin, ani Paryż jak na razie nie są gotowe do poświęcenia ani jednego euro realnej pomocy finansowej tudzież ani jednego rubla zyskiwanego na relacjach z Moskwą. Nie pokazując marchewki ochoczo wywijają kijem. Zachodnich polityków stać jedynie na jednostronne potępienie prezydenta Janukowycza, na którego składają całą odpowiedzialność za eskalację. Słychać je i z Waszyngtonu, i z Brukseli, dzisiaj także z Warszawy. Nikt na zachodzie nie myśli nawet o tym, żeby próbować studzić głowy liderów opozycji na których wszak mają znacznie bardziej realny wpływ niż na Janukowycza wobec którego zachodni politycy zrobili wszystko aby dać mu do zrozumienia, iż najchętniej widzieli by go poza pałacem prezydenckim i poza Ukrainą. Czyżby więc gra na „zmianę reżimu” bez względu na koszty i ryzyko?
Przez długi czas nasze władze zachowywały niezwykłą jak na polskie zwyczaje polityczne wstrzemięźliwość i nieulegały histerii walki „za wolność waszą” na wschodzie. Dzisiaj nerwy puściły. W wystąpieniu przed Sejmem Donald Tusk dosłownie obciążył ukraińskie władze całą odpowiedzialnością za gwałtowne wydarzenia w Kijowie oraz zapowiedział domaganie się sankcji na forum UE. Poparli go liderzy wszystkich pozostałych partii politycznych od Janusza Kaczyńskiego po Janusza Palikota. Jedynie Leszek Miller zgłaszał delikatne zastrzeżenia, zastanawiając się nad losem polskich eksporterów mogących ucierpieć na ewentualnych retorsjach ze strony oficjalnego Kijowa.
Żadnego umiarkowania nie przejawiał prezes PiS narzekający jedynie, że dyskusja o sankcjach przychodzi zbyt późno. Pozostaje tajemnicą sumień tych polityków i publicystów, którzy peregrynując do Kijowa wzywali do „insurekcji” jak mają się teraz gdy rzeczywistość niebezpiecznie zbliżyła się do ich werbalnej fanfaronady i gdy krew leje się na ulicach Kijowa i innych ukraińskich miast. W rozmowie z dziennikarką telewizji Polsat („Gość Wydarzeń”) Kaczyński musiał przyznać, że istnieje ryzyko rozpadu Ukrainą i powstania w jej zachodniej części tworu „opartego na skrajnie nacjonalistycznej ideologii” aczkolwiek nie połączył logicznie tego faktu ze swoją dotychczasową działalnością i frazeologią w kwestii ukraińskiej.
Pohukiwania o sankcjach mogą co najwyżej pchnąć Janukowycza w kierunku Moskwy, natomiast kulminacja kryzysu potwierdza, że nasze elity polityczne nie mają absolutnie żadnych narzędzi wpływu na sytuację w sąsiednim państwie od lat ogłaszanym strategicznym partnerem. Liderzy opozycji, szczególnie Kliczko, konsultują się głównie w Berlinie i Brukseli, nasze jednostronne zaangażowanie spowodowało zaś iż nie jesteśmy pożądanym mediatorem, nie wspominając już o pozsiadaniu jakichkolwiek punktów zaczepienia w obozie rządzącym, które pozwoliły by nam nań oddziaływać lub przynajmniej orientować się w niuansach jego przesłanek, motywacji i planów.
W nocy z wtorku na środę mimo, że trzech liderów po dwóch godzinach oczekiwania dostało się do gabinetu prezydenta, nie został nawiązany jakikolwiek dialog. Trudno wierzyć w jakąkolwiek dla niego płaszczyznę. Według medialnych informacji władza ściąga do Kijowa wojsko, zaś zachodniej Ukrainy przemieszczają się radykalnie usposobieni.
Trudno wyobrażalny kompromis
Po tym gdy liczba ofiar po obu stronach przybrała już wartość dwucyfrową, po tym gdy Ukraina i świat oglądały znęcanie się przez funkcjonariuszy nad demonstrantami i przez demonstrantów nad milicjantami, po tym gdy z siedziby SBU w Chmielnickim strzelano z karabinu maszynowego w tłum a w Łucku tłum wziął jako „jeńca” miejscowego gubernatora, publicznie bił go i ponizał, trudno wyobrazić sobie co mogłoby skłonić obie strony do rozmów i znalezienia takiego rozwiązania, które nie byłoby zerojedynkowym rozstrzygnięciem związanym z polityczną (oby tylko) eliminacją przeciwnika.
W serii artykułów w portalu prawy.pl od listopada sugerowałem, że to scenariusz dalszej eskalacji a nie odrzucenie przez prezydenta Janukowycza niekorzystnej dla Ukrainy umowy stowarzyszeniowej jest głównym niebezpieczeństwem i scenariuszem którego należy uniknąć. Eskalacja przeciwieństw politycznych nałożona na socjo-kulturową strukturę tego państwa może bowiem owocować długotrwałym chaosem czy nawet jego dezintegracją. Gdy w zeszłym roku o takim scenariuszu pisał publicysta Piotr Maciążek traktowano to jako intelektualną prowokację, teraz szczególnie wobec tego co dzieje się w zachodnich obwodach, scenariusz ten nie wydaje się już tak nierealny. W obu przypadkach zagranicznym beneficjentem upadłości ukraińskiego państwa z pewnością nie będzie Polska.
Polscy politycy powinni próbować zachować kanały kontaktu z obiema stronami konfliktu oraz dbać o to by obie widziały jakikolwiek sens ich podtrzymywania. Oznacza to prezentowanie oraz używanie zarówno negatywnych jak i pozytywnych bodźców właśnie wobec obu stron. Nie można liczyć na jakiekolwiek powodzenie jeśli wobec ukraińskich władz używa się wyłącznie gróźb stając wyraźnie po stronie opozycji, nie wywierając z kolei na nią żadnej presji skłaniającej do samoograniczenia. Oczywiście marchewkę mają w ręku unijni potentaci. Tymczasem premier Tusk nawołuje ich wyłącznie do straszenia sankcjami. Polscy politycy nawet nie dostrzegli, że nikt na zachodzie nie ceni sobie ich działań definiowanych jako „wyciąganie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów”. Angela Merkel konferowała telefonicznie o Ukrainie z Władimirem Putinem, co zresztą zostało poprzedzone konsultacjami ministrów spraw zagranicznych obu państw. „Zadecydowaliśmy, że będziemy w ścisłym kontakcie z Rosją” – podsumowała rozmowę niemiecka kanclerz.
Karol Kaźmierczak
Artykuł ukazał się na portalu: Kresy.pl
najlepsza bezstronna analiza tego co tam się dzieje jaką czytałem a nie gadzinówkowa papka