W podziemnym śfjatku radykalnej prawicy zdarzają się niekiedy intrygujące zbliżenia poszczególnych autorów, grup i frakcji, pozornie wynikających z innych fundamentów albo po prostu poruszających innego rodzaju zagadnienia. Takie zbliżenia skłaniają do pewnej zadumy czy też refleksji nad tym, że nigdy nie wiadomo, z kim się kiedyś spotkamy na długiej drodze naszego ideologicznego rozwoju (lub regresu).
Wspomniane sojusze i wspólne głosy niekoniecznie muszą być rezultatem jakiejś odgórnie przyjętej strategii, niekoniecznie nawet mają „rzeczywisty” charakter – w istocie mogą bowiem występować jedynie w umysłach czytelników, którzy zauważają np., że od pewnego czasu wnioski pana X zadziwiająco zbiegają się z konstatacjami pana Y. Otóż ja wystąpię w roli czytelnika, który postawił sobie za cel skontrować nieco „nauczanie”, z którym w ostatnich czasach spotyka się w dwóch formach czy też odsłonach. Pierwszą są pisma tak szacownych teoretyków i ideologów „zamordyzmu mundurowego” jak dr Adam Wielomski czy Ronald Lasecki, drugą natomiast liczne szasy Mirosława Salwowskiego, tworzące rosnącą coraz to bardziej chrześcijańską wersję Miszny i Gemary. Ufam zresztą, że znamienici autorzy wybaczą mi te drobne, żartobliwe wszak uszczypliwości, czymże innym mógłbym bowiem wesprzeć mizerię mojej argumentacji, jeśli nie ironią?
Przejdźmy jednak do rzeczy. Jak można się domyślić, nie jest moim celem omawianie artykułów Ronalda Laseckiego na temat geopolitycznego wymiaru konfliktu w Mali, ani też wywodów Mirosława Salwowskiego na temat tańców i strojów kąpielowych. Te pierwsze kwestie leżą zupełnie poza moimi kompetencjami i zainteresowaniami, z tymi drugimi natomiast niekiedy się, o dziwo, dość mocno zgadzam, choć może przyjmując znacznie mniej „prawniczo-kodeksowe” podejście.
Celem moim jest odniesienie się do pewnej wizji państwa, która przebija z pism wspomnianych autorów, jak również osób, które wspierają ich podczas częstych (i jakże jałowych) dysput na forach internetowych oraz w podobnych spelunach i mordowniach.
Wszystko wskazuje na to, że zarówno Ronald Lasecki i Adam Wielomski, jak i Mirosław Salwowski, doszli w swoich rozważaniach do wizji silnie „pro-państwowej”, mówiąc najogólniej. Nie określam tego jako „konserwatyzm pro-państwowy”, ani też przy pomocy innego „-izmu”, zdając sobie sprawę, że przynajmniej dwie z wymienionych trzech osób być może wcale nie określają się jako „konserwatyści” lub też nie jest to dla nich istotne. Tak czy inaczej u wszystkich trzech (ich akurat spodobało mi się wywołać do tablicy, ale oczywiście takich publicystów znalazłoby się więcej) widać przeciwstawienie się innej wersji prawicowości, konserwatyzmu, reakcjonizmu i katolicyzmu – takiej, jaka jest obecna np. w programie Organizacji Monarchistów Polskich. Aby nie przedłużać tych dywagacji, wyjaśnię w czym rzecz, odstawiając na razie na bok pisma Mirosława Salwowskiego, które – jako że w założeniu dotyczą nieco innych zagadnień i wychodzą z innych zainteresowań – wzięte zostaną pod uwagę nieco później, gdy już spotkają się z myślą Wielomskiego i Laseckiego.
A zatem: u drogiego Ronalda mamy wizję „silnego państwa”, uzbrojonego w mocarny aparat policyjny i sprawnie funkcjonujący aparat biurokratyczny, państwa zjednoczonego wszechogarniającą monoideą, zunifikowanego, zuniformizowanego, zgoła faszystowskiego (nie nadaję temu przymiotnikowi jakichś perwersyjnych konotacji, „nie boli mnie on”, ani też nie oburza mnie samo podpisywanie się pod jakoś pojętym „faszyzmem”). W szczególności przejawia się to w tekstach Ronalda Laseckiego, który z lubością cytuje bon-mot Mussoliniego „wszystko w państwie-nic poza państwem-nic przeciwko państwu”, jak również kreuje z rozmachem obraz prezydenckiego marszu niepodległości – takiego, jak powinien on wyglądać („odgrodzona barierkami gawiedź mogłaby wystąpić co najwyżej w roli gapiów patrzących z rozdziawionymi z podziwu ustami na ten pokaz siły państwa”).
