Waldku, jaki jest Twój bilans 2010 r.?
To był dobry rok. Dobry w pracy i dobry w życiu osobistym. Moja rodzina powiększyła się o Anię, kochane maleństwo, moją wnuczkę. Zostałem dyrektorem oddziału ING UF w Opolu i zrealizowałem marzenia o wyprawie do czarnej Afryki.
Dlaczego Afryka?
Marzenia z czasów chłopięcych. Alfred Szklarski – „Tomek na Czarnym Lądzie”. Ta i inne książki tego autora pozwalały wówczas przenosić się wyobraźnią na „drugie końce świata”. Zacząłem czytać te książki w trzeciej klasie podstawówki i, czekając na kolejne tomy, wracałem do nich także w liceum… Ta lektura tkwi głęboko w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Przyjemnie jest móc realizować marzenia. Dlatego Afryka, a wcześniej Peru i Boliwia.
Opowiedz o podróży. Gdzie dokładnie byłeś?
Zanzibar, Tanzania kontynentalna i Kenia. Podróż trwała 21 dni. Byłem z trojgiem bliskich znajomych z Poznania. Wylądowaliśmy w Dar Es Salaam, stolicy Tanzanii i promem przeprawiliśmy się na „wyspę korzenną” – Zanzibar. Tam spędziliśmy kilka dni w znanym z książki o tym samym tytule „Domu na Zanzibarze” – Vanilla House. Należy on do pani Doroty Katende, Polki, właścicielki firmy Safari Travel, podróżniczki i przewodnika po Afryce. http://www.safaritravel.com.pl
Wyprawa była starannie zaplanowana?
To był jedyny wcześniej zaplanowany etap wyprawy. Dotarłem tam tak zmęczony, że pierwszych dni pobytu prawie nie pamiętam! Pierwsza połowa ubiegłego roku była bardzo intensywna – i w pracy i w życiu prywatnym. Jednakże, zgodnie z oczekiwaniami szum oceanu, cudowne plaże Zanzibaru, doskonałe, przygotowywane przez naszego kucharza posiłki pozwoliły szybko odreagować stresy i zebrać siły do dalszej podróży.
Coś jednak stamtąd zapamiętałeś?
Właśnie jedzenie… Codziennie świeże ryby i owoce. Ośmiornice dopiero co wyłowione z morza, natychmiast wrzucane do garnka, orzechy kokosowe zrywane bezpośrednio z palmy. Pierwszy raz w życiu nurkowałem na rafie. Bardzo interesujący długi spacer po naszej wsi Jambiani, gdzie dwa domy, w tym Vanilla House i kilka działek, należy do Polaków. To jest najbardziej polska wieś na Zanzibarze, a może i w całej Afryce. Wiszą tam polskie flagi, a niektórzy mieszkańcy trochę rozumieją nasz język.
Co potem?
Z Zanzibaru wróciliśmy do Dar Es Salaam i pojechaliśmy dalej, liniowym autobusem do Kenii, do Nairobi. Około 1000 km i 16 godzin jazdy – z tego połowa polnymi drogami wzdłuż dopiero co budowanej szosy. W Nairobi zdecydowaliśmy, że nie pojedziemy do słynnego Parku Narodowego Serengeti lecz, za radą wspomnianej pani Doroty, na 10 dniową wyprawę do jeziora Turkana, położonego na granicy między Kenią a Etiopią. To największe pustynne jezioro świata, kiedyś zwane Jeziorem Rudolfa.
Jak wyglądała ta wyprawa?
W lokalnym biurze podróży Gametrackers (K) Ltd www.gametrackersafaris.com wynajęliśmy terenówkę – toyotę land cruiser i wraz z dwuosobowa załogą (kierowca – przewodnik oraz kucharz) wyruszyliśmy! Byliśmy pełni nadziei na wspaniałe przygody, ale i trochę w strachu przed nieznanym lądem, ludźmi… Po drodze do Turkana odwiedziliśmy ośrodek rehabilitacji szympansów i rezerwat nosorożców, ale pierwsze wielkie wrażenie wywarł na nas dopiero pobyt w parku narodowym Samburu. Lwy krążyły tuż obok naszego samochodu, obserwowaliśmy jak polują na żyrafy. Spotkaliśmy mnóstwo antylop, słonie, bawoły. A noclegi pod namiotami w położonym w środku rezerwatu obozie, oczywiście nieogrodzonym, pozostaną niezapomnianym wspomnieniem. Szczególnie nocne spacery do ustawionych na uboczu, ukrytych dyskretnie w krzakach toalet. Noc na sawannie jest pełna przeróżnych, tajemniczych dla nas dźwięków. Wyczuwa się tętniące wokół obozowiska życie.
Bałeś się trochę?
To była bardziej ostrożność niż strach. Latarka, jakiś kijek w ręce. Nasz przewodnik-kierowca zdobył moje zaufanie profesjonalizmem i pewnością siebie w dobrym tego słowa znaczeniu. Mam do tej pory przeświadczenie, że w jego obecności nic złego stać się nam nie mogło. Doskonale znał zwyczaje zwierząt, zawsze zatrzymywał auto tam, gdzie były najlepsze warunki do fotografowania. Zaś kucharz, choć miał niewiele ponad 20 lat, przygotowywał w nad ogniskiem lub grillem smaczne i oryginalne posiłki. Dość powiedzieć, że do ostatniego, dziesiątego dnia wyprawy zachował w skrzyniach na żywność lód zabrany z Nairobi!
