Wczoraj przybył do Warszawy czterdziesty czwarty prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama. Pewnie sporo zostanie napisane i wiele już dotychczas wiemy o jego zaskakująco błyskawicznej karierze i błyskotliwym zwycięstwie sprzed niemal 3 laty. Przybywa do Polski dość późno, bo prawie w drugiej połowie swojej kadencji, kiedy jego polityczni oponenci szykują się już na poważnie do „primeries”. Niewątpliwie przyjeżdża głównie z tych względów, gdyż tradycyjnie głosująca na Demokratów polonia oraz inni wschodnio- i środkowoeuropejscy imigranci będą bardzo potrzebni Obamie w ubieganiu się o reelekcję, która jednak powoli coraz bardziej się oddala – według ostatnich sondaży. Tym bardziej odwiedza w końcu Polskę, gdyż jego rodzimy okręg to właśnie Illinois, wciąż liczne skupisko polonusów. Stąd nie przypadek, iż Barack „wpada” na zwołany pospiesznie „szczyt” przywódców tego właśnie zakątka Europy. Jednak z Barackiem Obamą i wykreowaniem w 2007 i 2008 rokiem słabo znanego i niezbyt doświadczonego senatora z Illinois wiąże się niezmiernie ważna postać – Zbigniewa Brzezińskiego. Kiedy obserwowało się wypowiedzi „Zbiga” w okresie kampanii prezydenckiej w 2008 roku to miało się nieodparcie wrażenie, iż historia się powtarza. Oczywiście Obama to nie doskonalsza kopia Jimmy Cartera, a zakulisowe zabiegi Zbiga już chyba zakrojone nie na taką skalę, ale okoliczności geopolityczne, pozycja Obamy w obozie demokratów i odważne wsparcie Brzezińskiego jakże przypominają tę kampanię z 1976, choć może nie tak widowiskową i z takim efektem porażki kontrkandydata. Dlatego też zanim ochłoniemy po wizycie Obamy w Warszawie i jego chłodnej analizie, wróćmy do innej wizyty, która niemal przemknęła bez echa, dokładnie sprzed roku, kiedy do Warszawy zawitał właśnie wciąż aktywny Zbigniew Brzeziński.
Oto tekst, który powstał z racji spotkania z byłym doradcą do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego w administracji prezydenta Cartera.
Wokół Zbigniewa Brzezińskiego narosło wiele opinii, kontrowersji, trochę spiskowych teorii, a także sporo oczekiwań zwłaszcza formułowanych ze strony Polaków. Brzeziński wciąż pozostawał, przynajmniej do czasu pojawienia się jego tegorocznej biografii autorstwa dra Patricka Vaughna, postacią jednak słabo znaną Polakom, generalnie zapomnianą jeżeli chodzi o jego rolę w kształtowaniu geopolityki, wizjonerstwo jak i polityczny realizm. Bardzo słabo choćby u nas dostrzegano – w przeciwieństwie do zainteresowania amerykańskich mediów – jego wczesne (aniżeli to zrobiła sama Oprah Winfrey) zaangażowanie w kandydaturę Obamy. Niewątpliwie niedoceniany w swojej dawnej ojczyźnie i chyba też po trosze „niewykorzystany” przez polskie elity przynajmniej przez te ostatnie 20 lat polskiej transformacji. A szkoda, bo wielu naszych włodarzy mogłoby tylko pomarzyć o pozycji i roli jaką odegrał i wciąż odgrywa doktor Brzeziński na realnie znaczącej scenie polityki amerykańskiej, co należałoby też czytać – światowej. Gdyby szukać podobnej pozycji z takim oddziaływaniem, rangą męża stanu co Brzeziński, pośród naszych rodaków na obczyźnie, to chyba moglibyśmy tylko przywołać Karola Wojtyłę i jego przywództwo nie tylko na niwie religijnej, choć dla porządku wypadałoby również wspomnieć o sekretarzu