Kiedy piszę ten felieton, pożar rozruchów rozpoczętych trzy dni temu w londyńskiej dzielnicy Tottenham, rozprzestrzenił się nie tylko na inne rejony Londynu, ale również na Bristol, Liverpool, Manchester i Birmingham – od dawna zwane „wieżą Babel” – miasto, w którym liczba białych dzieci jest już mniejszością. Agencje donoszą, że do zamieszek doszło także na przedmieściach stolicy Szwecji – Sztokholmu.
Trudno przewidzieć, jak będzie wyglądała sytuacja, kiedy słowa te dotrą do czytelników: czy pożar ogarnie również inne europejskie metropolie, czy sytuacja raz jeszcze zostanie opanowana? Jeżeli nawet ta druga ewentualność okaże się prawdziwa, nie ma powodu do uspokojenia. Takie wydarzenia są przecież już monotonną – w powtarzalności, nie w przebiegu – zwyczajnością, nie tylko megalopoleis, a zwłaszcza ich przedmieść, ale także zupełnie małych miasteczek europejskich. Na naszych oczach realizuje się scenariusz opisany w proroczej powieści Jeana Raspaila Obóz świętych – z tą tylko różnicą, że o ile w literackiej wizji francuskiego pisarza apokaliptyczny Dzień Sądu dla zidiociałej w dekadencji Europy był jedną wielką inwazją, o tyle w „realu” Sądne Dni zostały rozłożone na raty.
Najgorsze w tym wszystkim – zakładając, że „polisa ubezpieczeniowa” przed zagładą Europy jeszcze nie została wyczerpana – jest to, że i tym razem żadna nauka nie zostanie wyciągnięta. Bez najmniejszej wątpliwości można przewidzieć, że za chwilę legion postępowych imbecyli podniesie klangor o niezrozumieniu problemów „młodych”, o jeszcze niedostatecznej opiece społecznej i o ich ogólnie ciężkiej doli z powodu nietolerancji, ksenofobii i rasizmu ludności tuziemczej. Będą więc domagać się jeszcze większych pieniędzy na „adaptację” przybyszów i wszelkie możliwe beneficja dla nich, z drugiej zaś strony – jeszcze ostrzejszych praw „antyrasistowskich”. Oto prawdziwy dramat narodów Europy: znalazły się one w kleszczach podwójnego terroru – fizycznego, ze strony faktycznych najeźdźców, i psychicznego oraz prawnego ze strony tych, którzy powołani zostali do ich obrony, ale dawno już i en masse przeszli na stronę wroga, sami uprzednio stając się mentalnymi niewolnikami utopii wielokulturowości.
Barbarzyńcy zawsze najeżdżali świat wyższych cywilizacji, żądni łatwego i szybkiego łupu z owoców cudzej pracy. Zachodzi jednak poważna, a przy tym dwojaka różnica pomiędzy znanymi nam z historii przykładami tych najazdów, a obecnym podbojem Zachodu.
