Józef Mackiewicz: „Piszę nie tylko z rozkrwawionego serca, ale i głębokiego przekonania”

Niezależna Gazeta Obywatelska

Chciałbym Państwa gorąco zachęcić do zapoznania się z kolejnym tekstem Józefa Mackiewicza. Tym razem będzie o Wilnie – jego rodzinnym, ukochanym mieście. Mackiewicz zawsze był błyskotliwym, niezależnym pisarzem, apostołem wolności, krytykiem wszelkiego zniewolenia. W latach 1922-1939 pracował jako dziennikarz w „Słowie” redagowanym przez jego starszego brata Stanisława. W swojej pracy, którą pojmował jako misję, głównie walczył z administracją polską, starającą się w imię tzw. „polskiej racji stanu” zniszczyć wielonarodowościową, wielokulturową i wielowyznaniową mozaikę dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego.  17 września 1939 r., na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej Mackiewicz wraz z żoną Barbarą Toporską uciekli do Kowna. 25 listopada 1939 r., po zajęciu Wilna przez Litwinów, pisarz zaczął wydawać jeden z dwóch polskich dzienników „Gazetę Codzienną” i starał się walczyć o utrzymanie charakteru kraju. W maju 1940 r. Rząd Republiki Litewskiej pozbawił go prawa wydawania czegokolwiek. 15 czerwca 1940 r. Mackiewicz doświadczył powtórnej okupacji sowieckiej – żył w nędzy, pracował jako drwal i woźnica.

Tekst, który Państwu proponuję, Józef Mackiewicz napisał w początkach października 1939 r. [przepisałem go ze zbioru „Nudis Verbis” wydanym w Londynie w 1993 r., s. 205-208]. Poniższe słowa pisał, jak sam przyznał „nie tylko z rozkrwawionego serca, ale i głębokiego przekonania”. Być może wyda się Państwu kontrowersyjny, cóż – Mackiewicz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż jego teorie będą solą w oku całej rzeszy Polaków dlatego, będąc już na emigracji, sam o swojej twórczości pisał: „Nie stawiam sobie za cel narzucenie komuś moich poglądów. Z góry zakładam, że istnieją niewątpliwie poważne argumenty, mogące podważyć niejeden z moich własnych. Natomiast przekonany jestem głęboko, że emigracja polska – jak każda zresztą emigracja spod komunistycznego panowania – ma do spełnienia i spełnić może pewne ważne posłannictwo. A mianowicie: po utracie suwerenności państwa – ratować suwerenność myśli. (…) Całkowitej prawdy nie zna żaden człowiek na tym świecie. To co my, ludzie, nazywamy „prawdą” jest zaledwie jej szukaniem. Szukanie prawdy jest tylko możliwe w ścieraniu się myśli, zaś ścieranie się myśli jest tylko możliwe w wolnej dyskusji. Dlatego ustrój komunistyczny, który tego zakazuje, musi być, siłą rzeczy – wielką nieprawdą. Znalazłszy się tedy w świecie uznającym wolność jednostki i wolność myśli, winniśmy czynić wszystko, aby nie zacieśniać horyzontów myślowych, a je rozszerzać; nie zacieśniać dyskusji, a ją poszerzać”. Rozumiecie teraz Państwo sami, skąd u mnie taka estyma do twórczości Mackiewicza, dlaczego zadaję sobie trud przepisywania jego tekstów oraz dlaczego NGO ma być platformą dla wszelkich poglądów patriotycznych.

Autor: Tomasz Kwiatek

 

Józef Mackiewicz: My, Wilnianie…

Czasy romantyzmu w stosunkach politycznych odeszły w przeszłość, co muszą uznać także i ci zwolennicy politycznego romantyzmu, którzy szukali jego śladów na szlakach Polski i Litwy. Bądźmy szczerzy i powiedzmy sobie, że Wilno nie jest tym idealnym miastem, którego obraz pragnęlibyśmy nosić w sercu my wszyscy, którzy je kochamy.

Będąc małym dzieckiem, widziałem obce wojsko niemieckie, wkraczające do Wilna w 1915 r. Z powodu swego wieku dziwiłem się, że – choć przecież za plecami były władze – znaleźli się tacy, którzy obce wojsko witali owacjami. Co prawda, wtedy byli to Żydzi, których właściwe im przekonania polityczne pchały na tortury. Wówczas jednak mieszkali w Wilnie Polacy, Litwini, Żydzi, Rosjanie, Białorusini, nie mówiąc o Tatarach i Karaimach. Od owej jesieni 1915 r. widziałem jak do Wilna wkraczali na przemian: bolszewicy, Polacy, znowu bolszewicy, Litwini, znów Polacy… I zawsze było tak, że ktoś wychodził na ulice i rzucał kwiaty pod końskie kopyta. Zawsze jedna z tych wymienionych narodowości. I zapewne krzywdząc Wilno, można by mu zarzucić, że jego oblicze nie wyraża jego potęgi, którą nadała mu historia. Przecież nie ono temu winne…

Lecz oto warunki ułożyły się tak nieoczekiwanie, że wydaje się, iż w historii Wilna nastąpiła chwila o takiej doniosłości, jak nigdy przedtem. Moment o szczególnym znaczeniu: dziejowe spełnienie losu. Moment tak charakterystyczny, że szkoda byłoby przemilczeć jego obiektywny sens tylko dlatego, że go w większym lub mniejszym stopniu przesłaniają polityczne banały. Bo tu nie chodzi o manifestację, o patriotyczną wypowiedź, o fanfaronadę, lecz o fakt: tak radośnie i solidarnie przez wszystkich mieszkańców, niezależnie od tego, czy to Polacy czy Litwini – nie było witane żadne wojsko, jak dzisiaj … będzie w Wilnie witane wojsko Litwy.

