Tysiące bywalców dyskotek bawią się – we właściwy sobie prymitywny sposób – przy rytmach prześmiewczego utworu zatytułowanego Gdzie jest krzyż?, co w niezliczonych odsłonach można oglądać na YouTube. Na falach radia dziennikarze pozwalają sobie na jawne bluźnierstwa, publicyści opiniotwórczych mediów coraz ostrzej – i coraz bardziej bez sensu – wypowiadają się na temat biskupów i Kościoła. Antyklerykałowie zwierają szyki i organizują jedna za drugą wymierzone w Kościół prowokacje. Seans nienawiści do Krzyża, jaki obserwowaliśmy w nocy z 9 na 10 sierpnia na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, zyskał swą kontynuację w postaci antykatolickiego festiwalu prostactwa i kłamstwa, który od kilku miesięcy przetacza się przez Polskę.
Wszystkie odsłony tego festiwalu wyglądają na starannie wyreżyserowane i programowo nagłaśniane przez media, a ich znaczenie i zasięg są wielokrotnie wyolbrzymiane, nie można już więc udawać, że nic się nie stało. Efekt propagandowy został bowiem osiągnięty – coraz szersze kręgi społeczne są świadkami zupełnie bezkarnych (w sensie chociażby prawnym) ataków na Kościół. Ich eskalacji sprzyjają rozedrgane emocje politycznej wojny domowej prowadzonej przez polskich – jak to zgrabnie nazwał ostatnio jakiś publicysta – Hutu i Tutsi, która zaowocowała atakiem mordercy na pracowników biura parlamentarnego PiS w Łodzi. Dla wielu krótkowzrocznych politykierów przeżywany obecnie zmasowany atak na Kościół stanowi jedynie kolejny etap tej wojny, która ze szczególną zaciekłością rozpętała się po (sic!) wyborach prezydenckich. Jednak ci, którzy ów spektakl reżyserują, wiedzą, o co toczy się gra. Wiedzą doskonale, że uczestniczą w walce o dusze Polaków.
Unia warta mszy
Kiedy po roku 1989 PRL przeobraził się w system polityczno-prawny umownie nazywany III Rzecząpospolitą, również dla polskiego Kościoła zaczął się nowy etap. Bez wątpienia zyskał on znacznie większą niż w czasach rządów PZPR swobodę działania: rozpoczął się wszak zwrot własności zakonów, organizacji i instytucji katolickich, religia powróciła do szkół, a jej widoczne znaki – do miejsc publicznych. Scenę polityczną w naszym kraju zdominowały jednak środowiska laickie, rekrutujące się zarówno z szeregów postkomunistów, jak i reglamentowanej opozycji dopuszczonej do rozmów przy okrągłym stole, i to one narzuciły własny porządek, a potem zaciekle – wykorzystując przy tym wszechwładzę w świecie mediów, posłusznie formatujących świat według standardów dostarczanych przez „Gazetę Wyborczą” – broniły go przed postulatami strony katolickiej (jak chociażby w sprawie ustawy ograniczającej zabijanie dzieci poczętych).
Ład, który ustabilizował się w połowie lat dziewięćdziesiątych, oparty został o następującą zasadę: wprawdzie Kościół uznaje się za istotny czynnik życia społecznego, jednak prawo obecności w debacie publicznej mają wyłącznie te jego środowiska, które gwarantują zarezerwowanie sfery politycznej dla sił „okrągłostołowych”. Owi gwaranci, reprezentujący tzw. Kościół otwarty i „postępowy” (czytaj: rezygnujący z ortodoksji katolickiej na rzecz otwarcia na wpływy demoliberalnego świata) otrzymali zresztą zdecydowane wsparcie ze strony liberalnych mediów, próbujących wytworzyć w społeczeństwie przekonanie, że to oni stanowią elitę polskiego katolicyzmu, zmuszoną do zmagań z „ciemną”, tradycjonalistyczną i – co najgorsze – nacjonalistyczną masą. Tego swoistego układu o neutralności nie naruszała ani rządząca w latach 1993-1997 partia postkomunistyczna, ani jej reprezentant, który w roku 1995 zajął fotel prezydencki. Nie obywało się oczywiście bez incydentów ujawniających faktyczny stosunek pośpiesznie uformowanych „salonów” do katolicyzmu, jak chociażby „całowanie ziemi kaliskiej”, czyli jawne naigrawanie się z Ojca Świętego Jana Pawła II w wykonaniu prezydenckiego ministra Siwca, jednak na ogół władze starały się podkreślać, że rozumieją znaczenie i pozycję Kościoła w Polsce.