stanu Edmundzie Muskie (Edmund Marciszewski) również w administracji Cartera, wcześniej jeszcze kandydacie na stanowisko wiceprezydenta przy Hubercie Humphreyu czy niedawno zmarły Dan Rostenkowski, który przez ponad dekadę pełnił funkcję przewodniczącego kluczowej dla amerykańskiej ekonomii Komisji Sposobów i Środków w Kongresie. W połowie lat 90-tych Brzeziński mógł mieć swoje pięć minut w Polsce, kiedy spekulowano o jego starcie w wyborach prezydenckich; z pewnością byłby lepszym kandydatem z punktu widzenia doświadczenia w polityce międzynarodowej niż rywalizujący Wałęsa z Kwaśniewskim; jak wiemy dziś z książki Vaughna Brzeziński rozważał ten ruch mniej lub bardziej poważnie, ale stanowczo, będąc w Polsce, odrzucił go. Możemy się tylko domyślać, iż obawiał się owego polskiego politycznego „piekiełka”, rodzących się dopiero zrębów demokracji i przede wszystkim ogromnej odpowiedzialności: kierowanie sprawami największego mocarstwa a państwa zrzucającego z siebie karb komunizmu to moglibyśmy rzec z amerykańska… two completely different ball games. A szkoda, kiedy pomyślimy tylko, że przybywający równie z zewnątrz i z daleka, ale nic nie znaczący politycznie i międzynarodowo Tymiński mógł na początku lat 90-tych autentycznie zaskarbić sobie naiwne zaufanie Polaków trafiając do drugiej tury pierwszych demokratycznych wyborów prezydenckich w Polsce.
Zbigniew Brzeziński generalnie nader często, jak na swoją pozycję i znaczenie, odwiedza Polskę i czyni to wydawałoby się regularnie od końca lat 50-tych, kiedy jako jeszcze młody naukowiec Harvardu odwiedził stary kraj po raz pierwszy od wyjazdu z przedwojennej Polski. Kiedy jednak się pojawiał w Polsce zwłaszcza po 1989 roku, to coraz rzadziej domowi politycy i polskie media odnotowywały te wizyty, mimo iż jego zbyt subtelny dla niektórych polski patriotyzm, co może czasami rozczarowywało Polaków w kraju, przyzwyczajonych do wzniosłych, krzykliwych acz niestety pustych deklaracji patriotycznych, jest i tak trudny do podważenia. Z kolei, kiedy wypowiadał się w polskich mediach, to zbyt szybko środowisko „Gazety Wyborczej” i jej podobne kręgi zawłaszczały jego postać, co było tym bardziej nieuzasadnione, gdyż doktor Brzeziński generalnie wymyka się jednoznacznemu zaszeregowaniu politycznemu. Choć w Stanach Zjednoczonych zrobił karierę u boku demokratów, co było do pewnego stopnia podyktowane pragmatycznym uwarunkowaniem Polonii na politycznej scenie USA, to jednak określenie „u boku” jest dość adekwatne, gdyż był równie krytyczny wobec swojego obozu politycznego (uważany choćby za „jastrzębia” i zbyt radykalnego antykomunistę, za co płacił też często przesadną cenę jako naukowiec w czasie rewolt studenckich od 1968 roku) jak i wobec republikanów, z których gabinetami również współpracował (Reagana czy Busha seniora). Sama też podziwiana zjawiskowość Brzezińskiego, za którą jest tak ceniony i atakowany jednocześnie w Stanach i na świecie wynika z bardzo krytycznego, zdroworozsądkowego i bezkompromisowego oglądu na sprawy geopolityki. Taki też wymagający jest wobec swoich partnerów politycznych, studentów czy rozmówców, co jak niektórzy wyrokują, przeszkodziło mu, aby osiągnąć taką pozycję, jak – jego długoletni rywal, ulubieniec amerykańskich mediów – Henry Kissinger.