Nie sądzę, by te słowa były za mocne, są tylko obiektywne. Może właśnie w tym tkwi ich siła?

Wobec tego, że co istotne, słowa te padają z ust Polaków z Wilna, logicznie rzecz biorąc, można by przypisywać je kolejnym „spryciarzom”, wypływającym na fali czasu. I byłoby to prawdopodobne, gdyby nie koło historii, które obróciło takimi datami jak 17 i 18 września 1939 r. Kto widział, co wówczas działo się w Wilnie, ten wie, nawet jeśli nie chce otwarcie tego przyznać, że mam podstawę tak sądzić.

Spośród koniunkturalnych pogłosek każdy wychwytywał te, które uznawał za najlepsze dla siebie. I wśród tych najrozmaitszych, najbardziej popularna była: „idą Litwini!” Wierzono w to, bo chciano wierzyć. Nie chciano natomiast wierzyć, że to się nie ziści, a tylko ci najbardziej patriotyczni i „oporni” Polacy powtarzali do znużenia, że nie mogą pogodzić się, że ich nadzieje rozwiały się niczym poranna mgła na granicy litewskiej, przetasowanej rękami Wschodu 19 września.

Nie sądzę, żebyśmy my, Polacy z Wilna, tego naszego oczekiwania musieli się wstydzić. Mówię „wstydzić”, gdyż w Kownie 11 października było tak: wśród powiewających w zimnym jesiennym słońcu flag spotykano rozweselone twarze Polaków z Wilna. A jeżeli na czyichś ustach nie było uśmiechu, padały takie słowa: „ależ my chyba cieszymy się najbardziej! Lecz … może nie wypada tego okazywać ?”.

Ta wyrażona znakiem zapytania niepewności, te słowa: „nie wypada”, są niby echo tej polityki wewnętrznej i zagranicznej, która przywiodła Rzeczpospolitą Polską do zguby.

Tylko realne wartości się liczą. Taką realną wartością jest dla nas przejście Wilna z SSSR w ręce Republiki Litewskiej.

Innych założeń trzyma się polska dyplomacja. Założeń, w moim mniemaniu, zupełnie zrozumiałych. Polska, ze swą władzą, jest obecnie państwem bez terytorium. Trzymanie się ustalonych ram państwa, granic, jeżeli nie realnych to formalnych, jest koniecznością. Nie wolno przesuwać, uelastyczniać tych granic w jakimś miejscu, by nie stworzyć precedensu, zwłaszcza wtedy, gdy te granice nie istnieją. Lecz jeśli nie mylę się co do wiadomości, dochodzących od tych czynników polskich, które podejmują decyzje, stanowisko to jest tylko formalne i w przyszłych sąsiedzkich stosunkach polsko-litewskich nie będzie obowiązywało. Te stosunki muszą się rozwijać na zupełnie innej płaszczyźnie.

W żadnym razie nie wolno powtórzyć fatalnego błędu marszałka Piłsudskiego, tworzenia fikcyjnego wielkiego państwa (mocarstwowość), gdy warunki geopolityczne domagają się państwowości realnej.

Gdy dziś pomyśleć, że Ukraińcy, naturalny wewnętrzny sojusznik Polski w jej państwowych aspiracjach na wschodzie – społeczeństwo burżuazyjne i nacjonalistyczne, grekokatolickie, ze względu na swoją strukturę socjalną antykomunistyczne, bardziej antykomunistyczne niż rdzenni Polacy w samym centrum Polski – że ten antykomunistyczny element zamiast Polsce pomóc, strzelał do polskich żołnierzy… zastanawia, że przywódcy Polski popełnili tak ogromne błędy. Wprost chce się gryźć palce do krwi, tej krwi, w której dziś zanurzona jest cała Polska.

I trzeba gryźć palce do krwi także z powodu tak zwanego politycznego paradoksu rządów na ziemiach wschodnich. Prowadząc tam państwową politykę, przeciwstawną SSSR, nie budowano, lecz setkami palono „prawosławne świątynie”. Robiono wszystko, żeby swoich Białorusinów nastawić przeciwko Polsce.

A cóż powiedzieć o polityce względem Wilna i Litwy w ogóle…

Wiem, wiem, Litwini nie lubią niczego, co zatrąca „unią”! O tym nie mówimy. Pomówmy lepiej o „wspólnocie interesów”, gdyż według mnie ta wspólnota interesów wynika i wynikać będzie w przyszłości z geopolitycznych uwarunkowań Polski i Litwy, wciśniętych pomiędzy potężne bloki wschodni i zachodni. Zamiast działania we wspólnym interesie i podniesienia wspólnoty do poziomu tej potęgi, którą w czasach Witolda można było przeciwstawić wrogom, posłużono się „mocarstwowością” panów Bociańskich i Berezą panów Kostków.

Jeśli ktoś zarzuciłby mi, że piszę paszkwil na Polskę, odpowiem mu, że piszę nie tylko z rozkrwawionego serca, ale i głębokiego przekonania. Bo w moim głębokim przekonaniu, obowiązkiem dziennikarza polskiego jest nie tylko podtrzymywać ducha Narodu, ale i wskazać palcem na tych i ich metody, które doprowadziły do niebywałej w dziejach klęski. A to dlatego, aby w oczach świata hańbą za tę klęskę nie obarczono całego Narodu Polskiego, a tylko jej sprawców.

Autor: Józef Mackiewicz „Lietuvos žinios” 1939 nr 234 (ukazał się tekst 14 października)

Komentarze są zamknięte