Adam Wielomski nie znajduje się, jak sądzę, w aż tak dalekich obszarach, na co zapewne nie pozwala mu pewna doza pragmatyzmu i skłonność do możliwie praktycznego spoglądania na politykę i wszelkie idee. Sam zresztą się do tego przyznaje (vide ostatnia polemika z panią Magdaleną Ziętek – „patrzę na konserwatyzm jako na doktrynę mającą mieć zastosowanie praktyczne (polityczne)”). Mirosław, również od pewnego czasu intensywnie pisujący na konserwatyzm.pl, skupia się w swojej publicystyce niemal wyłącznie na kwestiach moralnych. Stara się je zresztą w możliwie osiągalnym stopniu ująć w zbiór zakazów, nakazów, a także luźniejszych zaleceń, które teoretycznie nie mają charakteru obowiązującego, ale w praktyce w taki właśnie sposób są przedstawiane (sławetne „zawsze lub prawie zawsze jest to okazją do grzechu…”). Ten sposób myślenia często sytuuje się niebezpiecznie blisko „talmudyzmu” i „kazuistyki” (w potocznym znaczeniu tych słów, utożsamiającym je z suchym, jałowym i posępnym dywagowaniem na temat kolejnych ustępów i paragrafów). Ma on jednak tę zaletę, że w pewnym stopniu pozwala omawiać także sprawy praktyczne, codzienne i konkretne, do których taki np. Ronald Lasecki raczej nie zwykł się zniżać (a więc, czy należy płacić podatki, a jeśli tak, to które; czy wolno łamać formalnie obowiązujące prawo poprzez przechodzenie na czerwonym świetle; czy wolno spożywać alkohol w miejscach publicznych, gdy jest to zabronione etc.). Tego typu kwestie mogą się wydać niepoważne (gdzież im tam do rozważań o doktrynie politycznej), w istocie jednak na ich przykładzie rozważać można praktyczne wnioski, jakie płyną z teorii, jak też i testować konsekwencję osób, które dane teorie wygłaszają.
Te trzy opisane podejścia – wielka koncepcja „rewolucji konserwatywnej” Ronalda, pragmatyzm Adama Wielomskiego i jego chęć uczynienia konserwatyzmu ideą mającą przełożenie na współczesną rzeczywistość, a wreszcie moralistyka Mirosława i cechujące go pragnienie postępowania w zgodzie z Prawem (przez duże „P”) – wiodą wspomnianych autorów m.in. do wniosku, że należy bronić współczesnego państwa polskiego, rozumianego nie tylko jako pewien obszar otoczony granicami, naród, tradycja itd., ale jako ta konkretna, istniejąca organizacja polityczna, wręcz jako istniejący obecnie rząd. Należy go bronić (przed insurekcjonistami i jakobinami – Wielomski), a także słuchać się pokornie (szczególnie jest to widoczne u Mirosława) oraz dopingować owo państwo do rozprawy z wrogami wewnętrznymi, wyrzucać mu, że jest zbyt słabe, zbyt mało bije i smaga batogiem (Ronald).
Nie obiecuję wcale, że tej wizji będę w stanie przedstawić sprecyzowaną, ścisłą ideologię, jakiś „-izm”, przy pomocy którego rozplanuję obraz idealnego świata. Nie jest to nawet moim celem, mam zamiar jedynie przesunąć akcenty i zwrócić uwagę na pewne zagadnienia, jak również podkreślić, że podane powyżej modele konserwatyzmu, katolicyzmu, prawicowości, patriotyzmu – nie są jedynymi.
