Wierzyć dziś w zapewnienia rządu, że raport komisji Millera jest przetrzymywany ze względu na wydłużający się czas tłumaczenia kilku pojęć, to jak za namową głupszego kolegi chodzić zimą w sandałach, bo przecież tak cieplej. Nie trzeba być wybitnym analitykiem katastrof lotniczych, aby dojrzeć kilka podstawowych faktów w obecnym postępowaniu rządu i samego premiera, które świadczą o tym, że znaleźli się w ślepej uliczce i jakoś trzeba z niej wyjść.
O tym, że odkładanie daty publikacji raportu nie jest wynikiem problemów technicznych, powiedział już jakiś czas temu dawny członek Platformy, obecnie frustrat po konflikcie z CBA – Janusz Palikot. Gdy z miesiąca na miesiąc premier zapowiadał publikację raportu za jakiś czas, nie było to niczym innym jak grą na zwłokę. Według doniesień medialnych, które co jakiś czas dają nam ułamki wiedzy na temat zawartości owego raportu, można wysnuć iż wnioski z niego płynące uderzają w otoczenie zarówno premiera jak i sfer związanych z resortami zarządzanymi przez PO, czyli MON i MSZ. Jeżeli prawdą okazałyby się informacje Faktu, że efekt prac komisji obarcza winą około 150 osób, wówczas mielibyśmy do czynienia ze sporym trzęsieniem w partii rządzącej.
Gdyby dorzucić do tego, że wiele wskazuje na współodpowiedzialność Biura Ochrony Rządu, które podległe jest MSWiA, otrzymujemy dosyć prosty wniosek: Jerzy Miller i jego komisja prowadziła poniekąd śledztwo we własnej sprawie.
Natomiast najczęściej wymienianą osobą, która ponosiłaby odpowiedzialność za katastrofę prezydenckiego lotu, jest minister obrony narodowej – Bogdan Klich. Jeśli wierzyć rozmowom między dziennikarzami, scenariusz zdymisjonowania Klicha i zastąpienia go inną osobą był już prawie gotowy i miał być wykorzystany przez Donalda Tuska jako zagranie PR. Problem polegał na tym, że podobno wytypowano na to stanowiska Janusza Zemke, który przeliczył sobie wszystko od początku do końca i doszedł do wniosku, że w Parlamencie Europejskim zarobi zdecydowanie więcej niż na stanowisku ministra ON i zwyczajnie mu się to nie opłacało. Taki scenariusz mógłby mieć też drugą płaszczyznę i w połączeniu z niedawnym przejściem w szeregi PO innych lewicowych (?) działaczy, czyli Arłukowicza i Rosatiego, byłby to fundament pod przyszłą koalicję PO-SLD. Warto przypomnieć, że Zemke byłby ewentualnym drugim ministrem w rządzie PO, zaraz po Bartoszu Arłukowiczu.
Wszystko wskazuje więc na to, że raport stał się wewnątrz PO i w środowiskach związanych z różnymi resortami zwykłą walką o stołek, o to kto zachowa posadę, a kto przyjmie na siebie ciosy i oskarżenia o spowodowanie największej polskiej katastrofy po zakończeniu II wojny światowej. Ciekawym jest też na ile raport pokaże niedociągnięcia i błędy popełnione po stronie rosyjskiej. Z drugiej strony złośliwi twierdzą, że nie trzeba tłumaczyć raportu Millera na język rosyjski, bo przecież ta wersja już jest.
To, co powinno wzbudzać w Polakach obawy, to zakusy szybkiej zmiany w prawie do informacji publicznej. Jak donosi Gazeta Polska z dnia 20 lipca 2011 r., projekt zmian przygotowany przez resort właśnie Jerzego Millera, wprowadzałby niejasne przepisy dotyczące dostępu do informacji publicznej. Jest on dokumentem „pilnym”, a jego szybkie wejście w życie zapowiedział premier Tusk 13 lipca, na 8 dni przed wyznaczeniem daty 29 lipca jako ostatecznej do publikacji raportu. Pytanie, dlaczego urzędnicy tak spieszą się z wprowadzeniem przepisów ograniczających publiczny dostęp do raportu w sprawie katastrofy prezydenckiego Tupolewa.
Autor: Marcin Rol