Z każdego wyjazdu do Lublina, a jestem w tym pięknym mieście co najmniej cztery razy w roku, przywożę jakieś magiczne wspomnienia. Tym razem Lublin przywitał mnie deszczem a pożegnał ulewą. Przemoczony, idąc na peron, gdzie oczekiwał pociąg powrotny, marzyłem o przedziale, z miękkimi fotelami, tylko dla siebie. Jednak dalekobieżny, o dumnej nazwie „Bolko”, okazał się zwyczajnym, popularnym na trasach osobowych, „żółtkiem”. Pozostały mi więc twarde siedzenia i towarzystwo kilkudziesięciu osób w przedziale plus ich bagaże, których gabaryty, w pociągu osobowym, wyglądałyby i może komicznie, gdyby nie to, że przez te toboły nie można było rozprostować nóg. A czekało mnie 7,5 godziny jazdy w takich warunkach! No cóż, przynajmniej było sucho. W każdym dramacie można znaleźć pocieszenie.
Pierwotnie w planie zakładałem zamknąć przedział, zasłonić go szczelnie zasłonką i zatopić się w lekturze bądź we śnie, który wcześniej czy później i tak nastąpi.
Jednak nie tym razem.
Tym razem miałem do dyspozycji, wyprofilowane niczym fotel ascety siedzenie, które dzieliłem ze starszym mężczyzną wczytanym w „Politykę”. Charakterystyczny zgrzyt oznajmił pasażerom, że pociąg rusza.
I zaczęło się.
„Wędrówki ludów” do WC.
Ciągłe „przepraszam”, „sorry” i szuranie tobołami, zagradzającymi drogę do upragnionej toalety. Za chwilę okazało się, że starsza kobieta siedząca po drugiej stronie była w tym samym szpitalu co jej współpasażerka, równie nobliwa pani. Więc wymiana doświadczeń z najdrobniejszymi szczegółami wzbogacona listą wszystkich lekarzy i pielęgniarek nie unikniona.
W tym ogólnym harmidrze człowiek potrzebuje zaczepienia, obrazu, szeptu, który wyrwie go z hałasu i uczyni głuchym na „cytologiczne” przypadki starszych dam.
Dokładnie po przekątnej dostrzegłem je.
Trzy uśmiechnięte buzie. Siedzące według wzrostu, niczym popularna wśród dzieci „drabina wariatów”. Być może ten układ sprawił, że uśmiechnąłem się do siebie i skupiłem całą uwagę na ich obserwowaniu.
Od okna siedział pucułowaty, niczym cherubinek, z czerwonymi, zdrowymi „puckami” 4-letni Staś, w środku siedziała 6-letnia Hania z zadartym noskiem, a na skraju, wyprężona niczym struna, 9-letnia Basia z włosami zaczesanymi za uszy i w okularach, typ przyszłej „pani od polskiego”.
Zgodnie z logiką, pierwszy zaczął wiercić się najmłodszy Staś, zdradzający cechy prawdziwego urwisa, ale w jak najsłodszym tego słowa znaczeniu. Tato pić mi się chce – zniecierpliwiony Staś zainaugurował „koncert życzeń”. Mi też – zawtórowały dziewczynki. W tej chwili z siedzenia naprzeciw dzieci nachyliła się postać ojca. Mężczyzna nieco ponad trzydzieści lat, typ intelektualisty. Wysokie czoło z obfitymi zakolami maskowane zwykle w takich przypadkach fryzurą „na zero”. Dopasowane okulary w modnych, prostokątnych oprawkach zdradzające być może pracę przy komputerze. W każdym razie prawdziwy okaz spokoju i równowagi. Uciął ewentualne pretensje do podawanej dzieciom niegazowanej wody mineralnej krótkim – od najmłodszego. Staś przyjął od ojca półtoralitrową butelkę a po nim, posłusznie i bez pośpiechu, według wieku, pozostałe dzieci. Na końcu napił się ojciec po czym butelka zrobiła jeszcze jedną „kolejkę” zanim dzieci ugasiły pragnienie.
Wówczas „ujawnił” się 8-letni Wojtek. Siedzący do tej pory obok ojca od strony okna, obserwując w ciszy migające krajobrazy. Chłopiec w za dużych okularach i lekko odstającymi uszami, przyszła „kalka” ojca, pił wodę a ja dziwiłem się, że tak młody „facet” ma czworo dzieci a w dodatku wybrał się z nimi w podróż pociągiem i co godne uwagi, całkowicie nad nimi panował!
