Umówiliśmy się na grilla w środku tygodnia. Dziwaczny termin spotkania został wybrany dlatego, że z poprzedniej imprezy zostało nam mięso w paczkach i temu mięsu zbliżał się termin ważności. Michał wytłumaczył mi przez telefon, że są dwie paczki kurczaków i dziewiętnaście kiełbas, mam przyjść, bo sami tego nie zjedzą.
Przyszłam. Trzeba było poczekać na kolegę z Irlandii, więc poczekałam, biorąc jednocześnie udział w komisyjnym wąchaniu paczkowanego mięsa. Były co prawda pewne wątpliwości, czy to nie jest już jego czwarte wcielenie (bo kurczak nie ulega biodegradacji, tylko reinkarnacji), ale doszliśmy do wniosku, że to torba śmierdzi.
Nie mogąc się doczekać kolegi, poszliśmy bez niego (znajdzie nas, przez most przejść potrafi). Ciekawa to była kompania, każdy z nas dzierżył w łapkach jakiś ładunek, przy czym najbardziej poświęcił się Kuba, któremu było widać głowę i nogi, od kolan w dół. Resztę Kuby zasłaniały torby z kiełbaskami i piwem, więc sapał, ale nie sarkał. Po co leźliśmy tak daleko w głąb wałów, tego nie rozumiem i to jeszcze przez osty, ostępy i inną babkę lancetowatą. Prawdopodobnie po to, by nie rzucać się w oczy ewentualnym stróżom prawa.
Grillowanie w naszym kraju ma nie do końca jasny status prawny. Wszystko opiera się bardziej na zwyczajach i stosunkach dobrosąsiedzkich, niż na twardych przepisach. Grillować można we własnym ogródku, nad wodą, lub w odległości kilkudziesięciu metrów od lasu, ba! Można nawet na balkonie, jeśli się tym nie uprzykrza nikomu życia. Poszliśmy więc nad wodę w dość wilgotne miejsce, spory kawałek od siedzib ludzkich i ledwo wrzuciliśmy mięso na ruszt zrozumieliśmy, że to nie był najszczęśliwszy pomysł. Są na tym świecie rzeczy gorsze od policji, sąsiadów i przepisów razem wziętych. Cierpliwie doczekaliśmy, aż mięso porządnie się upiekło a chwilę to zajęło, bo nie mieliśmy do tych kurczaków za grosz zaufania, po czym z naszymi dziewiętnastoma kiełbasami i resztą piwa, wynieśliśmy się do mieszkania. Tam przynajmniej będzie można je zjeść samemu nie będąc zjedzonym żywcem przez komary.
Podobno Polacy uwielbiają grillować, więc chcieliśmy być po prostu jak inni. Nie do końca nam się to udało, ale nikt nie miał pretensji, wręcz przeciwnie. Wracaliśmy już nieco mniej obładowani i nie tak głodni a po drodze spotkaliśmy kolegę z Irlandii, który raźno maszerował w naszą stronę.
Nawet dobrze się złożyło, że imprezę kończyliśmy w mieszkaniu, zwyczajnie smażąc kiełbasy na patelni. Mieszkanie przed przeprowadzką też trzeba pożegnać. Nasza głęboka i pierwotna potrzeba siedzenia przy ogniu została już w tym dniu zaspokojona. O tym jak silna jest ta potrzeba i jak bardzo nie poddaje się regulowaniu przepisami, zwyczajami a czasem nawet zdrowemu rozsądkowi świadczy zeszłoroczne, spontaniczne wezwanie Michała: „Ale fajnie jest! Rozpalmy tu ognisko!”, które padło w wypełnionej sianem stodole po babci.
Autor: Maria
Stodoły z pachnącym ,świeżym sianem,są doskonałe .Można się cudownie wyspać.
Natomiast, bardziej odpowiada mi kiełbasa na patyku,niż grill.Ale to kwestia gustu.
bardzo fajnie opisane:-) pozdrawiam!