Wiedząc, że pewnie i tak w sanatoryjnym wypisie dostanę przerażającą niektórych Efkę, mogłam sobie pozwolić na szczerość w testach. Skoro nie muszę być normalna, to nie będę. Powypisywałam, co mi ślina na język przyniosła a pytania wielokrotnego wyboru zaznaczałam wyliczając ene-due- rabe. Człowiek w miarę inteligentny powinien wiedzieć, że testy właśnie do tego służą. Jakkolwiek by go nie analizować, z testu zawsze wynika, że albo Chińczyk połknął żabę, albo żaba Chińczyka.
Wypis dostałam siedząc na walizce i oczywiście była w nim efka (F32 zaburzenia adaptacyjne, lekkie stany depresyjne) Danusia, już jedną nogą na przystanku, po wypis poszła w ostatniej chwili. Wszyscy , z wyjątkiem Sylwii i Małgosi u których zdiagnozowano cięższą formę choroby, mieliśmy to samo. Taśmowa produkcja, sanatorium jest gorsze od fabryki gwoździ.
Potem, kiedy koło południa przyjechał ojciec i ustawiliśmy wszystkie klamoty pod drzwiami windy, pobiegłam żegnać się z tymi, którzy jeszcze zostali. Korytarze były ciemne, w niektórych pokojach grasowały już sprzątaczki. Każdy chciał mnie uściskać na pożegnanie- przecież byłam najmłodsza, tryskałam najdzikszymi pomysłami i miałam najdziwniejszy ubraniowy gust. Dla większości pacjentów mogłabym być córką, niektórzy mieli nawet dzieci starsze ode mnie; stałam się kimś w rodzaju pupilki, chorą, z największymi szansami na całkowite wyleczenie. Kiedy wychodziłam Sylwia płakała a Agnieszka – Obcas dziwnie się trzęsła na moim ramieniu, gdy powiedziałam, że z anoreksji też można wyzdrowieć. Być może takich rzeczy nie mówi się głośno.
– Jesteś taka niesamowita i z nas wszystkich masz największą szansę z tego wyjść.
„Ja niesamowita! – myślałam układając torby w bagażniku- jestem szalona, nienormalna i nie chce mi się żyć.”
– Czego pani właściwie od nas oczekuje –spytał pan psychiatra w Stroniu dwa miesiące później, może nie chcąc przyznać otwarcie, że nie potrafi mnie zakwalifikować. Wolał w sposób kulturalny przenieść odpowiedzialność na mnie, w domyśle – niech się pani jakoś dookreśli.
– Terapii indywidualnej – odparłam – taką mi poleciła moja pani doktor i wszyscy psychologowie, z którymi dotąd miałam do czynienia. Mówili, że więcej skorzystam uczestnicząc w terapii indywidualnej, w domyśle – Kretynie człowiek chory na depresję nie może się dookreślić sam, trzeba mu pomóc.
– Ale my tutaj prowadzimy terapię grupową i ja panią kwalifikuję na taką. Uważam, że pani się nadaje. Na indywidualną może pani ewentualnie dojeżdżać dwa razy w miesiącu, jeśli to panią satysfakcjonuje.
– Nie satysfakcjonuje. Mieszkam prawie trzysta kilometrów stąd, znajdę sobie terapię gdzieś bliżej.
– W takim razie nie wiem, co jeszcze mógłbym dla pani zrobić – otwarcie, bez domysłów prosto w twarz, stwierdził pan doktor- gdyby się pani jednak zdecydowała, terapia może się zacząć już w marcu i wtedy potrwa do czerwca. Miejsca są, tylko pani musi się zdecydować.
– Nie mam aż tyle czasu – odpowiadam dramatycznie, skubiąc nerwowo falbankę przy rękawie wystającą spod swetra. Chcę, by zabrzmiało jak: „do tego czasu zdążę skoczyć okna ze dwa razy i co najmniej raz, pewno się utopię. Będę teraz wodzić po białych ścianach teatralnie pustym wzrokiem oooch!” – ale się zastanowię, dziękuję.
Wstaję, odwracam się do drzwi. Zerkam jeszcze na odchodnym na pana doktora zagrzebanego po uszy w papierach. Pan lekarz, jak nazywa ich wszystkich dość pogardliwie moja kuzynka, z zaangażowaniem przybijał pieczątki w papierach i grzmocił w klawiaturę.
„A pan jesteś pewien, że nie jesteś ginekologiem, albo internistą?” pomyślało mi się na pożegnanie, ale ugryzłam się w język. Nie będę gadać z młotkowym. Przecież to gorsze, niż fabryka gwoździ.
