Kiedy przed jedenastu laty ze ściśniętym gardłem po raz pierwszy przeczytałem o zbrodni w Jedwabnem (najpierw był to artykuł red. Andrzeja Kaczyńskiego na łamach „Rzeczpospolitej”, a zaraz potem anonsowana przezeń książka Jana Tomasza Grossa pt. Sąsiedzi), nie namyślając się wiele wsiadłem w pożyczony od przyjaciół samochód i wyruszyłem w drogę na drugi koniec Polski, by na własną rękę dokonać „wizji lokalnej”.
Zwłaszcza bowiem ta druga lektura zdała mi się tyleż wstrząsająca co do wymowy zdarzeń, ile wątpliwa, co do ich interpretacji. Już wstępna kwerenda internetowa pozwalała wszak łatwo stwierdzić, że J.T. Gross jako koronne przytacza m.in. zeznania osób w krytycznym dniu nieobecnych w miasteczku (ewakuowanych wraz z Sowietami), a do kolekcji wzruszających fotografii ofiar mordu włącza zdjęcia i tych, którzy szczęśliwym trafem wojnę przeżyli (m.in. szczególnie silnie oddziałujące na czytelnika fotografie dzieci).
Jadąc wówczas do Jedwabnego z jednej strony porażony byłem wizją ponad półtora tysiąca ofiar bestialskiego linczu, z drugiej zaś nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że autor nazbyt usilnie abstrahuje od kontekstu sytuacyjnego – stawiając karkołomną tezę, że za odrażającą zbrodnię dokonaną na terenach okupowanych przez Niemców, akurat Niemcy z pewnością nie odpowiadają. Że insynuuje, zamiast ustalać fakty – z zapałem skupia się na tropieniu rzekomo genetycznego kato‑endeckiego antysemityzmu, a nie próbuje ustalić, na przykład, faktycznej marszruty niemieckich Einsatzgruppen w łomżyńskiem. Że wreszcie przedstawia rzecz całą tak, by to na konto niepodległej Polski zapisać zbrodnię dokonaną pod nieobecność jakichkolwiek władz polskich i przy absencji polskich elit, eksterminowanych wcześniej przez Sowietów. Późniejsza rzetelna krytyka, jakiej poddali Sąsiadów historycy z prawdziwego zdarzenia (J.M. Chodakiewicz, P. Gontarczyk, W. Sawicki i inni) wykazała błędy i pominięcia tak liczne, że faktycznie dyskwalifikujące J.T. Grossa jako historyka. Początkowo jednak wszelkie wątpliwości warsztatowe i nadużycia interpretacyjne zdawały się tracić znaczenie w konfrontacji z grozą kluczowej informacji: oto 10 lipca 1941 roku polscy mieszkańcy Jedwabnego dokonali spontanicznie masowego mordu na swych żydowskich sąsiadach.
Do miasteczka świeżo osławionego przez wyżej wymienione publikacje przybyłem akurat w rocznicę zbrodni. Rankiem, na miejscu, w którym stała owa spalona przed pięćdziesięciu dziewięciu laty stodoła, zebrało się kilka, może kilkanaście osób oczekujących na pojawienie się delegacji miejscowych władz, która złożyć miała wieniec pod peerelowskim obeliskiem z napisem informującym, że zbrodni dokonali hitlerowscy najeźdźcy i że ofiar było tysiąc sześćset (wkrótce historycy stwierdzą dowodnie, że jest to być może przybliżona liczba wszystkich żydowskich ofiar całej wojny w najbliższej okolicy).