Gdy po dłuższej chwili dzieci, na czele z „urwisowatym” Stasiem, na nowo zaczęły się wiercić, ojciec wyjął z podróżnej torby, lśniącą nowością – widać kupioną specjalnie na podróż, książkę dla dzieci pt. „Dzika mrówka i tam-tamy”. Na ten widok, oczy dzieci zabłysły szczęściem (naprawdę!) i obie dziewczynki wyjęły w kierunku ojca rączki. Staś rezolutnie krzyknął – od młodości do starości! – i najstarsza Basia przejęła od taty książkę. Pozostałe dzieci przysunęły się do siostry, która z przejęciem, otworzyła książkę i z pełną powagą i godnością zaczęła czytać. Dzieci z niemą ciekawością, słuchały Basi, która z wypiekami na policzkach coraz głośniej czytała, tak, że po chwili, rzecz niebywała, w przedziale umilkły mdłe rozmowy a pasażerowie z uśmiechami nadstawiali uszy w kierunku z którego leciał niewinny, dziecięcy głos 9-letniej Basi.
Wreszcie ojciec upomniał córkę, żeby czytała ciszej, więc dzieci nachyliły się nad książką, którą, według zasady wykrzyczanej przez Stasia, przejęła młodsza Hania, z równym przejęciem i zaangażowaniem, co siostra, czytając o przygodach dzikiej mrówki.
Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy w tej zgranej rodzince, gdy nagle z siedzenia zza pleców dziewczynek i Stasia wystała kobieta z rocznym dzieckiem. Był to Franek, najmłodszy członek rodziny, który „powędrował” na ręce ojca. Maluch instynktownie przytulił się do taty, raz, po raz obejmując jego szyję drobnymi rączkami składając jednocześnie główkę na ojcowskim ramieniu. Najczystsze uczucie, w którym przytulenie nie jest niczym okupione stanowiąc naturalny odruch dziecka, które w ojcowskich ramionach znajduje bezpieczeństwo i spokój. W tej chwili zazdrościłem ojcu pięciorga dzieci, w którym widziałem szczęśliwego, spełnionego człowieka.
Do samych Katowic, celu podróży 7-osobowej rodziny, a więc przez 5 godzin jazdy, dzieci zachowywały się niezwykle spokojnie. W tym czasie Staś i Hania na przemian drzemały na kolanach ojca, Wojtek cały czas, z chłopięcą ciekawością, obserwował migające za szybą krajobrazy a ofiarą basinych oczu padła dzika mrówka i jej tam-tamy.
A najmłodszy Franek?
Ten urządzał sobie „wycieczki” po przedziale zanim nie „poległ” w maminych ramionach. Dodam jeszcze, że ojciec w przerwach miedzy zabawami z Frankiem i Stasiem wczytywał się w tygodnik „Uważam Rze”, co jakoś naturalnie komponowało się z tą rodziną (nie wyobrażałem sobie np. w rękach ojca „czerwonej” „Polityki”, gorliwie czytanej przez mojego wpółsiedzącego).
Z podróży do Lublina zachowałem obraz szczęśliwych trzydziestolatków z piątką dzieci o wdzięcznych imionach – od młodości do starości (według reguły Stasia): Franek, Staś, Hania, Wojtek i Basia.
Dziękuję wam za te 5 godzin, które uświadomiły mi, że obecnie wielodzietność to nie koniecznie patologia jak uważają niektórzy politycy i media ale zwłaszcza duma i szczęście, a nade wszystko rodzinne spełnienie.
Autor: Tomasz Greniuch
świetny tekst! Przy okazji życzę szybkiego powrotu do zdrowia
http://wpolityce.pl/view/14894/Pochwala_wielodzietnosci___Zgodnie_z_logika__pierwszy_zaczal_wiercic_sie_najmlodszy_Stas_.html
Samo czytanie tekstu wywołuje uśmiech na twarzy:)
Świetny, ciepły tekst!
Pochwała wielodzietności, dzisiaj postrzeganej raczej jako patologia.
Byłam świadkiem ohydnej wypowiedzi nauczycielki w szkole moich dzieci, sugerującej że pewna wielodzietna rodzinka, należy do „raczej patologicznych” 5 córek! i 3 synów!
To już patologia według wykształconej pani nauczycielki, bojowniczki ZNP….
A co w tym temacie czynią włodarze Opola?
Pozdrawiam, zdrowia życzę!
Miłe tylko czy to na pewno były polskie dzieci? Bo mnie w sumie mało obchodzi czy w innych narodach rodzi się dużo dzieci.
Najgorsze by było jakby ten ojciec popierał raś. :(
Wielodzietna rodzina nie jest patologią pod warunkiem że jest ona z czego się utrzymać.