Jest rok 2014, stworzony przez Rafała Brzoskę InPost z wielkim sukcesem konkuruje z Pocztą Polską. Wygrywa przetarg na doręczanie przesyłek sądowych i prokuratorskich. To rewolucja. Listy można odbierać w kioskach Ruchu, w warzywniakach i sklepach spożywczo-monopolowych. Nie dochodzą jednak na czas.
Pojawiają się problemy z odbiorem. W Świdnicy przesyłki sądowe przez dwa miesiące nie zostały dostarczone do adresatów. Chodzi o 30 tys. listów. Takich przypadków jest więcej. Ale sam Rafał Brzoska wyrasta na młodego bohatera narodowego – przedsiębiorcę. – Jestem klasycznym Skorpionem, Skorpiony lubią sobie wyznaczać cele, które przez wielu postrzegane są jako niemożliwe do spełnienia albo co najmniej trudno osiągalne. Są ludzie, którzy robią rzeczy zwyczajne, i są tacy, którzy sięgają wyżej, ja należę do tej drugiej grupy, nie zawsze się udaje. Z każdym celem, który się osiąga, chęć podwyższania poprzeczki jest coraz większa – mówił w programie „Inny Punkt Widzenia” w TVN 24. Jego motto życiowe stanowi filozofię prowadzenia firmy i jest przekleństwem dla pracowników.
Specjaliści ds. niemożliwych
W tym samym roku Jarek szuka pracy. Rok wcześniej stracił posadę w banku. Jego wartość obniża nieatrakcyjny numer PESEL. Ma 50 lat. Szczęśliwie zostaje doręczycielem w InPoście. Pierwsze pół roku to praca po 12, a czasem i 16 godzin dziennie. Wychodzi o piątej rano, wraca o dziewiątej wieczorem. Najpierw obsługuje gminę Żurawina: 32 miejscowości, po 16 każdego dnia. Numery na domach na wsi od Sasa do Lasa. Potem zostaje przerzucony do innej gminy, ma trudności z realizacją oczekiwanego dziennego minimum liczby listów. Bywa, że musi ich dostarczyć 400-500. – Czasami objeżdżałem 30 miejscowości w jeden dzień. Robiłem 2 tys. km miesięcznie. Średnio pracowałem 10 godzin dziennie, miałem poczucie, że pracuję na etacie, ale bez umowy i odpowiedniego wynagrodzenia – wspomina. Bezpieczny List płacił najniższą krajową 10. dnia każdego miesiąca, a inna spółka wypłacała premie za dostarczone listy. – Pracowałem rok i 100 dni. Wyzerowałem się z pieniędzy, czekałem, kiedy dostanę podstawę 1,2 tys. zł i może dociągnę, aż żona dostanie swój 1 tys. za pracę w szkole – dodaje.
Antek zaczynał pięć lat temu. Na początku przychodził do pracy o trzeciej rano, układał listy i o siódmej wychodził w rejon. Czas poświęcony na sortowanie był niepłatny. – Przez pierwszy rok dosłownie biegałem przez kolejne osiedla. Do piętnastej musiałem obskoczyć wszystkie bloki. Każdy pracownik, żeby zarobić na swoją podstawę, musiał wykonać limit, czyli w miesiącu dostarczyć np. 4 tys. listów. Jak przychodziłem pięć lat temu, to limit wynosił 1 tys. miesięcznie, dzisiaj wynosi 5 tys. Jak przychodziły faktury z Orange i Tauronu, były dni, kiedy miałem 5 tys. listów. Z biegiem czasu nauczył się układać przesyłki od małych numerów do dużych, ulicami i dzielnicami. Na plecach nosił ogromnego ślimaka z listami. Obliczył na swoim GPS, że robił dziennie 80 km, w tym 35 na nogach. Czasami zabierał listy do domu, gdzie układali je z całą rodziną. Tak robili też koledzy. Musieli kombinować, żeby się wyrobić w czasie, kierownicy przymykali na to oczy.
Wielu jego znajomych starało się dostarczyć jak najwięcej, robili po osiem-dziewięć osiedli albo 40-50 ulic. On sam bił rekordy. – Po dwóch latach dostarczałem zwykłej poczty bez potwierdzenia odbioru po 20-25 tys. listów – opowiada Antek. Żeby otrzymać premię za dostarczone listy, musieli roznieść ustalone minimum. Wypłata nie zawsze się zgadzała. – Zaraz przed wypłatą słyszeliśmy, że pieniądze się opóźnią i będą mniejsze o 300 zł. Przyczyny? Parę razy to były cięcia kosztów albo niby ktoś nie doręczył przesyłek – wspomina.
Cały artykuł ukazał się w Tygodniku Przegląd