Wśród zebranych „miastowych” poznałem autora wspomnianej na początku niniejszego tekstu publikacji prasowej, red. Kaczyńskiego, on zaś przedstawił mi miejscowego świadka historii, pana Leona Dziedzica – mocno posuniętego w latach (w roku 1941 miał szesnaście lat), lecz cieszącego się świetną kondycją (przyjechał z jednej z okolicznych wsi na rowerze). Tego akurat dnia ukazał się kolejny tekst red. Kaczyńskiego i pan Dziedzic z nieskrywaną dumą oglądał swoją barwną fotografię w egzemplarzu porannej gazety. Siedzieliśmy tak we trzech na trawce przy polnej drodze i jak to bywa u ludzi starszych pan Dziedzic, nie czekając nawet na specjalne prośby, powtórzył na mój użytek swą relację wykorzystaną już w druku przez red. Kaczyńskiego: jak to kilka (może trzy?) dni po zbrodni został wraz z kilkoma innymi chłopakami zapędzony przez niemieckiego żandarma do zagrzebywania trupów. Opowiadał wyłącznie o tym, co widział na własne oczy (nic zatem nie miał do powiedzenia o samej zbrodni): że spalone szczątki ludzkie znajdowały się w jednym z narożników stodoły i że ich widok, i zapach ludzkiej spalenizny przyprawiał go o mdłości. Zwłaszcza ten ostatni, „fizjologiczny” szczegół nadawał w moim przekonaniu relacji pana Dziedzica stuprocentowej wiarygodności (kto zmyśla i koloryzuje, nie opowiada o swoich słabościach). Pamiętam, że informacja, iż spalone zwłoki zalegały w narożniku stodoły skłoniła mnie do zadania pytania uściślającego – pan Dziedzic potwierdził: owszem, w narożniku, głównie w prawym sąsieku stodoły (od strony miasteczka). Przyznam, że zaniedbałem sprawę (łudziłem się, że uda mi się jeszcze wrócić do Jedwabnego z kamerą) i nie dopytywałem dłużej. A szkoda, bo przecież w którymś momencie należało wreszcie postawić tych kilka z pozoru bezdusznych, ale elementarnie nieodzownych pytań o logistykę i pragmatykę zbrodni. Niestety, ani takich pytań, ani tym bardziej odpowiedzi nie przyniosła nawet ekshumacja, zarówno zarządzona, jak i wstrzymana rok później przez ś.p. Lecha Kaczyńskiego.
Czas było jednak kończyć rozmowę, bo od strony miasteczka nadchodziła właśnie grupa lokalnych urzędników z wieńcem. Podnosząc rower pan Leon Dziedzic wskazał kępę krzaków na pagórku za drogą (wiedziałem już, że to zarośnięty cmentarzyk) i dodał: A mówią też, że tu na kirkucie nożami rzeźnickimi Żydów zarzynali. Wówczas z kolei trącił mnie łokciem kol. Kaczyński i dyskretnie zauważył: Z tymi nożami, to całkiem nowy szczegół. Po czym „na stronie” (z grzeczności wobec starszego p. Dziedzica) wyraził przypuszczenie, że pojawienie się tego mrożącego krew w żyłach motywu w relacji naszego sympatycznego świadka historii może mieć coś wspólnego z faktem, że kiedy dwa tygodnie wcześniej odwiedził go, pracując nad reportażem, zostawił mu (a właściwie jego synowi) świeży egzemplarz Sąsiadów – a przecież to właśnie cytowane przez Grossa „relacje” roją się od opisów zwierzęcych okrucieństw, jakich rzekomo dopuszczali się zwykli polscy chrześcijanie, niczym w starotestamentowej haggadzie przeklęci goim względem narodu wybranego. Wymieniliśmy jeszcze z red. Kaczyńskim kilka zdań o tym, jak to czasem ludzie bez złej woli i bez intencji dezinformowania kogokolwiek uwewnętrzniają i bezwiednie inkorporują do swej narracji rzeczy zasłyszane bądź wyczytane – zjawisko znane wszystkim, którzy parają się krytyczną analizą źródeł (a więc zarówno dziennikarzom i historykom, jak policjantom i prokuratorom).
Ale to jeszcze nie koniec. Bo oto kiedy rok później prezydent III RP Aleksander Kwaśniewski przepraszał – także w Twoim, Szanowny Czytelniku, imieniu – za Jedwabne, ponownie zobaczyłem pana Leona Dziedzica – tym razem na ekranie telewizora, w filmie Agnieszki Arnold o tej odrażającej zbrodni (produkcja TVP S.A. 2001). Otóż w finałowej scenie tego monumentalnego, dwuczęściowego dzieła, unaoczniającego grozę polskiego antysemityzmu, występuje m.in. właśnie pan Leon Dziedzic jako świadek – tym razem już całkiem bezpośredni i naoczny owego zarzynania nożami na kirkucie. I może nie jestem tu całkiem bezstronny (wszak można mnie podejrzewać o zwykłą zazdrość – że koleżance Arnold udało się zrobić film, a mnie nie), ale swym podejrzliwym reżyserskim okiem wychwyciłem pewien warsztatowy niuans: że oto wycięcie niczego niesugerujących pytań autorki i przykrycie sklejek montażowych „przebitkami” z zachodem słońca nad jedwabieńskim kirkutem nadało wypowiedzi naszego naocznego świadka historii wstrząsającego waloru spontaniczności i autentyzmu wzruszenia. I tak się to właśnie robi.
Autor: Grzegorz Braun – reżyser‑dokumentalista, autor filmów o tematyce historycznej, m.in.: Plusy dodatnie, plusy ujemne, Towarzysz generał, Eugenika – w imię postępu.
Artykuł udostępniony za zgodą redakacji dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, nr 22, wrzesień-październik 2011 r.
http://wpolityce.pl/artykuly/17766-grzegorz-braun-jak-sie-robi-historie