To, co się stało, było dla wszystkich mieszkańców domu przy Brzozowej olbrzymim szokiem. I nie chodzi nawet o to, kto obudził się pierwszy, czy kto pierwszy zorientował się, że coś się porobiło z żyrandolem. Chodziło o to, że takie rzeczy nie zdarzają się przecież w porządnych rodzinach, od trzech pokoleń zasiedziałych w jednym miejscu. Skoro w małżeńskim łożu państwa domu umarła babcia a następnie zostało w nim poczętych i urodzonych troje dzieci, jest rzeczą nie możliwą, żeby coś z tym łóżkiem było nie tak. I to tak nagle. Tak z dnia na dzień, bez zapowiedzi.
Gwoli ścisłości, pierwsza obudziła się Hania. Długo leżała gapiąc się w sufit i nie mogąc uprzytomnić sobie, dlaczego sufit jest jasnobrązowy. Tak jakby ktoś przez noc wyłożył sufit wykładziną. Po dłuższej kontemplacji Hania ostrożnie wygramoliła się z łóżka i na palcach udała się do sypialni rodziców. Powinna kogoś zapytać, co wykładzina robi na suficie.
Zajrzała do sypialni. Drzwi otworzyła z trudem, bo klamka sterczała z nich jakoś dziwnie, nie dała się nacisnąć, trzeba było ją podważyć. Weszła i zobaczyła, że ojciec siedzi na brzegu łóżka, oparłszy stopy na pozbawionej nagle dywanu podłodze i gapi się przed siebie tępym wzrokiem.
Łóżko nie stało jak zwykle na środku pokoju. Było przesunięte dużo bliżej okna, zaś z podłogi między drzwiami a oknem, jakby nigdy nic sterczał żyrandol. Ojciec gapił się na niego wbity w stupor stępor chwilowo niezdolny udzielić jakichkolwiek wyjaśnień.
Matka leżała obok i wodziła wzrokiem po ścianach pokoju, który znała od trzydziestu pięciu lat, jakby znalazła się w nim po raz pierwszy.
– Słuchajcie, wykładzina w moim pokoju jest na suficie – oświadczyła Hania takim tonem, jakby obwieszczała, że przyniesiono pocztę.
Nie docierało do niej jeszcze co się stało, ale jako osoba młoda, miała większą od rodziców zdolność przystosowywania się do nowych sytuacji. Powoli, ostrożnie stawiając stopy obeszła cały pokój. Uważnie przyjrzała się kryształowemu, który tkwił pośrodku. Trąciła ręką pionowo sterczące na wysokości jej kolan firanki. Zakołysały się lekko i miękko.
Kwiatki: diffenbachia, skrzydłokwiat i paprotka tkwiły na parapecie nieco powyżej firanek. Wszystkie liśćmi w dół. Doniczkami do góry nogami. Tkwiły i nie chciały spaść i nie wypadała z nich ziemia. Dziewczynka przeniosła wzrok z diffenbachii na żyrandol. Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem sypialnię rodziców, w której stół zwisał z wyłożonego dywanem sufitu a na stole nadal spoczywała serweta.
Hania pobiegła sprawdzić, co z młodszym braciszkiem – Franiem. Cokolwiek się w tym domu działo, odbiegało od normy, więc mogło być niebezpieczne. Zaś najbardziej bezbronny z całej rodziny był Franio. Ale Franio spał spokojnie w swoim łóżeczku. Bezpośrednio nad nim ośmiorgiem ramion sterczała do góry dziecięca karuzela. Hania poprawiła braciszkowi poduszkę pod głową i szczelniej okryła go niebieskim kocykiem. Uspokoiła się nieco.
W miarę jak mijał pierwszy szok, Hani cisnęły się na usta pytania. Wychodząc od braciszka, minęła się w przedpokoju z mamą, która sunęła jak cień mamrocząc do siebie: „żyrandol, żyrandol, żyrandol w podłodze”. Pobiegła do drzwi wejściowych. Pomęczyła się chwilę przy zamkach, bo otwierały się jakoś dziwnie, odwrotnie niż zwykle; zrobiła krok za próg i omal nie spadła na trawnik. Zawadziła kapciem o lampkę nadprożową, w ostatniej chwili cofnęła nogę.
Z ulicą Brzozową wszystko wydawało się być w porządku. Tylko przed ich domem gromadził się stopniowo coraz większy tłum gapiów. Ludzie zatrzymywali się i śmiali pokazując sobie nawzajem ten szacowny, porośnięty dzikim winem dom. Prastarą, rodzinną sadybę, z którą bez wątpienia było coś nie tak.
Dom stał tylko dlatego, że komin będący dobrze wywarzonym środkiem ciężkości głęboko wbił się w ziemię. Czy Hania właściwie odczytała to, co się stało, nie sposób stwierdzić. W każdym razie cofnęła nogę znad lampki nadprożowej i znikła w czeluściach domu po raz pierwszy głośno wypowiadając pytanie, które nurtowało ją najbardziej: Dlaczego ziemia nie powypadała z doniczek?
Maria