Poczuj Filharmonię: Sztuka wyrzeczeń, czyli o zawodzie muzyka klasycznego [wywiad]

Niezależna Gazeta Obywatelska1
Płoszejow&Sosnowska

Płoszejowska & Sosnowska

O braku dzieciństwa, przedwczesnej dojrzałości, walce ze słabościami i nauce pokory oraz o wszystkich blaskach i cieniach zawodu tak dziś niemodnych wartości – z Agnieszką Płoszejowską, Anną Miechkotą i Małgorzatą Sosnowską – wiolonczelistką i skrzypaczkami Filharmonii Opolskiej rozmawia Emilia Anna Kos

Wydawać się może, że w dzisiejszych czasach pytanie o to kim w zasadzie jest muzyk nie ma racji bytu. W końcu znamy ich wszyscy, prasa pełna jest zdjęć, wywiadów i plotek, ich muzyka towarzyszy nam niemal nieustannie i nie trzeba dociekliwości detektywa by dowiedzieć się jak przebiegają trasy, obejrzeć relację ze studia, czy dotrzeć do tego jak mieszkają, żyją i co robią w szeroko pojętym czasie wolnym.

Tyle teorii. Realia zawodowego muzyka różnią się od snu o sławie, wolności i życiu z głową w chmurach tak dalece, jak tylko można sięgnąć wyobraźnią. A nawet o krok dalej.

Skąd bierze się pasja?

Nauka zawodu muzyka rozpoczyna się w wieku siedmiu lat, nierzadko wcześniej. Czy to świadomy wybór, rodzinna tradycja, dziecięca fascynacja, przypadkiem wypatrzony talent, ambicje rodziców czy miłość wbrew rodzinie, która widziałaby swą latorośl w nieco pewniejszej branży pozostaje kwestią tak indywidualną jak życiorys każdego z nas.

Siedem lat… Czy takie dziecko może być świadome tego na co się pisze?

Agnieszka PłoszejowskaAgnieszka Płoszejowska: -Dziecko zdecydowanie nie wie na co się pisze i trudno przewidzieć, czy mogłoby podjąć taki sam wybór wiedząc to wszystko, co my dzisiaj wiemy. W moim przypadku była to zdecydowanie tradycja rodzinna. Jako dziecko dwojga muzyków w zasadzie wychowałam się w szkole i nie zauważyłam nawet momentu, w którym stałam się jej uczennicą, bo to, że pewnego dnia jakieś miłe panie wzięły mnie do jednej z sal i bawiłyśmy się w powtarzanie melodii, klaskanie i śpiewanie zidentyfikowałam jako swój egzamin wstępny dopiero jakiś czas później. Po prostu któregoś dnia w kącie klasy mamy zastałam jakieś „pudło”, które po rozpakowaniu okazało się być wiolonczelą i jedyne, co się zmieniło to to, że czasem musiałam to pudło wziąć i pójść z nim do klasy innej pani – i to były lekcje wiolonczeli – albo do jednej z sal innych pań – tam odbywały się lekcje teorii, rytmiki, historii muzyki, harmonii czy towarzyszącemu nam przez resztę nauki zajęć kształcenia słuchu.

  I tak się zaczyna życie bez dni wolnych, bez wakacji, bez sobót i niedziel. Kończą się dobranocki, podwórko, zabawki i koleżanki, bo trzeba ćwiczyć, walczyć z własną słabością, być coraz lepszym, lepszym od samego siebie z wczoraj, sprzed tygodnia. Różnica pół milimetra w lewej ręce u skrzypka czyni fałsz, pół miligrama w trzymającej smyczek prawej ręce – zmianę barwy, wszystko w określonym tempie sięgającym wielu nut na sekundę, z których każda ma być zagrana świadomie, czysto i określoną barwą. Bo każdy rodzaj brzmienia, długie melodyjne frazy, krótkie, skoczne nuty, szorstkie, ostre dźwięki i setki innych oznaczone są w nutach symbolami artykulacji, sposobu wydobycia dźwięku. Dźwięk wydobywa się przez sekwencję  precyzyjnych ruchów prawej ręki. Sekwencja ruchów dla każdego utworu jest kompletnie inna. Inna jest też w każdej akustyce, a więc inna będzie w sali, gdzie ćwiczymy, inna na lekcji gdzie pracujemy z nauczycielem i inna w każdej z sal koncertowych, gdzie będziemy prezentować utwór publiczności. To wszystko mimo walki z tremą młody człowiek musi umieć samodzielnie ocenić stojąc na nowej, nieznanej sobie scenie przed wielką publicznością i być na to przygotowany poprzez wielomiesięczne ćwiczenie wiele godzin dziennie, codziennie.

