Nie wiem skąd się wzięła ta historia. Usłyszałem ją jako dziecko od mojej mamy. Ona z kolei poznała ją od swojego ojca. Podobno wydarzyło się to naprawdę, ale tego wiedzieć nie możemy. Jeśli rzeczywiście sytuacja, którą opisuje miała miejsce to przez lata szczegóły mogły umknąć a nawet zostać wymienione na inne. Może też ktoś to wszystko wymyślił i nawet już kiedyś spisał a do nas dotarł tylko obraz w postaci podania, które opowiada się dzieciom, żeby postraszyć przed snem. Pomijając genezę tej historii można opowiedzieć ją w taki sposób.
Rzecz miała miejsce lata temu we wsi Bobrowniki gdzieś na południu kraju. W miejscowości tej mieszkało zaledwie kilkaset osób, z czego większość była ze sobą spokrewniona a przynajmniej spowinowacona, więc w co drugim domu można było spotkać ludzi o tym samym nazwisku. Nie było internetu a wszyscy o wszystkich wiedzieli tyle ile tyko mogli się dowiedzieć. Czyli prawie wszystko. Na skraju wsi, przy skrzyżowaniu dróg stał kościół. Duży, murowany, pomalowany na jasny kolor z wierzą zegarową, na której były umieszczone dzwony. Kościół oddalony był od zabudowań nawet o kilkaset metrów, ale dźwięk dzwonów rozchodził się daleko i mimo swojej lokalizacji stanowił i tak najważniejszy punkt. Kościół stał na niewielkim wzniesieniu, a od drogi oddalony był kilkaset metrów, tak więc podróżni mogli go w całości ogarnąć wzrokiem. Dookoła biegło ogrodzenie. Kamienne z metalową kratą. Brama była niemalże zawsze otwarta. Za kościołem zlokalizowany był cmentarz. Stosunkowo niewielki, stanowiący miejsce spoczynku kilka pokoleń przodków. Ciężko było znaleźć na nim bogate pomniki. Było zaledwie kilka porządniejszych mogił ufundowanych przez byłych włodarzy tychże dóbr ziemskich. Jeszcze bez zdjęć, ale z kamiennymi nagrobkami i wykutymi litrami. Na którymś nawet podobno był napisany wiersz, ale z czasem pewnie i ten pomnik popadł w ruinę i nie wiadomo czy nawet gdyby dziś udało się go odnaleźć to czy można by rozpoznać wyryte na nim słowa. Większość grobów posiadała jedynie krzyż, zwykle drewniany. Czasem skromną tabliczkę z nazwiskiem i datami urodzin oraz śmierci. Po latach nawet nie było wiadomo, kto pod tym krzyżem leży ani nawet czy coś z niego zostało, a trumna, wykonana z byle jakiego drewna na pewno już dawno się rozłożyła. Obserwując cmentarz w dzień Wszystkich Świętych, po ilości świeczek, można było rozpoznać o kim jeszcze ktoś pamięta a gdzie spoczywa osoba prawdopodobnie nie posiadająca już nikogo wśród żywych.
Jeden z takich grobów znajdował się zaraz za płotem odgradzającym budynek kościoła od cmentarza. W jego miejsce postanowiono pochować niedawno zmarłą osobę. Był środek lata. Upał raczej nie dokuczał, ale w samo południe można było się zmęczyć. Grabarz właśnie w tej porze kończył kopanie dołu. Mógł przyjść wieczorem, kiedy już będzie chłodniej, ale może się bał, mimo że powinien być oswojony ze śmiercią. Może też miał inne plany a może późnym popołudniem miał się odbyć pogrzeb i już nie było innej możliwości.
Kopiąc i wyrzucając ziemię z dołu myślał o cmentarzach, na których ziemia jest piaszczysta i grabarz się nawet nie spoci. Tutaj jednak gleba była dość twarda. Jeszcze kilka łopat i koniec – pomyślał. Właściwie już nie było śladu po osobie, która tu leżała. Zawsze jednak trafiał na jakieś szczątki: czy to deski, czy kości. Tutaj w końcu trafił na czaszkę. Stwierdził, że już jest dostatecznie głęboko, skoro dokopał się do poprzedniego lokatora. Czaszkę zostawił na dnie wykopu a sam wygrzebał się z dołu i stwierdził, że pora coś zjeść. Właściwie to już dużo roboty nie zostało z tym wszystkim. Poszedł na plebanię, gdzie już na pewno gotował się obiad. Plebania była zaraz obok kościoła, a wejście znajdowało się kilkanaście metrów od bramy cmentarza, którą minął akurat w chwili, gdy zaczęły bić dzwony oznajmiając środek dnia.