Szczególnie wyraźne stało się to w dobie kolejnych rządów SLD pod wodzą premiera Leszka Millera, który hamował antyklerykalne zapędy swych partyjnych kolegów, żeby uzyskać poparcie biskupów dla anschlussu do Unii Europejskiej. Widocznie szefowi postkomunistów tak bardzo zależało na wprowadzeniu Polski do „Euroraju”, że dla osiągnięcia tego celu gotów był zawiesić na kołku własny światopogląd. Czy było warto? Z pewnością tak, skoro dziś w wywiadzie dla jednej ze stacji radiowych Miller mówi: Unia była warta mszy.
Wobec majestatu
Jeszcze gorsza dla wszelkiej maści chrystofobów sytuacja nastała u końca batalii o wejście do UE. Poważne ożywienie religijne dające się zauważyć na przełomie wieków sprawiło, że wiara w Boga znów przestawała być wstydliwym tematem, i to nawet w środowisku tzw. „celebrytów”. W kwestiach światopoglądowych opinia publiczna przesuwała się coraz bardziej na prawo. Swą pozycję umocniły media antysystemowe, reprezentujące w znacznej mierze stanowisko katolickie, w dodatku przeciwko rządom SLD budziła się coraz silniejsza reakcja społeczna, zwłaszcza po ujawnieniu głośnej afery Rywina. Wobec wszechwładnej korupcji, braku lustracji z prawdziwego zdarzenia, niejasnych układów i powiązań na szczytach władzy, w miarę upadania prestiżu polityków, Kościół pozostawał jedynym autorytetem.
Wzmagała się również miłość Polaków do swego niekoronowanego monarchy – Ojca Świętego Jana Pawła II. Jego śmierć 2 kwietnia 2005 roku przyniosła swoiste narodowe rekolekcje, podczas których cały świat medialny zmuszony został, próbując nadążyć za uczuciami Narodu, oddać hołd zmarłemu papieżowi, a co za tym idzie – w jakimś stopniu również Kościołowi i jego Boskiemu Założycielowi. Nawet „Gazeta Wyborcza” publikowała dodatki w stylu „Nasz papież”, zapominając na chwilę o złośliwościach, jakich nie szczędziła przez długie lata Polakowi zasiadającemu na Stolicy Piotrowej.
Tylko „Nie” i „Racja”
W takim klimacie nie mogło być miejsca na agresywny antyklerykalizm – musiał on pozostać domeną kilku skrajnych lewaków noszących po Warszawie koszulki z napisem Nie płakałem po papieżu czy środowisk takich jak Antyklerykalna Partia Postępu „Racja”, gromadząca osobników równie kuriozalnych jak jej nazwa: od emerytowanych funkcjonariuszy „resortu” – esbeków niższego szczebla, poprzez zwykłych szaleńców, po (nielicznych zresztą) młodych trockistów wymachujących czerwonymi sztandarami. Stosunek opinii publicznej do tego ugrupowania doskonale oddaje zdarzenie sprzed kilku lat: kiedy jeden z jego działaczy udał się do radnych Krakowa, aby nakłonić ich do wyrzucenia krzyża z sali obrad Rady Miasta, jeden z oburzonych rajców niemal zrzucił go ze schodów, a sprawą owego niekonwencjonalnego zachowania samorządowca wobec „wyborcy” nie zainteresował się żaden krakowski dziennikarz, traktując – skądinąd słusznie – członka „Racji” jako kolejnego wariata czy pieniacza, jakich wielu kręci się wokół urzędów. Antyklerykał mógł liczyć co najwyżej na publikacje w „Nie” lub „Faktach i Mitach”, których to pism nikt przy zdrowych zmysłach nie traktuje poważnie.