Dźwięki przestają być neutralne. Zanika umiejętność biernego słuchania, automatycznie i mimowolnie rozróżniamy dźwięki składowe klaksonu samochodu, tonację trójdźwięku przed zapowiedzią pociągu, wysokość, na której gwiżdże czajnik, skrzypi huśtawka, fałszuje sąsiad rozpalając grilla, na którego my i tak nie przyjdziemy choć nas zaprasza, bo musimy ćwiczyć. A potem odrobić lekcje do szkoły. A potem… zaraz, zaraz, nie ma jeszcze ciszy nocnej? Można więc chwilkę poćwiczyć…

  Nauka zawodu muzyka do ukończenia studiów trwa siedemnaście lat: sześć lat szkoły  I stopnia, zwanego dziecięcym, sześć lat II-go,  czyli szkoły średniej i pięć lat studiów. To wtedy uzyskujemy tytuł magistra sztuki, wychodzimy  w świat i… uczymy się dalej. Całe życie. To jak lot samolotem: zatrzymanie oznacza spadanie z wypracowanego poziomu, nie zatrzymanie w miejscu. W muzyce pojęcie stania w miejscu nie ma racji bytu. Jeśli nie ćwiczysz, nie zostaniesz na tym samym poziomie. Stracisz swoje umiejętności, zniknie wypracowana elastyczność rąk, precyzja palców, płynność wyuczonych ruchów, zniknie ćwiczona przez lata szybkość myślenia. Bo gra na instrumencie nie dzieje się w rękach, muzyka dzieje się w głowie, ręce mają tylko być jej bezwzględnie posłuszne. Nauka muzyki to nauka dyscypliny – tej wewnętrznej i tej zewnętrznej, kontroli własnego umysłu i ciała, skupienia bez względu na czynniki zewnętrzne. Jak w sztukach walki. Dlatego muzyk klasyczny na scenie nie uśmiecha się, nie puszcza oka do publiczności, nie kokietuje i nie stroszy piórek, nie robi nic, co mieści się w szeroko rozumianym show. Bo nie ma na to czasu. Bo to, co musi wykonać perfekcyjnie, precyzyjnie, pochłania dwieście procent uwagi przeciętnego człowieka, bez ułamka sekundy na dekoncentrację, która oznacza pomyłkę, a pomyłka jednego człowieka to pomyłka zespołu. Ale też dlatego, że nie czuje by musiał. Bo ma świadomość wszystkich godzin spędzonych przez lata przy instrumencie by grać tak, jak gra,  wyrzeczeń, wygranych konkursów, zagranych egzaminów i koncertów, ma świadomość swojej wiedzy i kompetencji przedstawiciela najwyżej wyspecjalizowanej branży na świecie, w której nauka trwa najdłużej spośród wszystkich zawodów. I tego, że na każdym etapie swojego życia musiał pokonać często kilkudziesięciu konkurentów na jedno miejsce by być tu, gdzie jest, od egzaminów wstępnych do szkoły muzycznej, do szkoły II stopnia, na studia i do orkiestry. Każdy kolejny stopień w zawodzie muzyka ma formę egzaminu, konkursu, przesłuchań. Na każdym większość odpada. Każdy kolejny koncert jest jak egzamin, bo „jesteśmy tak dobrzy jak nasz ostatni koncert”. Osiągnięć sprzed roku na scenie nie słychać, jest się samemu ze swoją głową, instrumentem, formą, włożoną pracą, publicznością i tremą, która jest zawsze, niezależnie od lat i ilości zagranych koncertów. Z obyciem scenicznym przychodzi tylko umiejętność przekucia jej w skupienie i mobilizację.

Czy zatem w branży, w której od dziecka każdy z każdym konkuruje jest miejsce na przyjaźń?

Małgorzata SosnowskaMałgorzata Sosnowska: – Paradoksalnie często jedyni przyjaciele jakich mamy, to właśnie inni muzycy. Tak, rywalizowaliśmy ze sobą od zawsze. Jak my: w tej samej szkole od dziesiątego roku życia, ci sami nauczyciele, wspólne konkursy, wyjazdy, koncerty, ta sama Akademia Muzyczna w Krakowie i ta sama orkiestra w Opolu, choć przyszłyśmy do niej w różnym czasie. Czy ze sobą rywalizowałyśmy?