Ostatnia wizyta dra Brzezińskiego w Polsce, acz przesunięta w czasie ze względu na kwietniową tragedię w Smoleńsku, doszła do skutku z przyczyny bardzo ważnej, jeżeli chodzi o przybliżenie tej znaczącej postaci i to nie tylko w świecie akademickim, a mianowicie w końcu ukazała się polskojęzyczna wersja biografii doktora Brzezińskiego. Otóż 4 czerwca w długi urlopowy weekend zawitał do Warszawy na krótko sam bohater bardzo interesującej i oczekiwanej, co by nie mówić, książki dra Patricka Vaughna – Zbigniew Brzeziński. Trudno określić jednoznacznie, czy to dobrze, czy źle, iż książkę o najważniejszym amerykańskim polityku polskiego pochodzenia ostatnich dekad napisał Amerykanin, a nie Polak. Na pewno przysparza to jej obiektywizmu. Z punktu widzenia politycznego to byłoby uzasadnione, gdyż całą swoją karierę polityczną i naukową Brzeziński spędził w USA, z drugiej jednak strony jego ówczesne działania polityczne, kiedy choćby pełnił funkcję doradcy bezpieczeństwa narodowego przy prezydencie Carterze i czy jego wiele innych politycznych funkcji miały prawie zawsze to drugie dno odsyłające do spraw Polski i podnoszenia jej znaczenia na arenie międzynarodowej. Stąd też książka dra Vaughana trochę nas zawstydza i przypomina o naszej narodowej skazie – iż nie doceniamy wielkich postaci naszego narodu jeszcze za ich życia. Generalnie u nas mało pisze się biografii wielkich Polaków, tak jakby dogmatycznie założono, iż lepiej Polaków nie dowartościowywać z racji wrodzonej skłonności do megalomanii. I może dlatego tak rzadko przywołuje się Zbigniewa Brzezińskiego czy to w sferze publicznej czy w środowisku akademickim (do dziś chyba nie powstało żadne znaczące rodzime opracowanie na jego temat), iż po raz kolejny jest zaprzeczeniem tego wmawianego katastrofalnie Polakom psychologicznego rysu Polaka nieudacznika, skazanego na niepowodzenia i nieustanne przepraszanie za to, że de facto istnieje. A przecież Brzeziński miał sporo momentów po temu, żeby i temu archetypowi ulec, zwłaszcza, że „z tak brzmiącym nazwiskiem”, jak sam często dziś wyznaje, jeszcze jako student i doktorant, a potem polityk w środowisku protestanckich WASP-ów czy w polu oddziaływania coraz mocniejszego żydowskiego lobby usytuowanego zwłaszcza w przeciwnym obozie republikanów mówiąc łagodnie nie miał komfortowo.
