Byliśmy wtedy tylko małymi dziećmi z Ardenów. Śnieg przysłaniał horyzont, jego czapy zalegały na dachach, a coraz grubsze warstwy przywierały nam do drewniaków. Byliśmy przekonani, że widzieliśmy jak za rogiem ulicy Młyńskiej znika święty Józef. O północy trudno było wdrapać się na zbocze, na którym stał kościół, Na ostatniej stromiźnie pozwalano nam trzymać drewniaki w ręku potem z nocy zacinającej lodowatymi igiełkami wchodziliśmy nagle w ciepły zapach wspaniałych naw.
Trochę kręciło się nam w głowie.
Kadzidło nas upajało
Nawet dziekan był blady.
Jednak chór czynił taki harmider, ze dziki pouciekały na dziesięć kilometrów od naszych wielkich, gęstych lasów. Dmuchający w organy pedałował jakby bał się spóźnić. Nauczyciel dyrygował scholą w kłębach dymu z kadzidła. Gdy rozlegało się „Bóg się rodzi” wzruszenie i hałas były tak duże, że wschodziliśmy na wiklinowe krzesła, spodziewając się że z chóru nagle zlecą stojące tam aniołki.
Ale aniołki wciąż grzecznie stały wśród świec z opuszczonymi skrzydłami. Podeszliśmy do nich trzymając w grubej wełnianej rękawicy drobny pieniążek. Uklękliśmy na marmurze. Koło nas stały brunatny wołek i szary osiołek. Paliliśmy się, żeby ich dotknąć i zobaczyć czy ich sierść drży tak samo, jak przy wodopoju. Ale bardziej od zwierząt dzieci lubią inne dzieci. Jezus leżał na sianie. Nasze serca rozczulały się na myśli, że jest mu zimno. Nikt mu nie dał grubych skarpet ani drewniaków, jak nam szalika, by owinąć nos, ani zielonych wełnianych rękawiczek, by przysłonić ślady odmrożeń. Chwytało to nas mocno za serce. Trochę zdumieni patrzyliśmy na świętego Józefa, który nie robił nic, by go zauważano, oraz na nieruchomą i piękną Mamę w bieli i błękicie.
Znaliśmy tylko piękne mamy o czystych oczach, w których mogliśmy ujrzeć wszystko. Tak często patrzyliśmy im w oczy. Lecz oczy Mamy małego Jezuska zachwycały nas nieskończenie. Jak gdyby Niebo dzieciom pozwalało zobaczyć więcej niż dorosłym.
Schodząc ze zbocza milczeliśmy.
Kiedy dzieci milczą, to znaczy, że mają tyle do powiedzenia…
Ani parująca czekolada, ani wielki stół zastawiony ciastami nigdy nie zdołały oderwać nas od niewidzialnej rozmowy, jaką dzieci ziemskich mam prowadzą z Dzieciątkiem niebieskiej Mamy. Nad Pianinem stała druga szopka, z której mogliśmy stając na stołku wziąć do ręki wołka i osiołka. Co wieczór zapalano małe niebiesko-różowe świeczki. Każdy miał swoją, którą po modlitwie zdmuchiwał. Z tyłu, koło krzesła klęczała mama, która kierowała naszymi uniesieniami, prowadziła nas. Gdy było już po wszystkim, kiedy spoglądaliśmy na nią, by pozwoliła nam zdmuchnąć nasze wdzięczne światełka, dostrzegaliśmy wtedy w jej oczach euforię i wzruszenie…. Raj przychodzi do dziecięcych serc kiedy wnosi go mama.
W tej skromnej i przejmującej chwili mama wiedziała, że duszyczki zostały naznaczone na zawsze, że na małe świeczki w naszych sercach zapalone koło szopki można dmuchać, ale nie zgasną nigdy. Każdej zimy, gdy powraca Boże Narodzenie, zapalone przez nasze matki płomyki palą się prosto trzaskając.
Autor: Leon Degrelle „Płonące dusze”
Leon Degrelle (1906-1994) Generał, pisarz polityczny, główny ideolog i przywódca katolickiego ruchu Christus Rex w Belgii. W czasie II Wojny Światowej dowódca ochotników walońskich biorących udział w walce z bolszewizmem na froncie wschodnim. Po wojnie przebywał na przymusowej emigracji w Hiszpanii.
Oprac. TG