Na początek posłużmy się pewnymi obrazami. Otóż z jednej strony – przede wszystkim u Ronalda – mamy państwo gardzące samym pojęciem „wolności”, a już zwłaszcza „obywatelskich”, państwo scentralizowane, kpiące sobie z „kultu własności prywatnej”, uprawnione do działania wszędzie tam, gdzie uzna to za słuszne. Wyraźnie widać to w takich fragmentach tekstów Ronalda jak ten: „rząd silny, to rząd mogący oddziaływać wszędzie tam, gdzie jest to zasadne, nie zaś rząd spętany rozmaitymi ograniczeniami – postulowane przez „konserwatywnych liberałów” państwo nie jest państwem „silnym, ale ograniczonym” (bo takie zwierzę nie istnieje), ale jest państwem słabym i ubezwłasnowolnionym”. Mało tego, czytamy również, że: „Doktryna polityczna współczesnej rewolucji konserwatywnej musi być esencjonalnie antyrepublikańska, mianowicie postulować polityczny monizm, polityczny centralizm i prawo suwerena do interweniowania wszędzie tam, gdzie okaże się to zasadne dla stosownego uformowania materii społecznej i przyrodniczej”. Nie bardzo wiem, co ma na myśli Ronald pisząc o materii „przyrodnicznej” – czyżby zawracanie biegu rzek albo wysiedlanie wsi i miasteczek w celu przeprowadzenia na ich terenie państwowej autostrady?
Mirosław Salwowski pozornie zdaje się być daleko od takiej „faszyzacji życia”, w istocie jednak również i on wielokrotnie dawał wyraz swojemu przeświadczeniu, że państwo może ingerować, wnikać, wchodzić etc. gdzie to tylko potrzebne, a to w celu ochrony poddanych (obywateli) przed szeroko pojętym grzechem, błędem, złem i zepsuciem. Kwestie prywatnej własności, wolności osobistej, rozmaitych praw i przywilejów są tu tak naprawdę drugorzędne – ograniczenia tej ingerencji mogą się wiązać najwyżej z pewnymi niedogodnościami technicznymi, które ewentualnie mogą przeważyć nad korzyściami wynikającymi z poskromienia deprawacji.
Zajmijmy się najpierw teorią, abstrahując od obecnych uwarunkowań, rządów PO czy innych partii, III Rzeczypospolitej itd. Otóż obaj panowie zdają się sądzić, że państwo ma właściwie prawo do wszystkiego, jeśli tylko będzie to „dobre” dla wspólnoty. Co zabawne, wydaje się, że u Laseckiego instancją oceniającą pożytek płynący z działań państwa jest samo państwo, bo przecież nie owa gawiedź z rozwartymi głupkowato gębami. Postawa Ronalda jest zapewne motywowana przeświadczeniem, że w idealnym państwie to właśnie osoby takie jak on, czy też podzielające jego wizje geopolityczne, ekonomiczne i inne, kształtowałyby politykę. Podówczas oczywiście niczym trudnym nie byłoby podporządkowanie się wszelkim rozkazom i przepisom. Mało tego: założenie jest zapewne takie, że władza bije tych, których bić należy – i wypada jej tylko przyklasnąć.
Ronald nie zdaje sobie sprawy – albo też niespecjalnie go to interesuje – że brak klarownego wydzielenia zakresu kompetencji państwa (czy jakiejkolwiek innej władzy) to po prostu pole do monstrualnych nadużyć i faktycznej tyranii. Przypomina to groteskową wiarę, przejawianą swego czasu przez niektórych korwinistów, w to, że ideałem policjanta w „silnym, ale ograniczonym państwie” będzie ktoś w rodzaju „Brudnego Harry’ego”, kto nie przejmuje się głupstwami w rodzaju strzałów ostrzegawczych, tylko rusza na bandytów bez miłosierdzia. Taki „Brudny Harry” dobrze wygląda na filmie, ponieważ scenarzysta z góry założył, że Harry trafi tych, których trafić powinien, a rozbitymi szybami i zniszczonymi straganami widz nie będzie się przecież przejmował. W praktyce oczywiście nasz dzielny „glina” podczas „ostrej akcji” w filmowym stylu „zdjąłby” kilka przypadkowych ofiar, a mieszkańcom okolicy zdezorganizował życie na krótszy lub dłuższy kawałek czasu (dewastując ich mienie). Podobnie rzecz się ma z kuriozalną wiarą w to, że państwo powinno mieć możliwość ingerowania „wszędzie tam”, gdzie jest to „zasadne”.