Obiad nie był jeszcze gotowy, ale umył się i poczekał cierpliwie aż dostanie zupę i drugie danie. W tym czasie ksiądz proboszcz czytał Pismo Święte i przygotowywał kazanie na zbliżający się pogrzeb.
Po skończonym posiłku podziękował, wstał od stołu i poszedł na cmentarz. Nadal było bardzo słonecznie i ciepło. Minął tę samą bramę. Teraz już dzwony milczały. Ubrał rękawice, które zostawił obok wykopanego dołu i już miał schodzić, żeby wyrównać podłoże, kiedy zauważył, że czaszka, mimo braku ciała, złowieszczo podskakuje spoglądając ciemnymi oczodołami prosto w jego stronę. Strach kopać nawet w dzień! Zaczął zawodzić ze strachu i szybko uciekł. Znowu minął bramę, złapał za jej pręty, żeby wyrobić się na zakręcie, jak oparzony pobiegł w stronę plebanii, dalej, nawet nie zdejmując ubłoconych butów, schodami prosto na górę, do proboszcza. W kilku ciężkich do zapisania słowach wykrzyczał co się stało i prosił, żeby ksiądz przepędził ducha i poświęcił grób, bo inaczej tam nie wróci.
Ksiądz patrzył na niego znad okularów nadal pochylając się nad Biblią. Po chwili zdjął okulary z nosa i schował do kieszeni, zamknął księgę, ucałował okładkę, odłożył na kraj biurka, wstał i powiedział, że już idzie. Nie wziął ze sobą wody święconej. Chciał najpierw zobaczyć co się rzeczywiście stało. Dusza, jeśli daje nam znaki to może potrzebować naszej pomocy i modlitwy a krzywdy raczej nie zrobi. Zeszli na dół. Po raz kolejny grabarz minął bramę. Mimo że się bał to szedł szybko. Zwolnił dopiero przy opisanym grobie. Tam minął go proboszcz, który do tej pory szedł z tyłu. Chwilę popatrzył na czaszkę, która choć dalej wpatrzona w stronę żywych, wydawała się teraz nieruchoma. Po chwili drgnęła a grabarz tylko krzyknął „O!” i wskazał na nią palcem. Ksiądz pochylił się i wszedł do wykopu. Spokojnie wziął czaszkę w dłonie i obrócił. Grabarz wszystko obserwował bojąc się śmiertelnie, ale czuł spokój wiedząc, że to proboszcz jest na dole. Po obróceniu czaszki wyskoczyła z niej żaba. Wystraszony mężczyzna jeszcze odskoczył po czym zrobił zdziwioną minę i głośno odetchnął. Starszy ksiądz tylko delikatnie uniósł kąciki ust do góry i pokiwał głową dając w ten sposób do zrozumienia, że wcale się nie gniewa, że musiał fatygować się na darmo. Trzymając czaszkę w dłoni spojrzał na nią jeszcze raz. Wtedy coś przykuło jego uwagę. Twarz momentalnie przybrała poważny wygląd. Ściągnął brwi przypatrując się czemuś. Wyciągnął okulary, obrócił czaszkę tak, aby zobaczyć jej zewnętrzną powłokę i na chwilę zamarł w zadumie, może nawet lekkim przerażeniu. Grabarz był całkowicie skołowany. Nie wiedział czy na nowo powinien się bać, czy jednak nic poważnego się nie stało. Z zaciekawieniem przyglądał się księdzu, który zdecydowanym gestem wskazał mu miejsce, na które ma spojrzeć. W czaszce był wbity gwóźdź!
Proboszcz sprawdził w księgach parafialnych czyj to grób i jak zginął. Podobno zmarł nagle, dość młodo, we śnie. Zostawił po sobie wdowę. Nie wiadomo dlaczego i jak dokładnie, ale najprawdopodobniej właśnie we śnie małżonką pozbyła się męża. Nie wiadomo co się z nią dalej działo. Czy ponownie wyszła za mąż, a chęć zmiany małżonka była motywem zbrodni. Do dziś nie przetrwała także informacja czy zdołano odkryć tę tajemnicę jeszcze za jej życia i czy spotkała ją kara. Nie wiadomo także co stało się z czaszką. Jedyne o czym wiemy zawarte jest w powyższym tekście. A i to nie jest pewne.
Jan Lorek
fot. T. Kwiatek/Wilno Cmentarz na Rossie
Ciekawe.Moze sie w przyszlosci dowiemy prawdy. Tajemnice sa zawsze ciekawe i kolejni rodacy beda dazyc do rozwiklania,czyj to grob.???