Na przestrzeni ostatnich miesięcy wiele osób z niecierpliwością pytało mnie o kolejne części „Utraconego dziedzictwa”.
Historie i wspomnienia dotyczące Kresów Wschodnich II RP wciąż widocznie rozpalają wyobraźnię i to już nie tylko ich bezpośrednim mieszkańcom, dziś już niestety nielicznym, ale coraz częściej, nie tyle ich dzieciom (temu pokoleniu skutecznie pomogła zapomnieć o wschodnim dziedzictwie PRLowska szkoła) co wnukom czy nawet prawnukom.
Młode pokolenia wychowane w cieniu nobliwych dziadków i babć, dziś z wypiekami na policzkach „odkrywa” to co nie „odkryli” ich rodzice (którym tego zabraniano), swoje kresowe korzenie. Napisałem z wypiekami, ponieważ „odkrywane” krainy, rodzinne strony protoplastów, jawią się nam, pokoleniu smartofonów i zupek ”w pięć minut”, tajemniczymi, wręcz baśniowymi ziemiami.
Otwórzmy więc zakurzone kufy, zainteresujmy się od lat leżącymi na strychu „szpargałami po babci”.
Pożółkłe listy, wyblakłe zdjęcia i postrzępione dokumenty niech staną się dla nas przepustką do nieznanego nam świata. Po raz pierwszy zaczniemy zwiedzać „wyklęte” ziemie, Kresy Wschodnie.
Wędrówkę swoją chciałbym rozpocząć od najbardziej ponurej i tragicznej karty w historii Kresów Wschodnich jaką było masowe ludobójstwo ich mieszkańców funkcjonujące pod umowną nazwą Rzezi Wołyńskiej.
Czemu nostalgiczną i sentymentalną podróż po krainach lat dziecinnych naszych przodków chcę zacząć właśnie od tak dramatycznych wydarzeń?
Bo w pierwszej kolejności pytają o te wydarzenia dotychczasowi czytelnicy „Utraconego dziedzictwa”, ponieważ jest to ciążący wyrzut sumienia, ogromna trauma i rozpacz setek tysięcy. Ciążący cień na Kresach Wschodnich, który zamierzam odrzucić, odsłonić i rozliczyć. Pozbyć się ciężaru, który, nierozliczony, nieraz by pewnie powracał zamazując obraz wędrówki i kalecząc wspomnienia bliskich.
Długi czas mierzyłem się z tym tematem.
Wspomnienia przodków, pamiętniki, listy milczą na ten temat.
Rodzina miała to szczęście, że mieszkała w mieście powiatowym, Kołomyi, z posterunkami policji, żandarmerią, wojskiem.
ONI nie ośmielili by się użyć swego oręża, którym była obosieczna siekiera i zardzewiała piła przeciwko karabinom i pistoletom. ONI wybrali cichą i spokojną prowincję. Kryte strzechą domy sąsiadów zza płotu.
Taki obraz przedstawiała cicha i spokojna wioska o malowniczej i bajkowej nazwie Zagóreczek.
W myślach wyobrażam sobie osadę wyciętą żywcem z obrazu „O dwóch takich co ukradli księżyc”.
Drewniane, kryte strzechą chaty, porozrzucane wzdłuż nieutwardzonej drogi. Bosonoga, krzykliwa dzieciarnia spędzająca całe dnie na wypasie krów na okolicznych polanach, no i koniecznie „góreczka” za którą rozłożyła się leniwa osada.
Tam w roku 1912 przyszła na świat moja babcia, Karolina.
Marszowe brzmienie werbla wyrwało spokojnych mieszkańców z prac polowych, a ciekawość zaprowadziła ich na główne klepisko osady. Tam swym spokojnym i tubalnym głosem, szpakowaty dobosz oznajmił zgromadzonym o ataku Niemiec na Polskę i odczytał stosowną odezwę. Na większości nie zrobiło to większego wrażenia, nie tyle z wiary o potędze militarnej odrodzonej ojczyzny, która pobije najeźdźcę, charakteryzująca oświeconych ale jakże naiwnych mieszczan, co z pragmatycznego, chłopskiego rozumowania z którego wynikało, że granica oddalona jest setki kilometrów od ich osady a Niemcy nawet w czasie Wielkiej Wojny nie byli w Zagóreczku więc nie ma się o co gorączkować. Poza tym czeka robota na polu.
Jednak to nie brak patriotyzmu był niepokojący.
U niektórych mieszkańców osady, w trakcie odczytywania odezwy przez swoistego „dostarczyciela wiadomości”, dało się dostrzec niemal niedostrzegalny grymas maskujący…uśmiech.
Te, niemal niezauważalne, lekko uniesione do góry kąciki ust miały zwiastować nadchodzącą tragedię.
17-sto letnia Karolina, pracując w cukrowni w powiatowym mieście Chodorowie oddalonym od Zagóreczka zaledwie kilka kilometrów, przynosiła do osady coraz bardziej niepokojące wiadomości.
Niemcy przełamali granicę. Wróg u bram stolicy. „Nasi” się wycofują.
