Albo wprowadzamy jednomandatowe okręgi wyborcze, albo pozostawiamy obecną ordynację. Referendum w sprawie JOW należy traktować serio
Opowiadanie o tym, że istnieje rozwiązanie kompromisowe, należy uznać za wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Zwolennicy JOW tłumaczą, że chcą silniejszego związku posła z wyborcami, chcą zmiany systemowej i mechanizmu, który pozwoli zakwestionować personalne status quo w polskiej polityce. Nie jestem pewien, czy wybrali najlepszą drogę. Ale z pewnością nie chodzi im o to, by wywalczyć formalne ustępstwo w postaci ordynacji mieszanej, utrzymujące działający dziś system partyjny. Jako zwolennik obecnej ordynacji mogę z kolei stwierdzić, że wolałbym JOW od takiego kompromisu, który ma wady jednego i drugiego systemu.
Mieszanie – złe rozwiązanie
JOW utrzymuje wprawdzie decydujący wpływ struktur partyjnych na wybór kandydata, ale stwarza też ryzyko, że zły wybór może skończyć się utratą jednego mandatu w Sejmie. Niemiecka ordynacja – jeden z najpopularniejszych w wypowiedziach polskich polityków wariantów ordynacji mieszanej – chroni partię przed takim niebezpieczeństwem. To, że przegra ona wybory w którymkolwiek okręgu jednomandatowym, nie oznacza, że straci mandat w parlamencie. System niemiecki skonstruowany jest bowiem tak, by podział mandatów w Bundestagu możliwie wiernie odpowiadał głosom oddanym na partie – to na tej podstawie układa się zasadniczy podział mandatów. W politycznym wymiarze jest to system proporcjonalny.
Proporcjonalny, ale gorszy od obecnego. W funkcjonującym u nas systemie mogę wybierać kandydata z listy partyjnej, mogę nie głosować na jej lidera, ba – razem z innymi wyborcami doprowadzić do tego, że nie zostanie on wybrany. W systemie niemieckim nie mam takiej możliwości. Mam dwa głosy. Mogę zagłosować na jednego jedynego kandydata mojej partii w okręgu jednomandatowym. I na jej listę sejmową – bez możliwości wskazania własnej preferencji.
Oprócz modelu niemieckiego możemy brać pod uwagę taki system, jaki istnieje na Ukrainie lub w Rosji, gdzie połowa posłów zostaje wybrana w okręgach jednomandatowych, a druga połowa w okręgach wielomandatowych, nawet w jednym ogólnokrajowym. W praktyce model ten służy dobrze interesom obozu władzy, bo – oprócz partii startującej w wyborach proporcjonalnych – może ona liczyć na wsparcie lokalnych klientów, którzy wygrali w okręgach jednomandatowych, a potem popierają ośrodek rządzący w zamian za takie czy inne korzyści. W Polsce taka ordynacja oznaczałaby wzmocnienie obozu rządzącego w łagodniejszej wersji – okręgi jednomandatowe stanowiłyby bonus dla zwycięzcy i ułatwiły formowanie jednopartyjnego rządu, a zarazem pozwalały kierownictwu partii na minimalizowanie ryzyka dzięki pewnym mandatom z okręgów wielomandatowych.
Pożytki z wprowadzenia JOW możliwe są tylko w wariancie, w którym będzie to ordynacja z pełnym ryzykiem porażki. Takie ryzyko pojawi się przede wszystkim w pierwszych wyborach przeprowadzonych według ordynacji większościowej. Dlaczego uważam, że wyniki pierwszych wyborów w jednomandatowych okręgach nie byłyby prostym przełożeniem dzisiejszych „mapek wyborczych” na strukturę JOW? Przede wszystkim dlatego, że wyborcy mogliby chcieć potraktować polityków surowiej niż dotąd i spróbować siły swoich głosów, oddanych na kandydatów spoza PO i PiS. Pewną wskazówką w tym względzie mogą być wyniki wyborów z 2002 roku, kiedy w miastach zdominowanych przez lewicę (Łodzi, Koszalinie, Wałbrzychu) wygrywali kandydaci centroprawicy, a w miastach z tradycyjną przewagą prawicy (Krakowie, Nowym Sączu, Rzeszowie) – kandydaci SLD.
W pierwszych wyborach mogłoby zatem dojść do zaskakujących rezultatów. W następnych – skala reelekcji byłaby podobnie wysoka jak w przypadku wyborów prezydentów miast, a możliwość przełamania status quo – znacznie mniejsza.