Czerwcowe spotkanie z autorem, które zaostrzało apetyt na wielką polityczną debatę na najwyższym poziomie zostało nie tylko nie nagłośnione, ale prawie że nie odnotowane przez polskie media. Samo spotkanie, zorganizowane w dużej mierze przez wydawcę biografii, miało charakter otwarty i nosiło miano – co zrozumiałe – promocji książki, a nie bohatera. Zaproszono więc również autora biografii doktora Patricka Vaughana; na nieszczęście jednak spotkanie miał animować specjalny „host”, którym okazał się być redaktor Jacek Żakowski. Najwyraźniej jednak ten ostatni potraktował siebie również jako równorzędnego bohatera tego spotkania i nie omieszkał jak to często bywa wobec swoich rozmówców zdominować spotkanie. Czytaj: przegadać. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, iż Brzeziński po spotkaniu nie był również osobiście zadowolony jego przebiegiem. Przede wszystkim wspomniany były redaktor Gazety, zamiast zgrabnie kreować ciekawą dyskusję, dotyczącą choćby tylu spraw związanych z samymi gośćmi zza oceanu, przytłaczał licznie zapełnioną salę swymi wątpliwej jakości uwagami czy wywodami, a co gorsza stawiał choćby Brzezińskiego w mało komfortowych sytuacjach, pytając go na przykład bez ogródek – jakiego kandydata na prezydenta Polacy powinni wybrać w nadchodzących czerwcowych wyborach. Na co Brzezinski zręcznie i dosadnie odparł – najlepszego! Podobnych niezręczności i zwykłych faux pas ze strony gazetowej wyroczni moglibyśmy mnożyć, choć zastanawiała skąd ta śmiałość i wcale nie odwzajemniona poufałość do Brzezińskiego, którego oraz publiczność już nużyło choćby natrętne drążenie przez Żakowskiego tematu izraelskiego. Niesymetrycznie rozłożono też spotkanie, zostawiając po długich tyradach Żakowskiego, niewiele czasu na pytania ze strony publiczności, o których to znów decydował sam demiurg tego spotkania. Zadano wiec na prawie dwugodzinne spotkanie tylko cztery pytania z sali, a po Brzezińskim było widać, iż jest zdecydowanie ciekawy kontaktu z zebraną publicznością i czas jaki poświęcił tuż po spotkaniu na składanie autografów wszystkim, którzy go oto poprosili, świadczył, iż z szacunkiem traktował wszystkich bez pośpiechu gdziekolwiek. Stąd też z racji tak poprowadzonego spotkania jakichś nadzwyczaj nowych faktów o Brzezińskim nie usłyszeliśmy, wszystkie te kwestie biograficzne z rozszerzeniami i ciekawymi nieraz autentycznymi anegdotami można odnaleźć we wspomnianej biografii. Z kolei jego aktualne poglądy na sprawy geopolityki możemy skonfrontować w książkach Brzezińskiego czy w jego nader częstych wystąpieniach w amerykańskich mediach. Najciekawszy mógłby być dla nas polski wątek kariery i działalności Brzezińskiego, o co na szczęście zapytano go z sali. Odpowiedź była wielowątkowa i zmierzająca generalnie do pochwały Polaków za ich dotychczasowe dokonania na arenie międzynarodowej, a nawet gospodarczej, co z pewnością trochę nie pasowało Żakowskiemu do jego wizji świata. Nie dawało się nawet na moment odczuć ze strony gościa jakiegoś elementu lekceważenia, nieuzasadnionego krytykanctwa czy wrodzonego nam defetyzmu, kiedy rozprawiamy o naszych losach i sytuacji w Polsce, wręcz przeciwnie bił optymizm, troska i wiara w Polaków. To burzyło nie tylko obraz zarozumiałego emigranta z Chicago, który w lekceważący sposób łamaną polszczyzną pouczałby swoich biednych rodaków ze starego kraju. A pomyślmy, iż nikt inny jak Brzeziński miałby po temu powody: on, który ze wszystkimi prezydentami od Kennedyego włącznie był praktycznie po imieniu, przy boku Cartera czy często w jego imieniu negocjował jak i pił wódkę z największymi tego świata, to on praktycznie współtworzył porozumienie egipsko-izraelskie w Camp David, przyciągnął Chiny do Zachodu wraz z Deng Xiaopingiem, wzbudzał nie tylko wściekłość, ale respekt