Jakie przygody po drodze?
Sama droga była wielką przygodą. Asfalt skończył się zaraz za Samburu NP. A dalej, albo opisywana przez Ryszarda Kapuścińskiego słynna afrykańska tarka, albo polna droga. Przez pustynię chwilami jechaliśmy totalnym bezdrożem. Tam, nawet naszemu perfekcyjnemu kierowcy zdarzyło się raz zabłądzić. I raz zakopać w pustynnym piasku. Najciekawsze były spotkania z mijanymi ludźmi. Różne plemiona, różne stroje, stada bydła, owiec, kóz i wielbłądów… Czasem bardzo liczne. Tubylcy niechętnie pozwalali fotografować siebie i swoje zwierzęta, chyba, że za opłatą. Robiliśmy, więc często zdjęcia „z ukrytej kamery”. W okolicach Mersabit nocowaliśmy w lodge’u jako pierwsi od paru miesięcy turyści. Kelner obsługiwał nas z tego powodu z wielką radością, chociaż nie korzystaliśmy z kuchni hotelowej. Spotkaliśmy też po drodze wiele dzikich zwierząt.
Jak wygląda największe pustynne jezioro?
Niesamowity widok. Wielka tafla wody (70 razy większe od naszych Śniardw) nefrytowa toń, a wokół, jak okiem sięgnąć skalista, pagórkowata pustynia. Woda lekko słona, nie nadaje się do picia dla białego człowieka. Żyją w niej potężne, sześciometrowe krokodyle. I choć nie było to rozsądne, nie mogłem powstrzymać się przed krótką kąpielą. Mieszkaliśmy w chatkach z trzciny, w takich, jakich ludzie z zamieszkującego tutaj plemienia Turkana. Od imienia tego ludu bierze teraz nazwę jezioro. Nocą niebo cudowne, bez najmniejszej chmurki, nie pozwalało iść spać. Siedząc ze szklaneczka whisky wpatrywałem się w błyszczącą od gwiazd toń jeziora nad którym, podobno, urodził się pierwszy człowiek. Podczas wycieczki łodzią kupiliśmy od rybaka świeżo złowionego okonia nilowego. Miał ponad metr długości, ważył „na oko” ze 20 kilo. Kleofas, nasz kucharz podał go z grilla. Był pyszny. Kiedy zajrzałem do namiotu kuchennego by podziękować za kolacje spotkałem tam chyba z pół wioski ludzi pochylających się na dwiema miednicami mięsa z tej ryby! Tam chciałbym jeszcze wrócić.
Jaką mieliście pogodę?
Do pogody mieliśmy szczęście – nad jeziorem ciągle wiał silny wiatr, który chronił nas przed upałem i komarami, które bywają nieznośne w dni bezwietrzne. W Nairobi było wprost chłodno, trochę mżyło. A na Zanzibarze piękna słoneczna pogoda, idealna dla nas temperatura – tam wówczas była zima!
A droga powrotna?
Wracając doliną ryftową, największym zapadliskiem tektonicznym świata, odwiedziliśmy misjonarzy w okolicach Tuum, odbyliśmy krótkie, ale urocze piesze safari, nocowaliśmy w „szczerym buszu” pod opieką wojowników Samburu. Miałem okazję kawałek trasy przejechać na wielbłądzie. Podziwialiśmy okoliczności przyrody, cuda natury, piękno pierwotnego krajobrazu. Czułem, że Tam bije serce Afryki. Do tej pory, kiedy o tym pomyślę wrażenie to jest bardzo silne. Byliśmy nad jednym z jezior ryftowych, jeziorem Baringo. Przy wejściu na teren campu stoi tablica z napisem: „wchodzisz na własne ryzyko” – zdarza się, że nocą pomiędzy namiotami żerują hipopotamy, sprawcy największej liczby śmiertelnych wypadków wśród turystów. Spotkaliśmy piękne miejsca, pięknych ludzi, wciąż żyjących we własnym świecie, zgodnie z tradycją i tradycyjnie ubierających się. Dumnych ze swojej tożsamości, ale otwartych na świat, posyłających niekiedy dzieci do prywatnych szkół. I dzieci ze szkół w buszu piękne mówiące po angielsku.
Widziałeś Kilimandżaro?
Tak, z okna autobusu. Przejechaliśmy koło miejscowości Arusza w północno-wschodniej Tanzanii, która jest miejscem zbiórki wyprawiających się na Kilimandżaro. Nie mieliśmy w planie zatrzymać się tam. Po powrocie się dowiedziałem, że w odległości kilkunastu kilometrów od Aruszy znajduje się wieś Tengeru, gdzie podczas II wojny światowej mieszkali polscy uchodźcy, którzy wyszli z ZSRR z armią Andersa. Pozostał po nich cmentarz. Grobami opiekuje się pan Zygmunt WÓJTOWICZ. Raczej nie rodzina, ale chciałbym go poznać. To jest znak, że muszę tam wrócić. Podobno do Afryki zawsze się wraca…
To była podroż życia, podróż marzeń, czy kolejna przygoda?