Otóż niezwykle istotne jest właśnie to, by możliwość ingerencji państwa była ograniczona – ograniczona moralnością chrześcijańską, prawem własności prywatnej, przyjętymi obyczajami lokalnymi, uprawnieniami samorządów etc. Mało tego: w tradycyjnej monarchii na ogół tak się właśnie rzecz przedstawiała, choć oczywiście Ronald wykpiwa poważne traktowanie „sentymentalnych bajek o dobrych średniowiecznych królach którzy „panowali, ale nie rządzili”, zasiadając jedynie majestatycznie na tronach i przyglądając się z ich wysokości samozarządzającemu się w dole społeczeństwu organicznemu, któremu sama świadomość obecności króla wystarczać miała rzekomo do życia w zgodzie z prawem naturalnym”. Zapewne są to w dużej mierze „bajki”, ale podobnie bajkową wizją jest opowieść o dobrym wodzu faszystowskim, który rządzi wszystkim i nad wszystkim czuwanie ma on lub funkcjonariusze jego partii – przy czym w magiczny sposób unika się tu korupcji, złodziejstwa, nadużyć, biurokracji, upodlenia obywateli, realizacji prywatnych interesów etc.
Z dwóch bajek wolę wierzyć w tę pierwszą, utożsamiając się – i to jest pewien program pozytywny, luźno rzecz jasna zarysowany – z wizją społeczeństwa organicznego, zdecentralizowanego, różnorodnego, a także (o zgrozo) w pewien sposób zorganizowanego oddolnie. Bliska jest mi więc wizja, którą prof. Bartyzel opisał (pośrednio) w następującym fragmencie:
„Ani w Hiszpanii, ani w Polsce, nie zaakceptowano też nowożytnej logiki suwerennego państwa, pozostając przy koncepcji władzy politycznej, jako zwieńczenia wielości samorządnych wspólnot, tworzących corpus politicum (civitas, res publica); zwieńczenia, czyli regulatora harmonizującego cele tych wspólnot w dążeniu do celu wspólnego. (…) hiszpańska tradycja „foralizmu”, czyli przywilejów i wolności prowincji oraz municypiów, stanowi właśnie ścisły odpowiednik staropolskiej, szlacheckiej „powiatowości”, stanowiącej również nieomal samowystarczalny świat społeczeństwa żyjącego podług ustalonego od wieków obyczaju, z niemal nieobecną administracją, lecz ze ściśle przestrzeganym kodeksem norm postępowania. Ten sam, co karlistowski ideario político, w którym pod panowaniem jednej, katolickiej wiary, każda ze wspólnot lokalnych (pueblos) rządzi się jako samowystarczalna „republika chrześcijańska”, w poszanowaniu „naturalnej hierarchii”.
Ideał ten nie musi być oczywiście, a wręcz nie jest „liberalny” czy tym bardziej „demoliberalny”. Przeciwnie: w sferze obyczajowości, publicznego kultu katolickiego czy wartości patriotycznych, narodowych etc. – może być zupełnie nieliberalny. Jest jednak wolnościowy – wolnościowy przez to, że umożliwia społeczeństwu samoorganizację, że szanuje własność prywatną, że wreszcie nie wpycha wielkiej machiny państwowej tam, gdzie nie jest ona konieczna. O tym wspomnę jeszcze parę linijek niżej, przy okazji omawiania poglądów Mirosława Salwowskiego, ale już tu mogę rzec, iż właśnie w Hiszpanii wykształciła się owa „proto-austriacka” szkoła scholastyczna, której koryfeusze (jak Juan de Mariana) gotowi byli za kradzież (i grzech ciężki!) poczytywać np. tak rozpowszechnione dziś (i legitymizowane przez państwo) zjawiska jak fałszowanie monety przez władcę (inflacja) czy system rezerwy cząstkowej w bankowości. Mało tego: tego typu postępki władców skłaniały niektórych z myślicieli do sugerowania, że królowie owi (przecież chrześcijańscy, dynastyczni itd.!) są zwykłymi tyranami.
Zbliżone myślenie prezentowali opisywani niegdyś przez Adam Wielomskiego (jako ciekawostka) francuscy neofeudałowie, o których sposobie myślenia tenże autor pisze: „Proces ten [despotyzacji – przyp. ATW] stopniowo narastał, osiągając swe apogeum za panowania Filipa Pięknego – potwora, skąpca, zazdrośnika, autokraty, bezbożnika, człowieka gwałcącego wszystkie tradycyjne prawa szlachty i królestwa”. Co było przykładem tego okropnego postępowania? M.in. „Filip Piękny przywłaszczył sobie przywilej – monopol na bicie monety, zmonopolizował sądy, centralizując je w stolicy w postaci parlamentu paryskiego. Podwyższał podatki, psuł monetę”. O „kartach” przysługujących wszystkim prowincjom czytamy zaś: „Karty, pomimo różnic regionalnych, co do jednego są ze sobą zgodne: nie wolno monarsze nakładać podatków bez zgody stanów. Ta podstawowa wolność zanikła niestety we Francji, a przetrwała w Anglii”.