(Śmiech) Na każdym etapie. Ale to była zdrowa, sportowa rywalizacja, choć oczywiście znam też niechlubne wyjątki, które nie grają czysto. I wyjątkowo nie mówię tu o ich intonacji… (śmiech)

Anna Miechkota: – Jednak jesteśmy na siebie niejako skazani, bo… nikt inny nie zrozumie muzyka. Tego, że nie wyjdziemy na podwórko. Znowu. Że nie urwiemy się z lekcji. Że płaczemy po kątach, bo koncert był nie taki, choć przecież się nie pomyliliśmy. Że nie przyjdziemy na urodziny, bo konkurs, koncert, ćwiczenie, lekcja, zajęcia z pianistą-akompaniatorem… to w latach dziecięcych. Później przychodzą randki, gdzie on czeka pod szkołą, a Ty nie wychodzisz, bo lekcja skończyła się dwie godziny później niż skończyć się miała. Więc to nierzadko próby randek, bo na tym etapie tak samo jak na późniejszym nie każdy zrozumie, że masz tak absorbującą pracę, a u nas na swoją pozycję pracujesz od pierwszych występów. Liceum, wyjazdy, na których nie możesz być, pierwsze imprezy, z których musisz wyjść przed dwunastą, by rano być w szkole przed innymi i choć na godzinę dostać salę do ćwiczeń zanim nie zaczną się w niej zajęcia. W końcu z przyjaciół zostają ci tylko inni muzycy, bo nikt inny nie zrozumie presji, życia w ciągłym stresie, samodyscyplinie, sposobów odreagowywania, potrzeby samotności i skupienia.

I wszystko to po to, by w rezultacie trafić do orkiestry, w której gra się wielkie symfonie, koncerty z solistami i uwertury, a więc trudną muzykę dla garstki melomanów, podczas gdy przecież z takimi umiejętnościami mogłybyście grać tak naprawdę wszystko: program, z którym można podbić świat, muzykę, która zapełni każdą salę, którą zna i lubi każdy. Wyprzedane bilety, stały program, stałe dochody, mniej pracy. Jeżeli można mieć więcej mniejszym kosztem to dlaczego nie?

FelltheHarmonyAgnieszka Płoszejowska: – Bo nie po to poświęciliśmy temu aż tyle, by potem wykorzystywać jedną… tysięczną tego, co potrafimy!

Małgorzata Sosnowska: – Co może równie dobrze zrobić ktoś, kto nawet nie czyta nut.

Anna Miechkota: – To mniej więcej tak, jakby magistrowi ekonomii zaproponować siedzenie na kasie w sklepie. W końcu chyba umie liczyć, więc w czym problem? Albo pracownikowi naukowemu szkolne korepetycje z jego dziedziny. Ok, nikt nie powiedział, że to nie jest sposób na przeżycie gdy pojawia się rodzina, odpowiedzialność. Wtedy priorytety ulegają znacznej zmianie. Ale mimo wszystko jego pracą, tym, z czym się identyfikuje pozostanie praca naukowa. Dla nas tą pracą naukową jest muzyka klasyczna. Trudna, długa, ze skomplikowaną harmonią, nie-uśmiechniętymi muzykami i z oklaskami dopiero na koniec utworu, choć przecież w rozrywce można zareagować o wiele spontaniczniej. Ale to właśnie temu poświęciliśmy nasze życie, nasz czas, naszą pracę. To w tym jesteśmy wyjątkowi, kompetentni, profesjonalni.

Agnieszka Płoszejowska: – Po to są instytucje kultury. To nie do końca zawód, to bardziej misja. Naszą rolą nie jest komercja, czyli schlebianie gustom odbiorców. Naszą rolą jest tych odbiorców kształtowanie, ciągnięcie w górę, odkrywanie przed nimi innej jakości, edukowanie, a więc wtajemniczanie w nowe i trudniejsze, bardziej zaawansowane.  Pozbawienie nas tego jest krokiem wstecznie tylko dla nas, ale i dla publiczności. Choć dobrą rozrywkę każdy z nas lub i ceni. Ale to nie jest nasz zawód.

A więc wygląda na to, że muzyk klasyczny to nudziarz, sztywniak i niereformowalny ortodoks, który kisi się w swoim sosie, mówi branżowym slangiem, słyszy (od)głosy i nie ma czasu na normalne życie.

 

Agnieszka Płoszejowska: Każdemu, kto tak uważa chcielibyśmy dyskretnie przypomnieć, że mimo wszystko jesteśmy ARTYSTAMI… (śmiech)

Emilia Kos… a kto zacz i jak żyje artysta, to już każdy wie z bulwarowej prasy jak i z paru innych wiarygodnych źródeł. To, co się dzieje na scenie, to kreacja po części aktorska, kanon zachowań scenicznych, rola. Nasza praca, nasza pasja, nasz sposób na życie. Z wiekiem tych ról, równie ważnych, pojawia się więcej… A my nadal się uczymy, tym razem tego, jak je godzić. A teraz dziękuję za rozmowę i… czas na scenę.

Rozmawiała Emilia Anna Kos.

  1. Anonim
    | ID: 406a6acb | #1

    Koleżanki jesteście wspaniałe! sama prawda, gratuluję pomysłu Ewa

Komentarze są zamknięte