Należy jednak zauważyć, że wspomniane, skrajnie agresywne wobec katolicyzmu periodyki, choć stworzone i prowadzone przez raczej szczupłe pod względem liczebnym środowiska sierot po PRL-u, posiadały przez cały ten okres stosunkowo liczne grono czytelników. Nie były one zresztą tak zupełnie osamotnione. Antykatolicka propaganda wybuchała podczas akcji różnych lewackich organizacji (zwłaszcza feministycznych) czy parad dewiantów przechodzących regularnie, acz wcale nie licznie, przez ulice polskich miast. Sączyła się coraz większym strumieniem w internecie: na rozmaitych forach i stronach gromadzących treści, które można by z całą pewnością zakwalifikować w sensie prawnym jako „podżeganie do nienawiści” wobec katolików, a w szczególności księży. Obecna była – choć w bardziej subtelny sposób – także i w znacznie poważniejszych mediach głównego nurtu, zwłaszcza w stacjach radiowych i telewizyjnych zasiedlonych przez masy michnikoidów. Tu jednak wciąż atakowano nie Kościół jako taki, a jedynie jego nazbyt – jak na gusta Salonu – gorliwych czy wręcz „fanatycznych” przedstawicieli. Wzmagająca się fala krytyki mediów wobec Ojca Świętego Benedykta XVI za jego „uwstecznianie” Kościoła, była zaledwie echem propagandowej ofensywy prowadzonej w zachodnich środkach masowego przekazu. Nawet SLD, rządzone przez polityka porównującego się z hiszpańskim premierem Zapatero, wypuszczało do ataków na Kościół jedynie pojedyncze indywidua, jak plotąca zachrypniętym głosem niesamowite głupoty posłanka, stanowiąca żywą ekspozycję wyrobów skórzanych i metaloplastyki.
Ofensywa motłochu
Ataki nasiliły się niespodziewanie z początkiem roku 2010, zupełnie jakby lewicowo-liberalni politycy otrzymali jakiś sygnał do ataku, jakby medialne dobermany zostały spuszczone z niewidzialnej smyczy. Demonstracja przeciwników wawelskiego pochówku Lecha Kaczyńskiego pod krakowskim pałacem arcybiskupim nie mogła jeszcze zepsuć powagi żałoby po katastrofie smoleńskiej, jaka stała się udziałem zdecydowanej większości Narodu. Jednak już konflikt o krzyż na Krakowskim Przedmieściu wywołał burzę. Manifestacja „młodych, wykształconych” zamieniła się w ohydny spektakl chrystofobii, oglądany za pośrednictwem mediów w całej Polsce.
Nagle pojawiły się komentarze o rzekomo zbyt silnym wpływie Kościoła na politykę w Polsce i zbyt mocnej jego obecności w sferze publicznej. Niemal bierni dotąd działacze SLD, od połowy sierpnia przeprowadzili całą serię ściśle ideologicznych akcji: od zbierania podpisów zwolenników „rozdziału Kościoła od Państwa”, przez kwestionowanie zasadności zwrotu Kościołowi własności zagrabionej przez komunistyczne władze, żądanie wycofania religii ze szkół, zapowiedź projektu ustawy ułatwiającej zabijanie dzieci poczętych, po pozwanie biskupów do sądu przez jednego z posłów.
Straszą Kościołem
Równocześnie przy wtórze medialnej orkiestry rodziło się nowe ugrupowanie polityczne, kierowane przez wzbogaconego na napojach wyskokowych ulubieńca liberalnych mediów, posła-happenera, znanego dotąd z agresywnych wypowiedzi pod adresem przeciwników politycznych oraz występowania przed kamerami telewizyjnymi z szokującymi rekwizytami. O planie powołania nowej partii przez miesiąc trąbiły media, niektóre nawet nie udając jakiegokolwiek dystansu do tego wydarzenia, lecz przygotowując informacje w formie reklam mającego się odbyć kongresu założycielskiego (na przykład, Młodzi na kongres Palikota na łamach „Metra”, należącego do koncernu Agora). Kiedy do Sali Kongresowej zjechała menażeria na miarę galerii osobliwości, okazało się, że jedynym spajającym ją elementem jest skrajna nienawiść do Kościoła i katolicyzmu. – Można odnieść wrażenie, że nie istnieje państwo polskie, że jest okupowane przez Kościół – grzmiał założyciel partii. Nic dziwnego, że główne punkty programu kuriozalnego „ruchu poparcia” tegoż osobnika zakładają wprowadzenie aborcji na życzenie, rejestrację związków homoseksualnych, refundację zapłodnienia in vitro i środków antykoncepcyjnych z budżetu państwa, a także wprowadzenie edukacji seksualnej do szkół, przy jednoczesnym usunięciu z nich religii!
