W każdej codzienności spotykamy nie tylko aniołów; niestety tam, gdzie jest Światło, tam też musi być cień… Lecz na rzeczywistość nie trzeba się obrażać – można ją zmieniać, jeśli potrafimy. Niech nie będzie dla nas wzorem do naśladowania mitologiczny Syzyf, lecz Bóg – prośmy Go o dar mądrości, by pogodzić się z tym, czego nie da się zmienić dziś. Pokornie prośmy Go też o dary cierpliwości i siły, by podjąć się zmiany, lecz z nastaniem poranka, bo świt w starciu ze zmierzchem niesie więcej nadziei na lepsze jutro…
Wielu naszych rodaków tak tańczy, jak im zagrają w Brukseli (czytaj: „w Berlinie”), wedle zasady: Kto ma szafę grającą, ten wybiera i dawkuje melodię. A spójrzmy, jak było kiedyś…
W tysiącletniej historii państwa polskiego nasz kraj balansował między mocarstwowością a niebytem, lecz zawsze czerpał siłę do odrodzenia z potencjału duchowego rodzin, opartych na wartościach chrześcijańskich! Bez tego moralnego kręgosłupa nie byłoby tożsamości narodowej i podmiotowego państwa.
Był czas, kiedy prawie do XVIII wieku byliśmy potęgą; pod względem terytorialnym nikt nam nie dorównywał na naszym kontynencie, a sto lat później wymazano nas z mapy Europy (po części na nasze życzenie). Aż trudno uwierzyć, że własny język może być największym wrogiem jego posiadacza; ówczesnym elitom zabrakło sprzężenia między pracą mózgu a urządzeniem do mówienia, więc gardłowano za wsparciem zewnętrznym, szukając „ratunku” dla Ojczyzny u „mocnych sąsiadów”. Niestety, źle szukano i … znaleziono, lecz sznur na szyi, który sami sobie zaciskaliśmy. A z początku było tak „słodko”; wielu naszych możnowładców dało się kupić za „garść srebrników”. Pomniejszym zwolennikom obcej interwencji wystarczyła „miska soczewicy”, która zasłaniała im oczy, wystudziła serca i zmąciła umysły.
Oceny naszej przeszłości mogą być najróżniejsze, lecz – obiektywne rzecz ujmując – naród może być oceniany na podstawie dorobku wniesionego w rozwój ludzkości. Nasz wkład do cywilizacji, kultury i duchowości na kontynencie i świecie, w którym przyszło nam żyć i trwać, nacechowany był i nadal jest (jeszcze!) pierwiastkiem człowieczeństwa, opartym na nauce Chrystusa. Tego dorobku nikt nie może pozbawić Kraju z ponad tysiącletnią tradycją.
Zastanawiam się, kiedy zdrowy rozsądek wymknął się nam z rąk i jak to się stało, że tak niepostrzeżenie rozbrojono wielu Polaków z bezpieczników zagrożenia kolejną utratą wolności.
Jeśli miałby stać się „obywatelem Unii Europejskiej” – to nie chcę takiej „ojczyzny”! Oddałem swój głos na zupełnie inną organizację państw w Europie i nie życzę sobie, by uzurpatorzy unijscy „regulowali” w mojej Ukochanej Ojczyźnie dziedziny życia stanowiące podstawy naturalnego ładu społecznego. Buntować się będę przeciwko łamaniu polskiej Konstytucji i wszelkim działaniom, godzącym w wolności obywatelskie i zdrowy rozsądek. Bronic będę wiary chrześcijańskiej i Kościoła oraz podstawowej komórki społecznej, jaką jest RODZINA! Murem stanę za skuteczną obroną granic mojej Ojczyzny, za ambitną gospodarką i nowoczesną perspektywą rozwoju Polski.
