Jesteśmy dziećmi błysku. Pokłosiem teorii wielkiego wybuchu, największego pod słońcem przypadku. Wstajemy świtem i kładziemy się po zapadnięciu zmierzchu. Dlatego znamy świat tylko z jednej – słonecznej strony. Świat panowania ludzi, nieruchomych pomników i sprzętów. Świat pochłonięty światłem.
W jego blasku, nikt nie będzie czuł potrzeby dotykania komży Świętego Jana Ewangelisty, by sprawdzić, czy na pewno jest rzeźbiona. Nikt opuszkami palców nie będzie budził marmurowej faktury ścian, gdyż co do tego, że taka jest, nikt nie miewa wątpliwości. O pierwszej w nocy, w kompletnych ciemnościach dziwię się, że może być aż tak marmurowa.
Między cieniem a światłem od zarania świata istnieje niepisany pakt. Jeden drugiemu nie będzie wchodził w paradę. Dlatego o trzeciej ulice i ścieżki są puste. Na pierwszy rzut oka.
Po przyciemnieniu latarń, na ulice wylegają komedianci w jarmarcznych dubletach, karły żonglujące pochodniami, rycerze po służbie, bez pancerzy, w samych jakach. Członkowie gildii żebraczych, rozbiegają się po ulicach jak przerośnięte pajęczaki. W łachach, ale z pewną żebraczą godnością i uśmiechem na bezzębnych ustach. Nie ma to jak znajomość własnego fachu.
Królowa Bona wstaje z wygodnego fotela i udaje się do kaplicy na pasterkę. Paziowie kłaniają się jej w pas.
W oknach manufaktur szeleszczą między sobą słomkowe kapelusze, a heniny zderzają się szpicami na powitanie. Wszystko to, w przydymionym świetle rozkołysanych lamp. Nad ulicami unosi się zapach świeżych bułeczek na szyldach, a maszkarony z przeciwległych kamienic stroją do siebie maszkarne miny.
Giermkowie znaleźli sobie radującą serca, acz niebezpieczną zabawę: kto dalej zionie ogniem, kto przeskoczy wyższą watrę. Śmiechu było co niemiara, choć niejeden się niestety poparzył.
Rycerze odłożyli broń a sięgnęli po cytry, zbyt zmęczeni, by inaczej jak poezją zdobywać serca swoich dam. Niektórzy zapraszali je na przejażdżkę karetą po mieście, choć większość, jak zwykle wolała zostać w zamku (w końcu od czego są krużganki).
A w podgrodziu i w mieście trwała niezwykle pracowita noc. Noc targowa. Rozchodziły się kwiaty, znikały gomuły sera, wychodziły ze składów ciżmy, trzewiki i łapcie, a także metry kosztownych tkanin, zwłaszcza z sukiennic.
W Poznaniu poobracały się na siebie ratuszowe koziołki, a na Wawelu smok zdegustowany działalnością giermków, znowu nie chciał zionąć ogniem. Zewsząd dały się słyszeć śmiechy, skrzypienie powozowych kół i szuranie obutych i ciżmy i chodaki stóp.
I choć w tym, co się działo tej dziwnej nocy, w kilku największych miastach Polski nie brali udziału szlachetnie urodzeni, (gdyż jak wiadomo, po zmierzchu nie wolno walczyć, ani tym bardziej posłować), cała ta gawiedź, harmider czyniła tak okrutny, że ani Jagiełło, ani Jan Dobry, nie mogli tej nocy spokojnie spać.
Janowi zaczęły zawadzać położone u stóp herby, a Jagiełło leżąc zastanawiał się, czy Jadwiga rzeczywiście go zdradzała? Bo niepoczciwości Jakuba z Kobylan, względem swej trzeciej żony Anny, był niemal pewien. Tylko dlaczego u Boga Ojca tak prędko wypuścił go z wieży szlacheckiej we Lwowie? Cóż to jest, dwa lata więzienia za romans z królową? No niechaj mu będzie, że się wsławił pod Grunwaldem, ale to jeszcze wcale nie znaczy… Poza tym nie był pewien Jadwigi. Dowodów zdrady nie miał, ale możemy tak z nią szczerze i poważnie porozmawiać? Ech… co on tam będzie za babą po nocy łaził. Cokół wygodny, a Jadźka charakterna, każdy rozhowor tęgą awanturą skończyć się musi. Bądź co bądź, dziedziczka.
Tak to rozmyślał w bezsenną noc król Jagiełło, mrucząc do siebie argumenty za i przeciw. O Jadwidze i Wilhelmie Andegaweńskim, o Jakubie z Kobylan i Annie Cylejskiej.
Nad miastami unosiły się tony, zapachy i echa, niemal do czwartej nad ranem. Jadwiga w swej osobnej, przytulnej kaplicy uśmiechała się do siebie dyskretnie. Z heroizmem godnym świętej znosiła kolejną nieprzespaną noc i kolejną porcję mężowskich podejrzeń. Dopiero wraz ze świtaniem harmider zaczął cichnąć. Wszyscy w pośpiechu wracając na swoje miejsca, na powrót stawali się mosiężni, spiżowi, malowani i kuci w piaskowcu. Przed czwartą wracający z suto zakrapianych imprez maruderzy, jeszcze mieli okazję zobaczyć rozkołysane latarnie. Lecz jak zwykle zdawało im się, że im się zdaje.
Autor: Maria, Opole noc 30/31 VIII 2008