Nie kończy się przecież na tym – a być może dopiero zaczyna. Na zdecydowany głos biskupów polskich w sprawie in vitro liberalna kołtuneria odpowiada w mediach jeszcze silniejszym niż dotychczas jazgotem. Kościół straszy, Biskupi grożą – krzyczą wielkie tytuły na pierwszych stronach wysokonakładowych gazet. Palikot zwołuje swych zwolenników na pikiety przed pałacami biskupimi, żeby pokazać tym pasibrzuchom (sic!). Tłuszcza zwołuje się w internecie za pomocą haseł tak chamskich i wulgarnych, że nie będziemy ich tu przytaczać. Oto wylewa się fala niespotykanej dotychczas w polskim życiu publicznym nienawiści do Kościoła.
Koniec „dwudziestolecia międzywojennego”
Zaciekłość, z jaką zaatakowano krzyż na Krakowskim Przedmieściu, a następnie Kościół instytucjonalny zaskoczyła niejednego. Przecież jeszcze nie tak dawno nasz Naród pogrążył się w żałobie, w której centrum znalazł się właśnie Krzyż Chrystusowy! Przecież jeszcze pamiętamy emocje towarzyszące nam po śmierci Jana Pawła II!
Jednak – nihil novi sub sole. Pamiętajmy, że kampanie tego typu niejednokrotnie się już w historii zdarzały, zawsze przy tym wybuchając właśnie tam, gdzie następowało jakieś duchowe i religijne odrodzenie. Czas zrozumieć, że trwająca niemal dwie dekady polityka pokojowej kohabitacji z Kościołem, prowadzona przez okupującą Polskę postpeerelowską Sitwę przepoczwarzoną w liberalny Salon, dobiegła oto końca; że michnikowski „dialog” z Kościołem był tylko – jak by to powiedzieli starzy partyjniacy – mądrością etapu. Kościół przestał już być Salonowi potrzebny jako gwarant pokoju społecznego, więcej – być może nawet sam pokój społeczny musi zostać wywrócony, żeby „modernizacja” polskiego społeczeństwa według wzorów haute couture prosto z paryskiej Rue Cadet mogła wkroczyć w nową fazę. W takiej perspektywie bezrozumna, wyniszczająca wzajemnie walka dwóch równie zaciekłych w bijatyce politycznej, co miałkich ideowo obozów „postsolidarnościowych” zaczyna być zrozumiała…
Czy jednak moment na rozpoczęcie tego nowego kulturkampfu został wybrany przypadkowo? Historia dotychczasowych „wojen o kulturę” pokazuje, że muszą się one opierać o jakąś bazę społeczną, jakąś niekoniecznie bardzo liczną, ale zdecydowaną grupę, a przecież – jak wskazaliśmy w pierwszej części niniejszego artykułu – w Polsce nie istniały dotychczas żadne szersze kręgi społeczne, które paliłyby się do walki z katolicyzmem. Należało więc taką grupę wyhodować i temu właśnie poświęcono owo swoiste „dwudziestolecie międzywojenne”, jak śmiało można nazwać okres dzielący obecny czas od upadku PRL. Pożywki, na jakiej wychowano część młodzieży, dostarczyła antykultura rodem z MTV i Włatców móch (pisownia oryginalna), której dominujące prądy to wszak zaprzeczenie wszelkim kanonom piękna i dobra, to fascynacja czarną magią, wampirami i złem, to wreszcie totalna erotyzacja życia. Wychowywał tych młodych zagubionych nieszczęśników Jurek Owsiak, wychowała ich pornografia w sieci. Lubią się bawić, a czynią to w sposób prymitywny i wulgarny. Nie są liczni, ale potrafią być bezczelni i głośni. Jeszcze o nich usłyszymy…
Si vis pacem, para bellum
Jak zauważył ks. dr hab. Aleksander Posacki SJ, nie wolno nigdy zapominać o duchowych źródłach zachowania otaczających nas ludzi. Hołota, która wyległa w sierpniu na Krakowskie Przedmieście, bawiła się wszak bezmyślnie tym, co sataniści i niektórzy wolnomularze czynią na poważnie: świadomie profanują krzyż, zaś ludzie opętani wyrażają z całą powagą demoniczną „awersję wobec sacrum”, odrzucając głównie krzyż jako symbol, a nawet jako zwykły przedmiot. Do tych ludzi prawda o tym, że krzyż to jedyna droga zbawienia, którego nie dadzą im płytkie obietnice mnożących się jak grzyby po deszczu banków i supermarketów, musi się przebijać w zupełnie inny sposób niż do dotychczasowych pokoleń Polaków. Kościół musi stoczyć prawdziwą walkę o ich dusze.