Jednak stateczni mieszczanie Chodorowa z dyrektorem cukrowni na czele zachowywali spokój. Wierzyli w zapewnienia Naczelnego Wodza o niezdobytym „Przedmościu Rumuńskim”.
Ostatni bastion oporu, twierdza narodowa, która niczym tolkienowski Chelmowy Jar miała stać się grobem najeźdźcy.
Opamiętanie przyszło bardzo szybko.
Śmiały i brawurowy rajd niemieckiej Dywizji Górskiej doprowadził do zajęcia 12 września Sambora, centrum „niezdobytej twierdzy”. W tym samym dniu bliźniacza jednostka najeźdźcy rozpoczęła oblężenie Lwowa. Tym samym koncepcja „Przedmościa Rumuńskiego” stała się nieaktualna.
W cieniu najeźdźcy rósł przyszły oprawca, karmił się jego sukcesami i czekał. Cierpliwie czekał.
17 września granicę przekroczył wschodni sąsiad.
Według wcześniej zawartych umów Niemcy wycofali się z „Przedmościa Rumuńskiego” a ich miejsce zajęła Czerwona Armia wprowadzając komunizm.
Komunizm dotarł również do Chodorowa i Zagóreczka.
Dla Karoliny życie się nie zmieniło.
Nadal pracowała w cukrowni, z tą jedynie różnicą, że przed wejściem do zakładu powiewała czerwona flaga a dyrektora, tak ufnego w mityczne „Przedmoście Rumuńskie”, sowieci wywieźli na Sybir.
Tak przyszedł pamiętny czerwiec 1941 roku.
Na uliczkach Chodorowa znów pojawił się brunatny najeźdźca a przyszły oprawca odzyskał nadzieję.
W Zagóreczku jak w każdej wsi, osadzie i przysiółku Kresów Wschodnich „coś” pękło w międzysąsiedzkich relacjach.
Okazało się że sąsiad zza płotu jest obcy.
Od lat narastało wzajemne uprzedzenie.
Karolina pamięta, że mama przestrzegała ją przed towarzystwem młodych Ukraińców, że to nie jest odpowiednia partia dla polki.
Zresztą „nasi” chłopcy są od nich przystojniejsi, błyskotliwsi a przede wszystkim nie są „nimi” – słowa matki odzwierciedlały sposób myślenia na Kresach Wschodnich i to z obu stron.
Lato w tym czasie było bardzo upalne i niezwykle urodzajne.
Ozłocone pola czekały już na kosy, które zbiorą żniwo.
Tym razem na polu nikt się nie pojawił, a kosy i inne rolnicze narzędzia miały zebrać nie złote ale krwawe plony.
W Zagóreczku sąsiad spoglądał na sąsiada.
Mimo żniw i urodzaju na polach, ludzie siedzieli po chałupach słuchając przerażających opowieści z dalekiego na szczęście Wołynia o urządzanych tam rzeziach na polskich mieszkańcach przez ukraińskich sąsiadów. W Zagóreczku również byli Ukraińcy a w okolicy ich także nie brakowało. Stąd dla ostrożności w pole ludzie wychodzili całymi gromadami pilnując się nawzajem. Karolina również, mimo pracy w cukrowni, pomagała rodzicom w żniwach.
Idących w pole w ponurym milczeniu „odprowadzali” wzrokiem „sąsiedzi” jakby mierząc siły. Tu i ówdzie któryś ostrzył kosę czy siekierę, ale na wsi to normalna czynność.
Tym razem było inaczej.
Uderzenie ostrza siekiery o kamień, powodujący charakterystyczny zgrzyt, powodował u idących na pole niepokój. Karolina czuła się nieswojo. Najchętniej została by w domu, ale na polu brakuje rąk do pracy, wojna zabrała ich już zbyt wiele.
Od tego czasu Karolina miała zaniki pamięci i bolesne zawroty głowy w wyniku których traciła równowagę. Gdy było już zupełnie ciemno a pogorzelisko się dopalało, zakrwawione ciało wziął na bryczkę wujek z sąsiedniej wsi. Bez nadziei zawiózł umierającą do niemieckiego szpitala w Chodorowie. Na miejscu okazało się, że Karolinie rozpłatano tylną część czaszki tępym narzędziem. Na szczęście jej mocne i gęste włosy zawsze zawiązane w „kok” zamortyzowały uderzenie.
Przeżyła.
Okazało się, że napastnikami nie byli „miejscowi”, a Karolina była jedną z nielicznych ofiar.
Napad na mieszkańców Zagóreczka pracujących w polu był jedynie odpryskiem krwawej rzezi jaka przetoczyła się z niezwykłym barbarzyństwem przez Kresy Wschodnie.
To tyle i aż tyle z rodzinnej historii.
Do ostatnich swoich dni (babcia przeżyła 98 lat) Karolina nosiła w sercu zadawnioną zadrę, która nasiliła się w ostatnich miesiącach jej długiego życia. Wówczas nie wpuszczała do domu urojonych „Ukraińców”, przestrzegała przed nimi najbliższych, a jednocześnie wspominała przystojnego Ukraińca z którym matka zabroniła jej się spotykać.
Pamięć to twarda skała.
Autor: Tomasz Greniuch