Z dzieciństwa, które upłynęło mi w PRL pamiętam cudowny zapach pomarańczy, dostępnych oczywiście tylko w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Wtedy to Ministerstwo Handlu Wewnętrznego i Usług „rzucało na rynek” pomarańcze, czy jeszcze bardziej luksusowe banany, i dzieciaki mogły potem znaleźć w paczce pod choinką ze dwa, trzy takie cudowne owoce, jeśli oczywiście rodzicom udało się wystać je w kolejkach. Mój Boże jak te pomarańcze pachniały! Ostrożnie zjadało się miąższ, a potem wyskubywało wnętrze skórki, żeby nasycić się jak najdłużej aromatem, który na co dzień był niedostępny. Oczywiście takie atrakcje mieliśmy tylko my – dzieci z robotniczych rodzin, bo ówczesna komunistyczna elita, zaopatrywała się w sklepach za firankami, gdzie i szynkę, i pomarańcze, i banany dostawali sekretarze bez kolejki. Potem kiedy z uprzywilejowanych pozycji w partii wyleciały „Żydy” wygryzione przez „Chamów” – i dzieci dawnych partyjnych bonzów zaczęły w PRL-u tworzyć „opozycje demokratyczną”, propaganda zwała ich „bananową młodzieżą”. Tak mocno ten tropikalny owoc kojarzył się z luksusem. W okresie Gierka i propagandy sukcesu reżimowa telewizja, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, codziennie nadawała wiadomości, że właśnie statek z pomarańczami wypłynął z Kuby i już płynie, za dwa tygodnie zawinie do portu w Gdyni i „będziecie dzieci miały pomarańczki na święta”. Przedłużano w ten sposób ten rozkoszny moment znalezienia pod choinką tropikalnego dowodu istnienia innego, lepszego świata. Komunikaty o statku z pomarańczami, które „już płyną”, nadawane cyklicznie były dla nas – opozycyjnych studentów w późnej epoce Gierka – powodem do kpin. Żartowaliśmy z komunistów, z tego, że „już płyną”, że z faktu, iż raz w roku udaje im się sprowadzić pomarańcze, tańsze na Kubie od kartofli, robią temat dla „propagandy sukcesu”. I – rzecz jasna – wierzyliśmy, że jak już ten kapitalizm u nas nastanie, to skończą się kłopoty z pomarańczkami, obeżremy się bananami, jak nie przymierzając Kuroń z Michnikiem, zanim ich tatusiów nie wywalono z partii. No i ziściło się! Nastała w Polsce transformacja – pomarańczek ci u nas dostatek i zdawać by się mogło, że już nie będzie telewizyjnych reportaży z cyklu: ”już płyną!”. Tymczasem okazuje się, że za szybkośmy się cieszyli. I już nie o jakieś błahe pomarańczki idzie, a o leki dla chorych na raka, w tym kobiet i dzieci. Pod rządami Partii Miłości, „premieru Donaldu Tusku” („Tusku musisz!”) i znakomitego specjalisty Bartka Arłukowicza, nagle okazało się, że w szpitalach zabrakło cytostatyków, czyli leków, które podaje się chorym na najpoważniejsze choroby – nowotwory. Problem podobno narastał od marca, ale w myśl zasady – „jakoś to będzie, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było” – rząd i minister zdrowia nie zrobili nic. I w kwietniu – bach – zabrakło leków. Na gwałt trzeba je było importować za dużo wyższe ceny, telewizja zaś przez tydzień uspokajała pacjentów, że „już jadą, już płyną”. Tym razem nie pomarańczki, i nie z Kuby, ale doxorubicyna z Austrii. Po ponadtygodniowej nerwówce telewizory zapodały, że już „przyjechało” i zara, zara, tylko rozpakują, to zaczną leczyć. Więc się ludziska – nie denerwujta, zwłaszcza że patrzajta na premiera jak ostro wystąpił przeciwko koncernom farmaceutycznym. Bo – jak się po raz kolejny okazuje – tym razem są winne koncerny farmaceutyczne, zaatakowane przez premiera na konferencji. Nie minister zdrowia, nie Narodowy Fundusz, nie rząd, który ma chyba jakieś obowiązki, ale znów jacyś „oni”. No i to odwrócenie pojęć. Fakt, że dla najciężej chorych zabrakło w szpitalach leków został przez propagandę „przykryty” codziennymi informacjami, że już cytostatyki są. Że już „dopłynęły”. A to przecież jest sytuacja pozytywna. Minister Arłukowicz dostanie jeszcze jakiś medal. Albo z pół miliona premii. Bo przecież nie to, że zabrakło w kwietniu leków, ale „że płyną” było tematem serialu telewizyjnego o kolejnym sukcesie rządu.
Autor: Janusz Sanocki