Polska nie jest już wyspą religijnej szczęśliwości i pokoju – zaczynamy doświadczać tego, co stało się udziałem katolików na całym świecie. Czy jednak jesteśmy gotowi stawić czoła temu wyzwaniu? Czy wykorzystaliśmy dotychczasowe dwadzieścia lat względnego spokoju, aby stworzyć silne katolickie media, uczące na najwyższym poziomie katolickie szkoły mocne przywiązaniem do ortodoksyjnej doktryny katolickiej, wreszcie organizacje społeczne i polityczne zapewniające katolikom należną im pozycję w życiu publicznym? A jeśli się tak nie stało, to dlaczego? Co jeszcze da się zrobić? I jak? Wszyscy – zarówno świeccy, jak i duchowni – powinniśmy sobie na te pytania odważnie odpowiedzieć. A z udzielonych odpowiedzi wyciągnąć konsekwencje.
Autor: Piotr Doerre, artykuł udostępniony za zgodą redakcji dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, nr 17, listopad-Grudzień 2010 r.
„Polska nie jest już wyspą religijnej szczęśliwości i pokoju”? A była takową? Może w XVII wieku, gdy skazano Łyszczyńskiego na śmierć, bo odrzucił wiarę w prawdy głoszone przez kościół?
W Polsce katolicy, jak i inne odłamy chrześcijaństwa mają się dobrze. Bardzo dobrze. Religia w szkołach pomaga wzrastać nieświadomej świata młodzieży w duchu biblijnej prawdy. Internet, telewizja, szeroko dostępne książki głoszące takie bluźniercze względem Biblii teorie jak „ewolucja”, przeczące idei piekła, nieba i czyścca, a czasem nawet faktom historycznego istnienia Jezusa Chrystusa i, Potopu, czy np. twierdzące jakoby moralność wcale nie wywodziła się z religii… Gdyby nie istniały te nie redagowane przez katolickich księży media, to z pewnością dorastająca młodzież miałaby do kościoła o wiele bardziej pobożny stosunek… Jest jednak mnóstwo mediów katolickich. Są katolickie firmy i fundacje. Wyrasta nam teraz nawet sieć komórkowa.
Co najważniejsze – państwo wspiera wciąż kościół finansowo – gwarantując księżom zatrudnienie w szkołach, darmowe ubezpieczenia z funduszu kościelnego i niskie bądź zerowe podatki do płacenia.
kościół zaś, samemu mogąc wpływać na państwo, zachowuje pełną niezależność, mogąc np. swobodnie kneblować bluźnierców, mających siebie za „postępowych” katolików – ludzi jak K. Boniecki.
Krzyż jest obecny w parlamencie, pomimo, że został zamontowany niezgodnie z prawem i konstytucją, zgodnie jednak z życzeniem Kościoła – hierarchów i społeczności. I ani prawo, ani ujadanie wściekłych lewaków spod znaku Kalisza i Palikota nie jest w stanie zagrozić jego jestestwu i pozycji.
Odrzućcie więc lęki i ten język, pełen jadu i spiskowych dociekań. Bóg jest z tymi, co głoszą prawdę i zadba by trwali w ojczyźnie na wieki.
Biała siła, biały krzyż, Polak Aryjczyk, katolik-temu nic chyba nie jest w stanie u nas zagrozić.