Te przykłady są tu oczywiście dobrane nieco przypadkowo, ale obrazują one, jak bardzo nasze społeczeństwo i nasze państwo (tj. państwa naszej epoki) odbiegły od pewnych chrześcijańskich i tradycyjnych ideałów, jak bardzo faktyczny despotyzm zatriumfował pod maską liberalnej demokracji. Obrazuje to także stępienie naszej wrażliwości, która pozwala nam kłócić się np. o wysokość podatku dochodowego albo kształt przepisów kodeksu karnego, bez podważenia samych fundamentów systemu, a więc istnienia tego rodzaju podatku lub jednolitego systemu prawnego. Będzie to szczególnie istotne już za chwilę, przy krytyce poglądów Mirosława Salwowskiego.
Postawa Mirosława jest nieco inna niż faszystowskie fascynacje Ronalda. Paradoksalnie jest mi bliższa w tym sensie, że różnimy się przede wszystkim oceną tego, jak daleko państwo może się posunąć – a więc jak irytujące i głupie mogą być przepisy, do jakiej wysokości należy płacić podatki, co czyni władzę legalną, a co ją delegitymizuje itd. Nie wspomniałem o tym na początku, ale wyjaśnię teraz, że pisząc ten tekst przyjąłem założenie, iż czytelnik jest mniej więcej obeznany z artykułami przytaczanych przeze mnie autorów. Powiem zatem, że po przeczytaniu kilku tekstów (artykułów tudzież wypowiedzi internetowych) Mirosława na temat władzy, monarchii, rządu, podatków i tym podobnych spraw doszedłem swego czasu do wniosku, że jego wiernopoddańczy stosunek do władzy bliski jest myśleniu w kategoriach „ciepłej wody w kranie”. A zatem: skoro „da się żyć”, „ciepła woda jest”, „z głodu nikt nie umiera”, ba, w niedzielę wolno nawet iść do kościoła – to w zasadzie le bon catholique ma wszystko, czego mu potrzeba. Jakże mógłby podważać legalność panującej władzy, jakże mógłby łamać jej prawa, gdy przecież nawet wypełnianie tych najdziwniejszych nie wiąże się bądź co bądź z poważnymi męczarniami, a jedynie z umiarkowanymi niedogodnościami? Jakże miałby urągać III RP czy rządom Tuska i Komorowskiego, skoro – nie da się zaprzeczyć – policja mimo wszystko łapie złodziei, są jakieś ulice i szkoły, zdaje się nawet, że lepsze to wszystko niż np. codzienność mieszkańców Mogadiszu w byłej Somalii. Sądziłem co prawda, że ta wyliczanka to raczej ironiczne przejaskrawienie poglądów drogiego Mirosława, ale ostatni jego tekst – „O ‘totalitarnym państwie PO’, policyjnym reżimie Tuska i ‘męczeństwie na pluszowym misiu’” – przekonał mnie, że mirosławowy ogląd rzeczywistości zmierza właśnie ku takiemu „dobro-obywatelskiemu kwietyzmowi”.
W swoim tekście Mirosław wyjaśnia, że rzekome prześladowania opozycji w Polsce, męczeństwo bitych demonstrantów lub nędza społeczeństwa – to w zasadzie parodia autentycznego cierpienia, głodu i totalitaryzmu, niegodna rozdmuchiwania na taką skalę, na jaką czynią to „wolni Polacy” czy uczestnicy Marszu Niepodległości. W rzeczy samej, jest to prawdą, podobnie jak jest prawdą, że w Polsce „da się żyć”. Mało tego: praktyka pokazuje, że człowiek jest w stanie znieść znacznie gorsze warunki (od własnych materialnych począwszy, na sytuacji państwa skończywszy).
Mirosław myli jednak dwie płaszczyzny. Z jednej strony mamy bowiem kwestię osobistego, chrześcijańskiego (i dobrowolnego) znoszenia życiowych niedogodności, pewien rodzaj stoickiego spokoju, gdy wokół zmienia się świat, przychodzą kolejni władcy, kolejne sukcesy i niepowodzenia etc. Na tym poziomie, na tej płaszczyźnie istotnie nie wypada narzekać, marudzić i żądać od życia zbyt wiele. Ba, można nawet dobrowolnie, z iście buddyjską obojętnością znosić nie tylko rządy Donalda Tuska, ale w ogólności wszystkich natrętów (bądź co bądź, jak pisał Cioran, „pokochać swoich natrętów – to pierwszy warunek świętości).
