To taka cholerna przyjemność móc otworzyć gardło i być pewnym, że głos jest słyszalny. Być pewnym, że się żyje wolnym choćby w niewielkiej przestrzeni i choćby przez chwilę. Ile wolnej Polski było w przestrzeni stęchłej piwnicy gdańskiego więzienia 28 sierpnia 1946 r. podczas egzekucji na niespełna osiemnastoletniej Danucie Siedzikównie, gdy ta wykrzyczała: Niech żyje Polska! Niech żyje „Łupaszko”!? W jej sercu to musiała być Polska jak kosmos cały. Ile jej było w sercu więziennego kapelana? Ile w sumieniach tych „śmiałków” – egzekutorów, którym ręce zadrżały, a ile w sumieniu sędziego, któremu głos nie zadrżał? „Inka” – nie jedyna dzielna Polka, „Łupaszko” – nie jedyny Polak niezłomny.
To taka cholerna przyjemność stanąć po ich stronie. W harcerskim mundurze, za sztandarem Armii Krajowej, w otoczeniu młodszej braci harcerskiej wkroczyć do głubczyckiego kościoła pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny 1 marca w Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych – Niezłomnych. Przypomnieć sobie, że w kresowym Stryju, w kościele pod identycznym wezwaniem w marcu 1910 r. ochrzczono Zygmunta Szendzielarza.
To taka cholerna przyjemność stanąć ramię w ramię przy 91-letnim por. Marianie Markiewiczu ps. „Maryl”, zerkać na biało-czerwoną akowską opaskę na jego przedramieniu i poprawiać swoją ze znakiem Polski Walczącej. Patrzeć z dumą na druha Marcina Żukowskiego, który sztandar AK traktuje absolutnie regulaminowo – z wszelkimi honorami. I na jego przyboczne urokliwe druhny, czyli żonę Wiolę i siostrę Kasię, które nie są jedynie „ozdobną” asystą, ale przybocznymi z fasonem. Tym razem nawet ich lekko zabłocone buty pasowały do okoliczności: przecież jeszcze rano przed Mszą Św. biegali po głubczyckim lesie i sprawdzali stan trasy biegu „Tropem Wilczym”. A o czym myślał por. „Maryl”, gdy ks. Michał Ślęczek upominał się o wdzięczną modlitwę i pamięć o tych, którzy po latach powracają nie jako bandyci, ale rycerze niezłomni? Ja próbowałem sobie wyobrazić, jak 21-letni „Maryl” w sierpniu 1944 r. z rozkazu swego dowódcy, rannego ppłk. Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza”, prowadzi oddział wycofujący się z okrążenia czerwonoarmistów, walczy m.in. w Surkontach i przeprowadza kolegów przez „Święte Bagna” niedaleko Puszczy Ruskiej, gdzie w Powstaniu Styczniowym zginął Narbutt.
To taka cholerna przyjemność stanąć po Mszy Św. z mikrofonem przy harcówce i uwagę wychodzących z kościoła próbować zatrzymać na akcji „Tropem Wilczym”. Stać na tle biało-czewonego banera z sylwetkami Żołnierzy Wyklętych i z ryngrafem przedstawiającym Matkę Bożą i Orła Białego. Cytować rotę zaprzysiężenia AK i potwierdzić ją hasłem: „Wierni do końca Królowej Korony Polskiej i wolnej Polsce”. Przypomnieć fragment wiersza „Czerwona zaraza” Józefa „Ziutka” Szczepańskiego (żołnierza legendarnego batalionu „Parasol”, zabitego w Powstaniu Warszawskim autora tylu świetnych piosenek, np. „Pałacyk Michla”):
„Żebyś ty wiedział, jak to strasznie boli
nas, dzieci Wielkiej, Niepodległej, Świętej
skuwać w kajdany łaski twej przeklętej,
cuchnącej jarzmem wiekowej niewoli.”