Zeszłam po schodach do jasnego, przestronnego holu, zaliczając po drodze dwa testy u dwóch pań psycholog. Obie zgodnie orzekły, że mam bardzo wysoki poziom neurozy, poza tym jestem nadmiernie empatyczna, ale skoro nie jestem zdecydowana na terapię grupową, to pewnie mi się ta wiedza nie przyda.
– Nie podjęłam jeszcze decyzji, czy skorzystać z państwa usług a neurotyczna jestem, to widać gołym okiem i bez żadnych testów, ale dziękuję za czas.
Odpuściłam sobie uwagę, że telefon na linii produkcyjnej w fabryce gwoździ działa bez zarzutu, bo to nie w moim stylu. Zbyt wulgarnie niski poziom wypowiedzi. Nie chciałam też przywoływać w dyskusji mojej lekarki prowadzącej, która wystawiła skierowanie – wypadałoby na nie chociaż zerknąć. Nie chciałam żadnej dyskusji. Mogłam jedynie westchnąć na odchodnym u pani psycholog: „Kobieto, z czym do ludzi” i teatralnie przewrócić oczyma do nieba. Mogłam, ale nie chciałam.
Dotarłam do foteli w holu głównym, przy których czekał ojciec i powiedziałam najmniej teatralnie, jak mnie było stać:
– Chodźmy na jakiś obiad, dość mam tego cyrku.
Ojciec być może przynajmniej próbował zrozumieć. Ja byłam po tych dwóch godzinach zbyt zmęczona, by cokolwiek szczegółowo tłumaczyć. Szkoda dnia, gazu w samochodzie, sił i śliny, na powtarzanie tego steku bzdur od nowa. Dobrze, że choć pogoda ładna, mamy piękną, polską zimę.
Po dłuższej przejażdżce udało nam się znaleźć przytulną gospodę w jasnym drewnie a w niej dobry obiad, w niezbyt zbójnickiej cenie.
– Tylko dzień urlopu zmarnowałeś na bezproduktywne jeżdżenie – zamarudziłam obowiązkowo, bo przecież muszę sobie zamarudzić przynajmniej raz na dzień.
– Dlaczego zmarnowałeś? – zdziwił się tato – ja mam fajną wycieczkę!
Potężne naleśniki oblane czekoladą wjechały na stół na talerzach ozdobionych serpentynami z pomarańczy i bitą śmietaną. Przez okna wpadało białe, roziskrzone śniegiem światło a karta dań obłożona była w drewno z mosiężnymi okuciami.
Może już pora nauczyć się żyć z chroniczną niechęcią do życia i zaprzyjaźnić się z towarzyszącymi mi ostatnio niemal bez przerwy myślami samobójczymi. Może to jeden z elementów tzw. świadomej drogi przez depresję. Czas wreszcie zabrać się do realizacji nawet najbardziej nierealnych marzeń, zamiast zewsząd oczekiwać pomocy. Z marzeń nikt mnie nie wyleczy. Poradzę sobie przecież, nawet bez ścisłego precyzowania oczekiwań, to mi niepotrzebne.
Ale swoją drogą, nie chciałabym być w skórach pana doktora z gwoździową specjalizacją i dwóch pań psycholożek, jeśli trafi im się pacjent w ostrej depresji lękowej, lub z jakimiś atrakcjami psychotycznymi. Wątpię, czy niezwykle konkretny i precyzyjny psychiatra zdąży złapać chorego, który nagle postanowi mu wyskoczyć z drugiego piętra i zaliczyć pełne gracji lądowanie w śnieżnej zaspie. Ciekawe jak wtedy zabrzmi techniczne pytanie, „czego pan od nas właściwie oczekuje?” (spadochronu!!!) Gdzie się taki incydent odnotowuje? W rubryce strat i zysków, czy w księdze skarg i zażaleń?
– Chyba nie powinnam zamawiać kawy, bo to będzie moja trzecia dzisiaj.
– Weź Colę. Ale tu jest ładnie, popatrz jakie fajne miejsce – i naleśniki mają dobre!
Ojciec nie powiedział nigdy wprost, że mam zacisnąć zęby i wracać do życia. Ani, że robię wokół siebie zamieszanie. Mówi tylko za każdym razem, że to ono, życie, podchodzi nieśmiało łasi mi się do nóg i pokazuje z coraz lepszych stron. Mówi – pisz, popatrz ile jeszcze masz do opisania. I nie rób niczego na siłę.
Końskiego trzeba zdrowia, żeby w tym kraju się leczyć, więc może lepiej żyć po prostu, nawet wbrew wszystkiemu? Samej sobie udowodnić, że się da. Cola była zbyt mocno schłodzona, bąbelki poszły mi nosem.
Maria
Skończone 4 IX 2012.
Wcześniejsze odcinki kącika literackiego znajdziesz na ngopole.pl/tag/kacik-literacki/