Dzwon kościoła Świętej Anny milczał co najmniej od wojny, może dłużej. Najstarsi wierni nie pamiętali jego głosu. Wedle miejscowej legendy Niemcy ukradli mu serce, gdy uciekali przed zbliżającym się frontem, zimą czterdziestego piątego. Nikt nie przejmował się tym, jak mało prawdopodobna jest ta opowieść: niedobitki hitlerowskiej armii byłyby bardziej zajęte ratowaniem własnej skóry, ewentualnie zabezpieczaniem łupów, nie jakimś tam dzwonem z prowincjonalnego, zburzonego zresztą kościółka.
Faktem jest jednak, ze dzwon serca nie miał. W środku dzwonowego płaszcza została po nim spiżowa pętelka do zaczepiania. Przedostatni proboszcz kościoła Świętej Anny, zmarły pół roku temu staruszek, był typem ascety i ponoć przez trzydzieści lat chodził w jednej sutannie. O kościół dbał bardzo: przeprowadził gruntowny remont i konserwację dwóch zabytkowych ambon. Na dzwonnicę nie starczyło już sił, ani czasu.
Jego następca uznał, że odlewanie nowego serca, to stanowczo za droga impreza. Wolał zainwestować w komputeryzację plebanii i w promocję parafii na fejsbuku. Kazał zainstalować w dzwonnicy specjalny mechanizm zaprogramowany na odtwarzanie sygnaturek rano, wieczorem i przed mszami. Wierni chwalili nowego proboszcza: jest młody, idzie z duchem czasu, wniósł powiew świeżości do parafii i pieniędzy nie wydaje na bzdury. Tradycja dzwonienia na trwogę, która zachowała się w niektórych małych społecznościach tu, dawno poszła w zapomnienie. Odkąd wynaleziono telefony komórkowe przestała być potrzebna.
Pani Krysia Walędziakowa zajęta była sprzątaniem w dużej kapliczce przy głównej drodze. Otworzyła drzwiczki szeroko i zabrała się za odkurzanie zgromadzonych w środku figur, mycie sztucznych kwiatów i pucowanie podłogi. Dziś była jej kolej, więc pracowała gorliwie, żeby potem nie było wstydu przed ludźmi. Będą gadali, że Walędziakowa posprzątać nie potrafi. Jeszcze czego! Kapliczka ma lśnić!
Przetarła na mokro, po czym uklękła, by dostać się z suchą ścierką za posąg Świętej Anny Samotrzeciej. Ulicę miała za plecami, więc nie widziała kto idzie, ale mogłaby przysiąc, że poczuła na sobie czyjeś drwiące spojrzenie. Rzuciła szmatę, lecz zanim zdołała wstać, opierając się o Świętego Józefa delikatnie, by go nie przewrócić – ulica była pusta. Pani Krysia sapnęła. Głowę by dała, że ktoś tu był, ale tylko przerwała robotę i teraz znów będzie musiała się nagimnatykować, żeby uklęknąć. Przydałoby się schudnąć ze dwadzieścia kilo. Ha!
Był późny wieczór i Alojz Dorciak właśnie żegnał się z córką, skończywszy drugie piwko. Napił się ot tak, dla towarzystwa i aby nieco się rozluźnić, ale nocować wolał jednak w swoim łóżku. Nie miał daleko: wystarczyło przejść przez ulicę i iść prosto, aż do zakrętu. Jego dom, od córki dzieliło nie więcej, niż trzysta metrów.
Noc była wyjątkowo ciepła jak na wrzesień, ptaki śpiewały a przyjemny szum w głowie już dawał o sobie znać. U sąsiadów leniwie szczeknął pies, potem zgrzytnęła furtka i Alojz z wdziękiem wtarabanił się na chodnik. Czuł się na nieco więcej, niż dwa piwa, bo świat zaczął mu się jakby ździebko kolebać, ale przecież nie wypił więcej. Na „jego” zakręcie zamajaczyła jakaś postać, więc dziarsko ruszył w jej kierunku, nie tracąc czasu na rozglądanie się na boki. Postać zniknęła akurat, gdy Alojz znalazł się na środku jezdni. Kierowca półciężarówki nie zdążył zahamować.
Podobno człowiek pijany pada, jak worek kartofli, więc jest szansa, ze Alojz nawet nie poczuł uderzenia. Odrzuciło go na dobrych kilka metrów w stronę domu. Być może jako jedyny z miejscowych widział postać z bliska.
Następnego dnia o tragicznej śmierci Alojza poinformowano w Teleexpresie. Nie omieszkano dodać, że denat miał ok półtora promila we krwi. Na chodniku przed furtką córki pojawiły się kwiaty. Alojz uznał, ze ładne a co do bycia „pod wpływem”…. cóż uważał to za sporą przesadę. Ostatecznie napił się tylko dla towarzystwa a teraz robią z niego alkoholika przed całą Polską i to w momencie, kiedy on sam nie bardzo może zabrać w tej sprawie głos. To niesprawiedliwe.
Pogrzeb odbył się zgodnie ze zwyczajem przed końcem tygodnia, by ciało nie przeleżało niedzieli. Poranna Msza za duszę Alojza była cicha, pod koniec zadzwonił mały dzwon kaplicy cmentarnej. W pewnej odległości od orszaku pogrzebowego, a Dorciaka, poczciwego staruszka, żegnała niemal cała wieś, szła wysoka, eteryczna postać, jakby żywcem wyjęta z obrazów Filippo Lippiego. Wąski płaszczyk krył całą jej sylwetkę z wyjątkiem długiej szyi i niedużej głowy, którą co chwila przekrzywiała jak zaciekawiony ptak. Przyglądała się. Koncentrowała uwagę.
Nikt z obecnych nie zwracał uwagi na osobę z szarego końca, tym bardziej, ze była dość słabo widoczna. Miała kłopoty z ostrością, zanikała. Ale na tym pogrzebie chciała być. Pogrzeb, to przecież wydarzenie społeczne, można się na nim nieźle zabawić, więc korzyść przewyższa wysiłek, jaki należało podjąć, by tu przyjść.
Parafia miała coraz więcej lajków na fejsbuku a ludzie, coraz to nowe figurki w ogrodach. Kto tylko dostał jakąś ekstra kasę, zaraz inwestował w gardencwelka. Tylko na nowe serce do dzwonu nadal nie było jakoś pieniędzy, ani czasu.
Maria