To słowa skierowane do bolszewików. A jakich mógłby użyć patron opolskich, więc i głubczyckich druhów z ZHR – rotmistrz Witold Pilecki, nie wobec hitlerowców z Auschwitz, ale wobec Niemców z Lamsdorf (Łambinowic), którzy jego i towarzyszy jako jenców popowstaniowych w październiku 1944 r. „witali” błotem i wyzwiskami: bandyci z Warszawy!? Wiemy, że ten polski „bandyta” nie okazał w życiu odrobiny nienawiści, a swym dzieciom wpajał „bandycki” testament: „Kochajcie ojczystą ziemię. Kochajcie swą świętą wiarę i tradycję własnego Narodu. Wyrośnijcie na ludzi honoru, zawsze wierni uznanym przez siebie najwyższym wartościom, którym trzeba służyć całym swoim życiem.” A cóż mógł pomyśleć i powiedzieć kpt. Henryk Flame „Bartek” na wieść, że 160 jego podkomendnych z Podbeskidzia zwabionych podstępem (pod pozorem przerzutu w okolice Jeleniej Góry) do lasu pod Barutem (koło Jemielnicy) w nocy 22/23 września 1946 r. zostało bestialsko pomordowanych przez ubowców i enkawudzistów?
„Nie opłakała ich Elektra,
nie pogrzebała Antygona
i będą tak przez całą wieczność
w głębokim śniegu wiecznie konać.”
Tymi jakże przejmującymi wersami upominał się o pamięć o Niezłomnych, którzy „żyli prawem wilka” Zbigniew Herbert.
To taka cholerna przyjemność cytować poetów niezłomnych i nie mniejsza słuchać piosenek Tadka Polkowskiego. W jednej z tych o Żołnierzach Wyklętych wyśpiewuje: „Dla Was niepodległa Polska była najważniejszą sprawą. Niech młodzi o tym usłyszą i nie godzą się z przegraną (…) Żyje jeszcze garstka tych, co dotrwali do odwilży. Mimo tortur i więzienia to po latach z niego wyszli. Ja chcę ich upamiętnić, nie chcę z tego mieć korzyści, lecz niech każdy, kto mnie słyszy, o Niezłomnych dziś pomyśli.” To nieprawdopodobne, że większość głubczyckich licealistów i gimnazjalistów nie zna piosenek z płyt Tadka czy zespołu De Press, Andrzeja Kołakowskiego czy Lecha Makowieckiego, Leszka Czajkowskiego czy Pawła Piekarczyka. O „Pannach Wyklętych” Darka Malejonka też nie słyszeli. Ciekawe, czy znają historię profesora Kazimierza Czarnieckiego i tzw.„bandy” Masiuka? Druh Damian Dobrowolski pod biało-czerwoną bluzą z orzełkiem na piersi i napisem POLSKA na plecach biegł tego dnia też w czarnej koszulce, ale z nazwiskiem niezłomnego nauczyciela, Kazimierza Czarnieckiego i imionami chłopców z grupy Masiuka, których komunistyczny sąd w marcu 1950 r. uznał za członków organizacji „próbujacej siłą obalić istniejący ustrój” i skazał: Czarnieckiego na karę śmierci (zamienioną w drodze łaski przez Bieruta na 15 lat więzienia), zaś harcerzy: Tadeusza Masiuka, Ryszarda Samela, Artura Hipnera, Mariana Poźniaka, Jacka Karpia i Andrzeja Wołoszczuka na kary więzienia od roku do trzech lat. Kazimierz Czarniecki nie dożył wolności: bestialsko przesłuchiwany zachorował na gruźlicę i w 1953 r. zmarł w więzieniu w Strzelcach Opolskich. To ofiary komunistycznego terroru: nikogo nie zabili, nikogo nie skrzywdzili, ich winą była odważna postawa sprzeciwu wobec zła. Marian Markiewicz mieszka w Głubczycach od 1959 r. W wieku gimnazjalnym działał w wileńskim Związku Wolnych Polaków, podczas wojny i okupacji walczył z bronią w ręku, a w więzieniach Gestapo, Sowietów i PRL spędził w sumie prawie 10 lat. Tej marcowej niedzieli dzielił się przed biegiem swą radością z tego, że doczekał Polski, wprawdzie nie takiej, o jakiej marzył i o jaką walczył, ale przynajmniej takiej, w której można odkłamywać historię fałszowaną przez dziesięciolecia. Młodzi głubczyccy harcerze wiedzą na ten temat coraz więcej. Ich to interesuje. Przykład idzie z góry. Ich drużynowa Wiola dwa dni temu w opolskim ratuszu wygrała I Opolski Test o Żołnierzach Wyklętych, a drużynowy Marcin był drugi. Teraz przyjmowali gratulacje. Ich harcerki i harcerze z rodzinami stanowili połowę uczestników biegu. Zanim wyruszyli na trasę z Głubczyc przez Marysieńkę Las do Królowego, zaśpiewali fragment hymnu 5. Brygady Wileńskiej AK:
„Wiernie iść będziemy twoim śladem,
Bo ty jesteś z nami, z tobą Bóg.