Wady JOW
Stabilizacja składu izby nie jest jednak najpoważniejszym problemem. W polskich warunkach JOW mogą prowadzić do trzech innych kłopotów. Po pierwsze, w znaczących częściach kraju partia mniejszościowa będzie miała niewielkie szanse na wygraną. A zatem zwolennicy PO w województwie podkarpackim lub zwolennicy PiS w zachodniopomorskim nie będą mieli swoich reprezentantów w Sejmie. I to nie przez cztery lata, ale znacznie dłużej. Przy słabości lokalnych mediów i niezależnych od władzy miejscowych elit ułatwia to tworzenie silnych, wolnych od kontroli lokalnych układów władzy. Dziś w województwie zdominowanym przez PO zawsze jest kilku posłów PiS i SLD, po wprowadzeniu JOW – może ich zabraknąć.
Po wprowadzeniu JOW pewna grupa poglądów wyrażanych przez społeczeństwo w ogóle nie będzie reprezentowana w Sejmie
Drugim istotnym problemem jest to, że pewna grupa poglądów wyrażanych przez społeczeństwo w ogóle nie będzie reprezentowana w Sejmie. W obecnym układzie sił będzie to dotyczyć przekonań lewicowych, ale warto pamiętać, że zasada ta wyeliminuje każdą – nawet kilkunastoprocentową – mniejszość rozproszoną terytorialnie. Nie martwię się nawet o obecne partie – ale o perspektywę reprezentowania poglądów i interesów mniejszościowych jako takich.
Trzeci problem to brak wyboru personalnego. Na spolaryzowanej scenie politycznej – wyborca zwykle woli złego i niemądrego kandydata „własnej” partii, niż tego, który reprezentuje partię „wrogą”. Nawet jeżeli jest przekonany o jego osobistych zaletach. Pewnym osłabieniem tego mechanizmu byłoby wprowadzenie systemu prezydenckiego – takiego, w którym wybierając posłów, nie decydujemy o tym, kto będzie sprawował władzę wykonawczą. O tym rozstrzygalibyśmy w wyborach prezydenckich. Trudno być pewnym, czy taki model ustrojowy doprowadziłby do wyborów opartych na ocenie jakości kandydata, ale z pewnością osłabiłby siłę czynnika partyjnego. Dopóki jednak tak się nie stanie, wybory w okręgach jednomandatowych będą głosowaniem na partię, która w danym okręgu ma tylko jednego – bezalternatywnego – kandydata.
Kolejne problemy wiążą się ze szczegółami ordynacji. Z tym, czy rozstrzygamy w jednej czy w dwóch turach. Rozstrzygnięcie w jednej turze – tak jak ma to dziś miejsce w wyborach senackich czy samorządowych – oznacza, że posłem może zostać kandydat, który dostał 25 proc. głosów. Byleby tylko nikt z jego konkurentów nie zdobył więcej. Dwie tury, które znamy z wyborów prezydenckich, powodują, że kandydat musi mieć poparcie co najmniej połowy głosujących. Różnica może być poważna – model z zastosowaniem dwóch tur oznacza, że kandydaci niezależni mają nieco większe szanse. W drugiej turze poprą ich wszyscy przeciwnicy partii reprezentowanej przez ich konkurentów. Przykład francuski pokazuje jednak dobrze, że w dłuższej perspektywie dominacja dwóch partii lub przynajmniej bloków jest nieunikniona.
Osobną kwestią jest podział na okręgi. W ordynacjach proporcjonalnych liczy się przede wszystkim ich wielkość. To od niej zależy efektywny próg wyborczy. Jeżeli okręgi są pięciomandatowe, szanse na mandat mają partie z co najmniej kilkunastoprocentowym poparciem. By małe partie mogły zdobyć na mandat – okręgi muszą być znacząco większe. W ordynacji z okręgami jednomandatowymi znaczenie ma nie wielkość, ale granice okręgu. Manipulacje granicami, zwiększające lub zmniejszające szanse kandydatów, określane są mianem „gerrymanderingu”. Manipulacje te mogą być tym większe, im większa jest swoboda w wykreślaniu granic okręgów (na przykład skala arytmetycznego odstępstwa od średniej wielkości okręgu w skali kraju). Ci spośród zwolenników JOW, którzy posługują się hasłem „poseł z każdego powiatu”, albo nigdy nie zajrzeli do Rocznika Statystycznego lub na strony GUS i nie wiedzą, że liczebność powiatów się różni, albo lekceważą zasadę równości głosu i zgadzają się na to, by jednego posła miał tak samo powiat 200-tysięczny, jak 25-tysięczny.