Ale mamy jeszcze inny wymiar życia: ten, na którym jesteśmy członkami społeczeństwa i narodu, ze wszelkimi związanymi z tym obowiązkami tudzież prawami. To ten poziom, na którym możemy – z całą śmiałością – domagać się czegoś od władzy. „Czegoś” – a więc sprawiedliwego ustroju, poszanowania prawa naturalnego, działania korzystnego dla społeczeństwa, stania na straży niepodległości państwa itd. Co do obowiązków, to należy do nich nie tylko posłuszeństwo władzy, ale także – w określonych okolicznościach – również nieposłuszeństwo wobec niej w imię wartości wyższych, bardziej fundamentalnych.
Problemem Mirosława jest to – że konstruując swoje obrony podatków, Bronisława Komorowskiego, rządów Tuska i cielęco pokornego stosunku do państwa – daje się w gruncie rzeczy wmanewrować w grę rozgrywaną przez potwora demoliberalizmu. Rdzeniem jego propaństwowej argumentacji są twierdzenia, które – choć ozdobione są licznymi cytatami z Biblii i pism papieży – sprowadzają się niestety do owej wizji „ciepłej wody w kranie”. Skoro nie jesteśmy prześladowani w obozach koncentracyjnych, głodzeni, masowo mordowani itd., skoro jako tako funkcjonują podstawowe urządzenia społeczne, skoro być może nawet dałoby się opłacić wszystkie podatki i jeszcze przeżyć, skoro mamy polską flagę i nawet religię w szkole – to czemuż mielibyśmy się buntować, toczyć wojnę z państwem? Ba, winniśmy mu okazywać „cześć”, a nawet okazywać ją bezpośrednio prezydentowi Komorowskiemu.
Mirosław Salwowski nie zauważa tego, że ten tok myślenia zawsze będzie prowadził do praktycznego poddania się demoliberalizmowi, socjaldemokracji czy pokrewnym współczesnym ustrojom – zresztą, być może wcale mu to nie przeszkadza. Jeśli ma on zamiar czekać z wszelkiego rodzaju oporem aż do chwil ostatecznych, gdy poborca podatkowy nie zostawi nam nawet talerza kaszy, a prezydent i premier otwarcie zaczną ściągać flagi narodowe z urzędów – to niewykluczone, że nigdy się takiego momentu nie doczeka. Właśnie na tym polega szantaż moralny demoliberalnego Lewiatana.
W realiach totalitarnych lub w realiach quasi-anarchii, jak w Republice Weimarskiej czy Hiszpanii tuż przed wybuchem wojny domowej, postawa rozmaitych prawicowych buntowników (czy będą to chłopi odmawiający pójścia do rewolucyjnego wojska, czy nacjonalistyczna partyzantka, czy karliści obsesyjnie strzegący swoich fueros), podważających fundamenty państwa, jest zrozumiała, nawet jeśli ktoś nie zgadza się z poglądami tychże desperados.
W demoliberalnym Babilonie ludzie tacy jak Mirosław zawsze będą szantażowani moralnie przez Wielkiego Lewiatana, który demonstracyjnie będzie obnosił się z tym, że przecież opozycja nie jest zsyłana do obozów, z wypłacanych pensji można się od biedy utrzymać, państwo jest formalnie niepodległe, a w ogóle – wszystko to lepsze niż chaos, ów straszliwy, mityczny chaos, od którego lepszy jest wszelki porządek, każde wzięcie za pysk. W myśli Adama Wielomskiego wygląda to nawet tak, że porządek Platformy lub SLD jest lepszy od dzikiego chaosu hord PiS i Palikota. Zresztą, mało tego: Palikot byłby z kolei „katechonem” w stosunku do Pol-Pota i tak dalej.