Śmiało trwać będziemy pod kul gradem,
Aż wolności zagrzmi złoty róg.”
To o Niezłomnych i ich legendarnym dowódcy mjr. Zygmuncie Szendzielarzu „Łupaszce”.
To taka cholerna przyjemność dobiec bądź dojść do skraju głubczyckiego lasu (ok. 4 km) i na starcie biegu głównego na dystansie 1963 m (rok stracenia Józefa Franczaka „Lalka” – ostatniego Niezłomnego) otrzymać od Irka Węgrzyna (maratończyka, organizatora tylu biegów pielgrzymkowych z Głubczyc po całej Europie, także tych z cyklu „Pamięć i Tożsamość”) koszulkę z podobizną „Inki” lub „Łupaszki”. I przyjemność kolejna: po przebiegnięciu tego dystansu otrzymać okazały medal i jeszcze drobne upominki. To wszystko przysłali z Fundacji Wolność i Demokracja – organizatora głównego akcji ogólnopolskiej. Wśród dziewięćdziesięciu uczestników głubczyckiego biegu najstarszym był właśnie 91-letni Marian Markiewicz (przeszedł, a nawet częściowo przetruchtał dystans prawie trzykilometrowy). Najmłodsze uczestniczki to dwumiesięczna Martynka Janicka i trzymiesięczna Kinga Romanik, które wiezione były w wózkach przez truchtające swe mamusie. Bardziej zaawansowani w bieganiu (członkowie Klubu Biegacza „Marysieńka” i ich przyjaciele), harcerze i kilkoro amatorów dobiegli i domaszerowali do Królowego. Nad ich bezpieczeństwem czuwali też głubczyccy „Strzelcy”.
To taka cholerna przyjemność dreptać leśnymi i polnymi dróżkami, może choć w części tymi, którymi przed obławą z króleweckiego młyna do pociągu przekradał się pewnej majowej nocy 1947 r. mjr „Łupaszko” z narzeczoną „Lalą”, czyli Lidią Lwow-Eberle i „Mieciem”, czyli Mieczysławem Abramowiczem. Przez ponad miesiąc chronił ich ówczesny właściciel młyna w Królowem, a wcześniejszy kurier „Łupaszki” Wacław Beynar „Orszak”. Przed planowaną obławą ostrzegł Wyklętych pewien milicjant, znajomy „Orszaka” z pobliskich Lisięcic. Widać porządni milicjanci też bywali. Imieniem takiego to nawet ulicę warto nazwać, choćby w miejsce do dziś bezwstydnie istniejącej w Lisięcicach ul. Żymierskiego.