Selekcja!
Piszę o wadach JOW nie po to, by dodać argumentów na rzecz odrzucenia tej wersji – każda ordynacja wyborcza ma wady. Chodzi mi raczej o to, by skalkulować koszty takiej zmiany. Zasadniczym powodem, dla którego jestem sceptyczny wobec JOW, jest to, że nie przyniosą one zasadniczej poprawy mechanizmów selekcji. Po pierwsze dlatego, że nawet jeśli partie uznają werdykt referendum wprost – a nie w zdeformowanej przez system mieszany formie, nadadzą nowej ordynacji kształt, który będzie chronił ich interesy.
Po drugie dlatego, że dobre mechanizmy selekcyjne oparte są zwykle na skutecznej selekcji wstępnej. Źródłem coraz niższej jakości elit są dziś narzędzia selekcji wykorzystywane na poziomie partii. I nie chodzi tu jedynie o nadmierną rolę lidera czy władz krajowych, ale także o mechanizmy działające na poziomie struktur lokalnych. Polskie partie pozostają organizacjami bardzo wąskimi. O ile w krajach takich jak Austria czy Szwecja członkowie partii stanowią ponad 20 proc. grupy wyborców, o tyle w Polsce – mniej niż 2 proc., co jest wynikiem niskim nawet w nowych demokracjach.
Nawet jeśli partie uznają werdykt referendum wprost – a nie w zdeformowanej przez system mieszany formie, nadadzą nowej ordynacji kształt, który będzie chronił ich interesy
W partii, w której członków jest niewielu, łatwiej pozyskiwać poparcie w zamian za obietnice składane konkretnym osobom. W partiach masowych jest to niemożliwe, a selekcja ma większy związek z oceną zalet osobistych kandydatów. W Polsce część mechanizmów selekcji została w praktyce przeniesiona na wyborców – poprzez obowiązek wskazania preferowanego kandydata na liście. Wprawdzie partie i tak chronią liderów – dając im „jedynki”, a często – nie dopuszczając silnych konkurentów, ale nie mogą w tej sferze przesadzić, bo słabi kandydaci mogą dostać mniej głosów i spowodować spadek liczby mandatów dla danego ugrupowania.
W obecnym systemie zatem zwolennik danej partii zawsze ma wybór. I nawet jeżeli nie kandyduje nikt, kto spełnia jego wyobrażenia o idealnym pośle – zawsze może głosować przeciwko nieakceptowanemu liderowi listy. W systemie JOW i w większości systemów mieszanych wyborca takiej możliwości będzie pozbawiony, a decyzja lokalnych władz partii w sprawie kandydata – ostateczna. Dlatego dopóki polskie partie się nie zmienią – wolę zachować to realne narzędzie wpływu na selekcję kandydatów, jakim jest krzyżyk przy nazwisku.
Pole wyboru
Referendum 6 września powinniśmy zatem potraktować jako rozstrzygnięcie poważnego wyboru: zmiana w kształcie proponowanym przez Pawła Kukiza i jego zwolenników albo utrzymanie status quo. Jeżeli tym, którzy popierają jednomandatowe okręgi wyborcze, nie uda się przekonać Polaków do tej idei, nie widzę powodu, by szukać jakiegoś „zgniłego kompromisu”. Jeżeli wygrają – należy wyciągnąć konsekwencje, które pokażą, kogo uważamy za suwerena. Mam nadzieję, że wszystkie argumenty przeciwników demokracji bezpośredniej („nie wolno głosować w sprawach sumienia”, „nie wolno naruszać stabilności finansowej państwa”), w sprawie tak podstawowej dla wiarygodności demokracji jak ordynacja wyborcza nie będą brane pod uwagę.
6 września mamy wybór między JOW a systemem proporcjonalnym w jego obecnym kształcie. A jeżeli ktoś uważa system mieszany za korzystniejszy, niech wyruszy w drogę, jaką przebył Kukiz. Niech pracuje nad ruchem MOW (mieszana ordynacja wyborcza), zbiera podpisy, składa projekty. Może jakiś przerażony perspektywą porażki prezydent zdecyduje się na referendum w takiej sprawie.
ARTYKUŁ POWSTAŁ DZIĘKI DARCZYŃCOM. ZOSTAŃ JEDNYM Z NICH!
Dr Rafał Matyja