Oddajmy głos prawdzie i doceńmy to, co zyskaliśmy – niewątpliwie – będąc w unijnym związku państw europejskich. Jednoczenie dostrzeżmy co tracimy, a wynika to z rachunku strat i zysków; tu naiwnej „miłości” być nie może! Nie bądźmy głusi na ostatni już dzwonek alarmowy – wróćmy do idei Ojców Założycieli i realizujmy ich testament. Kiedyś byłem zauroczony atrakcyjnie zapowiadającym się projektem o wabiącym haśle: Unia Europejska. W dowód szacunku i przekonania do zachęcającej propozycji poparłem swoim głosem akces do związku unijnego. Lecz z biegiem lat rzeczywistość stopniowo otwierała mi oczy i w końcu nie poznawałem mojej „ulubienicy”. Unia Europejska – ta sprzed lat, dającą powiew nowości i nadziei w ówczesnej, siermiężnej rzeczywistości, okazała się „ciocią bezzębną”, co to kiedyś chciała „prostować banany”, do owoców zaliczać marchewkę, a ostatnio „niebotycznym” jej sukcesem stały się nakrętki na smyczy, przytwierdzone do butelek.
Przy odrobinie poczucia humoru można by nad tym przejść do porządku, lecz jeśli się słyszy, że płcie się rozmnożyły, a problemów podstawowych się nie rozwiązuje, to zdrowy rozsądek się buntuje, widząc jak Unia kretynieje.
Jestem całym sobą za unią państw – lecz nie za państwem UNIA – z perspektywą podporządkowania niemiecko-francuskim „władcom” Europy. Pierwsi z hegemonistycznych pragnień dążą do panowania nad sąsiadami, drudzy ze skazą odwiecznych porachunków z ambitnym sąsiadem zza Kanału La Manche też chcą być „ważni”. Ten duet przepojonych pychą sprzymierzeńców ostatecznie wypchnął dumny lud Albionu poza obręb marazmu i upokorzeń, które Anglicy – jako członkowie Unii – znosili przez wiele lat, aż miarka się przebrała. Dziś jakoś nie widać, żeby mieszkańcy Wysp Brytyjskich – po początkowych perturbacjach – żałowali „rozwodu”; niewątpliwie pozbyli się kajdan, a świat nadal w każdą stronę jest dla nich otwarty.
Naprawmy szybko to, co ci piewcy „zielonego ładu”, oszołomieni entuzjaści seksualnych dewiacji i specjaliści od „przytwierdzanych nakrętek” popsuli, rozregulowali, rozbroili i wyhamowali; wróćmy do pierwocin unijnej umowy. Gdybym próbował wyliczać, jak w litanii, co trzeba naprawić – ugodziłbym w inteligencję Państwa Czytelników. „Przeciętny Kowalski” dobrze wie, bez mojego podpowiadania, jak wiele „uregulowań unijskich” trzeba sprowadzić do pierwotnej normalności, więc nie będą brnąć w uzasadnienie mojego rozgoryczenia kursem, jaki obrała unijna elita. Rodzi się zasadnicze pytanie: Kto dał prawo unijnym urzędnikom do tego, by ingerować w nieswoje kompetencje? Codzienna rzeczywistość – i ta dająca się przewidzieć w najbliższej przyszłości – ilustruje aż nazbyt wyraźnie, jaki dalszy los nas czeka jeśli będziemy bierni. Weźmy wreszcie nasze sprawy w swoje ręce i nie bądźmy bezwolni, bo bierność to pierwszy z naszych grzechów głównych i groźny wróg własnego chowu.
Jeśli jednak nie będzie wyboru, unijne elity nie opamiętają się i nic się nie zmieni – wtedy zawołam (nie tylko ja!) pełnym głosem: Wyjdźmy z tej organizacji, póki nie jesteśmy do końca zniewoleni! I tu żarty się skończyły – w narodzie już kipi…
Pragnę mieć jednak nadzieję – pokładaną w Bogu Wszechmogącym – że z kraju naszego wyjdzie Iskra (która w historii nie raz zabłysła) i inni członkowie Unii też się ockną, by znaleźć rozwiązanie, jak uleczyć „chorą ciocię UE”, z jej wspaniałym przecież (w założeniach) projektem pokojowej współpracy niepodległych państw Europy – dla szczęścia ich obywateli.
Emil Tańczak, przedsiębiorca z branży stomatologicznej
Dodaj komentarz