To taka cholerna przyjemność dotrzeć do starego zrujnowanego młyna i w uroczym pagórkowatym zakątku pośród stawów pooddychać atmosferą tamtej konspiracji. Głubczyccy harcerze ZHR już tego doświadczyli wcześniej. Najpierw 27 września świętowali kolejną rocznicę powstania Polskiego Państwa Podziemnego, a na początku października w wieczornej scenerii przejmowali uroczyście sztandar AK z rąk por. Mariana Markiewicza i por. Mieczysława Łozińskiego – ostatnich głubczyckich akowców. A dokładnie rok temu biegacze z klubu „Marysieńka” dobiegli z Głubczyc do Królowego dla uczczenia „Łupaszki” i wszystkich Wyklętych, nie wiedząc że ogólnopolska akcja „Tropem Wilczym”, a dokładniej Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych „Tropem Wilczym”, miała właśnie drugą edycję. Był z nimi i wtedy por. „Maryl”. Teraz w króloweckim kościele pw. św. Wawrzyńca, męczennika, na koniec nabożeństwa Gorzkich Żalów poproszono go o słowo do miejscowych i gości. Taktownie, jasną i barwną polszczyzną opowiedział o swych młodzieńczych żołnierskich początkach w rodzinnym Wilnie, pierwszym uwięzieniu, a potem o podwileńskich walkach przy „Kotwiczu”. Z taką troską zachęcał młodych do aktywnego życia w służbie Ojczyźnie i szlachetnym ideałom. Wcześniej ks. Grzegorz Bławicki, wikary z Głubczyc, w kazaniu pasyjnym podejmował temat ziemskiej niesprawiedliwości, judaszowej zdrady i Bożego miłosierdzia. A ks. Adam Kryczka, miejscowy proboszcz, wspominając swego dziadka akowca, ubolewał nad tym, że nie dane mu było doczekać sprawiedliwszych czasów. Przytoczył też jakże wymowny i dramatyczny apel „Łupaszki” do żołnierzy wojska „ludowego” z marca 1946 roku: „Nie jesteśmy żadną „bandą”, jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. Niejeden z Waszych ojców i braci jest z nami.” Zaśpiewano „Boże, coś Polskę” i cały hymn 5. Brygady Wileńskiej. Słuchali tego wszystkiego i włączyli się w śpiew niezauważenie przybyli goście z Kędzierzyna. To przedstawiciele środowiska kibicowskiego z członkami zarządu Chemika i młodzież z Kędzierzyńskiego Centrum Inicjatyw Patriotycznych. Tej niedzieli uczestniczyli w uroczystościach w Koźlu i Gościęcinie. Teraz w Królowem rozwinęli swój transparent i stanęli z por. „Marylem” do pamiątkowej fotografii. Potem „porwali” go do „Łupaszkowego” młyna, a tam mimo chłodnego zmierzchu jeszcze długo wypytywali go o żołnierskie i więzienne doświadczenia.
To taka cholerna przyjemność, gdy po wysiłku, trudzie ktoś życzliwy czeka z gorącą kawą i herbatą, a nawet z domowymi wypiekami. To pani sołtys Królowego Barbara Szkurłat otworzyła uczestnikom biegu świetlicę i z bliskimi zadbała o te przyjemności. Warto dodać, że organizatorzy zebrali też trochę grosza na budowę szkoły (z polskim językiem nauczania) im. płk. Franciszka Niepokólczyckiego w Łanowicach na Ukrainie. Tam na pewno pamiętają o Niezłomnych. Jak w Raciborzu, Nysie, Opolu, Kluczborku, Kędzierzynie-Koźlu, Warszawie i tylu polskich wioskach i miastach.
O, Głubczyce! Nie jesteście najpodlejszym z polskich miast!
To taka cholerna przyjemność zmęczonym wracać do domu w towarzystwie córki i zięcia. Mieć poczucie jakiegoś życiowego wyróżnienia, jeśli wśród uczestników świętowania Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych-Niezłomnych doliczyło się trzynaściorga z najbliższej rodziny. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku towarzyszyło pewnie i druhowi Grzegorzowi, wędrownikowi z Opola, który do Głubczyc i z powrotem jechał na rowerze.
To taka cholerna przyjemność na koniec tak niezwykłego święta w małej podgłubczyckiej wiosce, pod starym dębem, w blasku ognia i w cieniu biało-czerwonej flagi odebrać przyrzeczenie harcerskie składane w obecności druhny Toli przez druhnę Martynę, druha Jakuba i druha Adama, a potem przypiąć im na mundurach harcerski krzyż, z nadzieją, że będą służyć Bogu, Polsce i bliźnim – całym życiem.
Wiesław Janicki