System demoliberalny ma do siebie to, że nawet zdrada państwa czy monstrualna niesprawiedliwość będzie zrealizowana gładko i niepostrzeżenie. Gdy de Gaulle opuścił w latach 60-tych Algierię Francuską, przełożyło się to na śmierć tysięcy harkis oraz katastrofę francuskich osadników – widoczną gołym okiem pod postacią wysiedleń, by nie wspominać już o wcześniejszych masakrach ludności. W tej sytuacji działania OAS stają się zrozumiałe przynajmniej w tym sensie, że można próbować wczuć się w postawę zdesperowanych wojskowych i prawicowych ekstremistów. Gdy prezydent Polski podpisuje Traktat Lizboński, gdy mamy do czynienia z innymi, pomniejszymi tego rodzaju „zdradami i zdradkami”, objawiającymi się w łaszeniu się rodzimych urzędników innym państwom i międzynarodowym organom – wówczas w życiu codziennym nie zmienia się nic, dzień wstaje taki sam, jak poprzedni, Polska w UE czy Polska „po Traktacie” nie różni się znacząco od tej sprzed lat kilku. To oczywiście wiąże ręce wszelkiej opozycji – jakże bowiem można na poważnie mówić to, co Grzegorz Braun w klubie Ronina, gdy przecież „nic się nie dzieje”, a porównania do totalitaryzmu czy rozbiorów to „nieuprawnione wyolbrzymienia”?
Nieco wcześniej wspominałem nie bez powodu o hiszpańskich karlistach czy francuskich neofeudałach. Mógłbym tu jeszcze dorzucić wizję restauracji w myśli Carla Ludwiga von Hallera (która znana jest mi, przyznaję, li tylko z opracowania A. Wielomskiego oraz krótkiego fragmentu oryginalnego tekstu), a także – z nieco innej beczki – chestertonowską sympatię do tego, co „małe”, „swojskie” i „wolnościowe” w opozycji do imperialistycznego Mordoru. Znalazłoby się także parę innych przykładów takiego wolnościowego, decentralizacyjnego konserwatyzmu, wymierzonego – owszem, przeciw socjalizmowi i liberalizmowi, ale także przeciw absolutyzmowi oświeconych władców, a nawet przeciw golemowi zamordystycznej, prawicowej dyktatury.
Mirosław powołuje się gorąco na rozmaite cytaty dotyczące posłuszeństwa władzy, zupełnie jednak nie bierze pod uwagę tego, że rozmaite papieskie pouczenia z XIX wieku były wymierzone właśnie przeciwko ideowym przodkom takich panów jak dziś Tusk, Sarkozy, Merkel, Hollande – czy właściwie ktokolwiek z demoliberalnego garnituru polityków. Jest niezwykłym paradoksem wykorzystywać legitymistyczne w swym rdzeniu, chrześcijańskie uzasadnienia dla władzy królewskiej w celu obrony demoliberalnych uzurpatorów przed kim? – ano, przed tak lub inaczej pojętą (prawda, że niedoskonałą) prawicą, katolikami, monarchistami, konserwatystami itd.
Nie zauważa on także, że – zarówno jako katolicy, jak i jako Polacy – nie jesteśmy już gośćmi, jak (w pewnym sensie) pierwsi chrześcijanie w Rzymie. Gośćmi, którzy musieliby potulnie i pokornie stosować się do wszystkiego, co jest im narzucane i sugerowane. Zauważmy, że jako katolicy mamy już za sobą pewną tradycję Christianitas, rozmaite lokalne wcielenia właściwego (z grubsza) porządku społecznego i dopasowaną do tego doktrynę, teorię kontrrewolucji – a w przypadku krajów takich jak np. Hiszpania można wręcz mówić o tym, że jesteśmy (katolicy, chrześcijanie) tymczasowo usunięci w cień, ale mający przecież swoje niezbywalne prawo do realizacji „właściwego porządku rzeczy”.
Analogicznie jako naród, jako Polacy, świadomi patrioci, nie jesteśmy bynajmniej sługami czy tym bardziej niewolnikami państwa, a w szczególności efemerycznych, zmieniających się rządów demoliberalnych (w szerokim znaczeniu tego słowa). Z tego też powodu jest najzupełniej naturalną rzeczą traktowanie obecnego systemu (o którego niesprawiedliwości będzie jeszcze niżej) jako pewnego rodzaju dokuczliwej okupacji. W realiach polskich nakłada się na to fakt nader kiepskiej legitymizacji aktualnie panującej władzy, a mam tu na myśli choćby to, że będąc formalnie predysponowaną do zachowywania niepodległości, w istocie w ostentacyjny sposób działa przeciw niej (vide uzależnienie kraju od decyzji podejmowanych w Brukseli, podpisanie Traktatu Lizbońskiego, rozmaite afery i układy stojące u samych podstaw III RP – nie chcę tu rozwijać tych wątków, zapewne wystarczająco zrobili to za mnie autorzy tacy jak choćby S. Michalkiewicz czy R. Ziemkiewicz).