i szacunek u radzieckich komunistów (np. Breżniewa), to on wciągnął ZSRR do niekończącej się wojny w Afganistanie wspierając Bin Lagena (co dziś niesprawiedliwie wypominają mu Amerykanie), to on był najbliżej konfliktu z Iranem i rewolucją Chomeiniego, to w końcu on poprzez administrację kolejnych prezydentów bezpośrednio wpływał na losy Europy Środkowo-Wschodniej kształtując amerykańskie stanowiska wobec „Solidarności” czy stanu wojennego w Polsce. Wymieniliśmy tylko te najbardziej spektakularne obszary jego wielorakiej działalności politycznej jak i naukowej. Ten budzący respekt dorobek zarówno polityczny jak i naukowy mógłby doskonale uczynić z niego mentora pouczającego i lekceważącego wszystkich wokół, a zwłaszcza niewiele znaczących w takim kontekście Polaków czy polskich polityków. Ale bylibyśmy nieuczciwi, gdybyśmy przelukrowali jego postać i uczynili z niego dobrotliwego staruszka obdarowującego wszystkich komplementami. Niewątpliwie zaliczany jest dziś do klasyków kreowania i prowadzenia geopolityki amerykańskiej, potrafił być i nadal jest bardzo wymagającym rozmówcą i partnerem. Nie bawi się w jakieś sentymenty czy mącący zbytni idealizm, potrafi wciąż swojego interlokutora, a zwłaszcza, kiedy okazuje się nim ignorant lub bufon, który próbuje z nim jeszcze polemizować, zbesztać w bardzo kulturalny, ale i bolesny sposób: to spotkało ostatnio choćby znanego politycznego komentatora, byłego kongresmana republikańskiego, posiadającego już swoją wielomilionową publiczność, Joe Scarobrough, który – co nadaje jeszcze większego pikantyzmu – w amerykańskiej stacji NBC prowadzi poranny polityczny show „Morning Joe” wraz z córką Brzezińskiego Miki Brzezinski, współgospodarzem programu. Został on dwa lata temu na wizji w obecności córki Brzezińskiego mówiąc najłagodniej słownie upokorzony za uporczywe, nie trzymające się faktów, wmawianie Amerykanom, iż porozumienie palestyńsko-izraelskie zostało zerwane z powodu braku aktywności ze strony palestyńskiej w czasie administracji Clintona. Brzeziński wyróżnia się więc do dziś w amerykańskim życiu publicznym nie tylko twardym polskim akcentem, trudnym polsko brzmiącym nazwiskiem (potwierdzając dumnie przy każdej okazji, iż celowo go zachował jak i praktyczną znajomość języka polskiego mimo iż wielokrotnie z przyczyn – powiedzielibyśmy dziś – PR-owskich sugerowano mu zmianę), posiada również jeszcze jedną bardzo przydatną w świecie rodzimą nam właściwość tak trudną do przełknięcia dla choćby amerykańskich mediów – waleczność połączoną z honorem i bezkompromisowością. To między innymi, jak przyznaje też sam biograf Brzezińskiego, blokowało mu jeszcze większy rozmach jego kariery w amerykańskim życiu publicznym.
Dziś tym bardziej Zbigniew Brzeziński nie musi nic nikomu udowadniać, a zwłaszcza Polakom czy Amerykanom, dla obu narodów zasłużył się niebywale; dla powodzenia i rozwoju obu poświęcił swoje zawodowe życie. A kto nie zna dziś jeszcze na tyle dobrze Brzezińskiego u nas w kraju, żeby się z nim zgadzać lub nie, co do pewnego stopnia może być uzasadnione zwłaszcza w Polsce, winien sięgnąć po tę „amerykańską” biografię, nieco ogołoconą przez słabe i chyba nader pospieszne polskie tłumaczenie z wartkości akcji i językowych niuansów. Stąd też warszawskie spotkanie z Brzezińskim i jego biografią tchną wciąż jakimś niedosytem.
Autor: dr Marek Kawa
Autor, w przezabawny sposób, stara się wylansować Brzezińskiego jako „wielkiego Polaka”. To tak jakby twierdzić, że Karol Wojtyła został świętym, ponieważ zakazywał używania prezerwatyw oraz nakazał ukrywanie pedofili księży katolickich, za co dostało się jego następcy. Zauroczenie Brzezińskim , który jest niejako odpowiedzialny za wojenne konflikty (Afganistan itd.),jak sam autor raczył to wspomnieć, jest co najmniej niesmaczne.