Wszytko razem.
Czy to była Twoja pierwsza wyprawa do Afryki?
Nie, byłem w 1998 r. na krótkiej, ale bardzo intensywnej wycieczce w Zimbabwe i Botswanie i kilka lat temu spędziłem parę dni w Tunezji.
Kiedy zamykasz oczy i myślisz o Afryce, to jaki obraz pojawia się pierwszy?
Pojawiają się różne obrazy. Najczęściej widzę twarze ludzi, plażę w Jambiani na Zanzibarze, dzikie zwierzęta. Myślę też o życzliwości spotkanych Afrykańczyków, o zewnętrznym i wewnętrznym pięknie tamtych ludzi. Widzę dziewczynę, właściwie jeszcze dziecko, ale już pannę na wydaniu wychodzącą z kościoła w Loiyangalani nad jeziorem Turkana. Otaczała ją taka aureola piękna, że nie miałem siły podnieść aparatu, żeby zrobić zdjęcie.
A tamtejsi ludzie? Jakie masz doświadczenia?
Doświadczenia są dwojakie. Przede wszystkim takie, które się chce pamiętać – z ludźmi życzliwymi, uśmiechniętymi. Mogłem chodzić wieczorem w centrum Nairobi bez cienia strachu, będąc jedynym chyba białym na ulicy. Ale pamiętam też spotkania z ludźmi nastawionymi na jałmużnę, którzy nie próbują niczego zmienić w swoim marnym losie. Spotkałem ich nad jeziorem Turkana, gdzie jest obóz dla uchodźców, którym ziemie i stada zabrała susza. Wielu z nich zdemoralizowała niewłaściwie udzielana pomoc materialna.
Co Ciebie najbardziej urzekło w Afryce?
W Afryce, wiadomo, urzeka przyroda, jeszcze pierwotna. Czuje się jej siłę. Czuje się, że tam zaczęła się ludzkość. Ale najbardziej urzekający w Afryce są ludzie. Ludzie, którzy przeszli wiele, i wciąż są optymistycznie nastawieni do życia. W bardzo krótkim czasie stawali się przyjacielscy. Wiadomo, że liczyli na zarobek, ale nie dawali tego odczuć. Afrykańczycy mają świadomość swojej biedy, ale są dumni z tego co aktualnie robią. Nie łatwo opisać to słowami.
A bieda? Uderza?
Widziałem biedę i to okrutną, gdzie półnagie dzieci zamiast siedzieć w szkole pasą kozy w buszu, gdzie dziewczynki w wieku 11 lat wydawane są za mąż. Afryka najbardziej jest biedna brakami w edukacji. To jest chyba ostatni kontynent, gdzie tak wiele dzieci nie chodzi do szkoły. Moim zdaniem to jest największy problem Afryki. Totalnej nędzy i głodu nie spotkałem.
Nie było przykrych niespodzianek? Pamiętam, że w 2009 r. z Peru wróciłeś chory?
Przykrą niespodzianką były zgrzyty w ekipie, która jak się wydawało była sprawdzona w Peru. Ale to już zapomniane, dalej jesteśmy w dobrych relacjach. Chorób na szczęście tym razem nie było.
Wróćmy do Peru, co najbardziej utkwiło w pamięci?
Na pewno kanion Colca, wyprawa do dżungli w Boliwii, tańczące w takt muzyki fontanny w Limie, piękne Cusco i podróż koleją Malinowskiego przez najwyższe przełęcze Andów. Ale także choroba wysokościowa i atak meszek na Machu Picchu. Jedna z nich spowodowała chorobę, która ujawniła się kilka miesięcy po powrocie.
Jakie plany na przyszły rok?
Myślę o wyprawie do Azji i Oceanii. Może Indonezja, może Polinezja. Ciągnie mnie na wyspy dalekie. Ale w najbliższy długi weekend majowy wybieramy się z Karoliną, moją córką, do Hiszpanii. Do Sewilli w Andaluzji na Feria de Abril. Będziemy fiestować i uczyć się hiszpańskiego. Przyda się w następnych wyprawach. A poza wszystkim hiszpański to piękny język!
Dziękuję za rozmowę.
(wywiad przeprowadzony na początku stycznia br.)
Cudowne wspomnienia! Czytając ten wywiad, samemu chce się przeżyć tak wspaniałą przygodę:)!
Pani Kseniu, służę kontaktem do właścicielki „Domu na Zanzibarze”. Taka podróż nie musi być droższa od standardowych wczasów oferowanych przez znane biura podróży.
Pozdrawiam, Waldek Wójtowicz
Dlaczego Pan kłamie nt. Vanilla House??? przecież to tragedia turystyczna, smród, brud i karaluchy. Ocena owszem ok, ale sam dom i plaża, proszę obejrzeć inne domy w Afryce i będzie Pan wiedział o czym mówię.