Po pierwsze, tamte następowały falami i we wciąż jeszcze pojemnej „przestrzeni życiowej”, zdolnej wchłonąć najeźdźców, zasymilować ich, ba! w końcu zauroczyć dziełami swojej kultury oraz uczynić spadkobiercami i kontynuatorami tych cywilizacji, które – jak rzymska – same były już niezdolne do życia. Dziś żyjemy w świecie – jako rzecze Nicolás Gómez Dávila – po katastrofie demograficznej. Już sam świat zachodni, zanim zaczęli zasiedlać go nowi barbarzyńcy, stał się mass society, cywilizacją tłumu, toteż obecna inwazja jedynie ten socjologiczny fakt zmultiplikowała. Aby pojąć grozę tej różnicy, wyobraźmy sobie, że wszyscy ci galopujący w odstępach czasu przez historię Wandalowie, Goci, Hunowie, Mongołowie pojawiają się naraz i w tym samym miejscu, żyjąc, grabiąc i walcząc zarówno z tubylcami, jak między sobą, o metry kwadratowe ulic, osiedli, parków i dzielnic. Ten świat w rzeczywistości nie tylko, że nie jest „wielokulturowy”: on nie jest nawet – wbrew temu, co bezmyślnie pisze się w folderach turystycznych – „kosmopolityczny”. Kosmopolis bowiem, choć utopijna i zubożona o jeden z najważniejszych (narodowych) wymiarów ludzkiej tożsamości, to jednak wciąż jakaś polis, zbiorowość ludzi żyjących pod wspólnym prawem i władzą oraz uznających powszechne nakazy prawa naturalnego. Tak to przynajmniej wyobrażali sobie autorzy tego pojęcia – stoicy. Współczesne megalopoleis, od Londynu po Berlin, nie są więc wcale kosmopolityczne, lecz są wojennymi obozami stłoczonych obok siebie plemiennych, etnicznych, kulturowych czy religijnych gett, które łączy jedynie szczera, wzajemna nienawiść.
Druga różnica pomiędzy przeszłymi a obecnymi czasy jest ta, że stare cywilizacje, nawarstwiające się w śródziemnomorskim i zachodnim świecie, nawet jeśli wykazywały już u swego schyłku objawy dekadencji, w istocie swojego ustroju społecznego i politycznego były hierarchiczne i oparte o zasadę autorytetu, z tego zaś wynikało, jako coś oczywistego, że nie można jednocześnie rządzić i być rządzonym, że instynkty muszą być podporządkowane rozumnej woli, że wreszcie możliwe przecież zawsze pięcie się wzwyż uwarunkowane jest przejściem przez długi, ciężki i żmudny proces wszechstronnej, zarówno intelektualnej, jak i moralnej edukacji, oczyszczającej z niższych pierwiastków duszy. Zajęcie najwyższego miejsca, czyli przynależność do prawdziwej elity, oznacza nie życie hedonistyczne, lecz – jak to określił José Ortega y Gasset – w luksusowym wysiłku, a zatem właściwie w ascezie i poddaństwie nakazowi realizacji cnót. Świat ten po nowożytnym i nowoczesnym przewrocie, a więc taki, w jaki zostają zwabieni jego pozłotką przybysze, jest całkowitym zaprzeczeniem tamtego, opiera się bowiem na totalnym egalitaryzmie i założeniu, że wszystko się wszystkim należy. To świat – jak również mówi Ortega – hiperdemokracji, będącej wydzieliną ropiejących dusz plebejskich, która skapitulowała przed człowiekiem masowym, osłuchanym od maleńkości z retoryką równych praw, przekonanym o nieograniczonej możliwości zaspokajania swoich pragnień, nieznającym i niepojmującym żadnych obowiązków, ani niepoczuwającym się do wdzięczności za to, do czego rozwój cywilizacji dał mu prawo.
Kałmuckiego herszta barbarzyńców bolszewickich sprzed stulecia – Lenina – nazwano Czyngis‑chanem z maszyną do pisania. Znamienna dla naszych czasów szybkość wszelkiego przekazu informacji sprawiła, że rewolucja barbarzyńców w Londynie już zyskała swoje określenie pokolenia smartfonów BlackBerry, Facebooka i Twittera. Biegłość w obsłudze środków technicznych, a nawet produkowania ideologicznych manifestów z ich wykorzystaniem, nigdy jednak nie zastąpi paidei wydobywającej człowieczeństwo z bestii. Jeszcze większymi od tych bestii naturalnych zbrodniarzami są zatem ci, którzy w pełni świadomie decydują o tym, że człowiek nie potrzebuje uczłowieczającej obróbki.
Autor: Dr hab. Jacek Bartyzel – profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, historyk myśli politycznej, publicysta. Członek Kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.
Artykuł udostępniony za zgodą redakcji dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, nr 22, wrzesień-październik 2011 r.