Mirosław Salwowski dochodzi do swojego lojalizmu właśnie dlatego, że miast porównywać panujący porządek z pewnym ideałem, pewną teorią, która powinna nam przyświecać (jako punkt wyjścia do oceny sytuacji bieżącej, a nie jako utopijny plan do zrealizowania „na teraz”) – ogranicza się jedynie do testu na „ciepłą wodę w kranie” i możliwość dojścia bez przeszkód na mszę świętą w niedzielę. Tymczasem system, w którym żyjemy, jest głęboko niesprawiedliwy, nieuczciwy i zdegenerowany – nawet jeśli nie objawia się to (lub też – nie objawia jeszcze) stosami trupów na ulicach czy czymkolwiek w tym rodzaju (choć stosy martwych płodów w innych krajach to już mocny znak). Weźmy np. tak banalny problem jak podatki (na który z kolei Ronald Lasecki parsknąłby zapewne z pogardą, jako że prawdziwi arystokraci nie rozmawiają o pieniądzach, chyba że forsy potrzebuje Państwo – wówczas plebs winien opróżniać sakiewki w rakietowym tempie). W każdym razie Mirosław przekonuje nas co do tego, że granicą ich płacenia jest być może stan głodu, niemożności realizacji podstawowych potrzeb – ale nie można się uchylać „po to, by mieć więcej pieniędzy na nowy samochód, większy dom czy posyłanie swych dzieci do lepszej szkoły”. Znamienne jest rozpatrywanie tego w ten sposób – w sposób, który prowadzi do konstatacji, że jeśli ktoś zarabia zawrotną sumę 100 tysięcy złotych miesięcznie, wówczas można mu z lekkim sercem zabrać nawet i 95 procent tej kwoty, jako że za pozostałą część spokojnie przeżyje w dzisiejszych realiach, więc nie powinien mieć pretensji.
A jednak problemem dzisiejszego systemu podatkowego nie jest wcale to, czy po opłaceniu danin zostaje jeszcze na uczciwe czy przyzwoite życie, ale raczej to, że urąga sprawiedliwości każda sytuacja, w której państwo pochłania połowę czy też trzy czwarte naszych dochodów. Tyczy się to również sytuacji, w której dowolny towar lub transakcja mogą zostać obciążone podatkami rzędu więcej niż jednej piątej ich wartości (VAT), albo nawet dwukrotnie i wielokrotnie podrażane (akcyza).
Coś, co powinno być w najlepszym razie rodzajem składki na podstawowe wspólne dobra, staje się elementem gigantycznego złodziejstwa, obsługiwanego przez potężną machinę biurokratyczną. Mało tego: już sama konstrukcja podatków i składek od dochodów zdaje się być niesprawiedliwa, raz z racji tego, że daje władzy uprawnienie wglądu w to, kto posiada jaki majątek (czy przypadkowo spotkanej na ulicy osobie odpowiadamy bez skrępowania na pytanie „ile zarabiasz?”), po drugie zaś dlatego, że państwo stawia się tu – najzupełniej absurdalnie – w roli współudziałowca w wypracowanym dochodzie, zupełnie tak, jakby przyłożyło doń rękę, jakby było wspólnikiem w spółce. W istocie jest natomiast gościem pobierającym haracz, pobierającym „dolę” – i to potężną (procentowo).
Analogicznie rzecz się ma z całym współczesnym systemem bankowym i pieniężnym. System pieniężny oparty jest na kreacji środków fiducjarnych, de facto na inflacji – a, jak już wspominałem, przez niejednego katolickiego myśliciela proceder ten uważany był za nieomal zbrodniczy. System bankowy, legitymizowany wszak przez państwo, ufundowany jest na rezerwie cząstkowej, co również narusza prawo własności – w sposób ostentacyjny, w gruncie rzeczy może bardziej drastyczny niż wysokie nawet podatki.
Takich przykładów można wymienić jeszcze wiele, ale nie ma sensu mówić przecież o całkowitym zniszczeniu tego, co określa się w myśli konserwatywnej jako „ciała pośredniczące”; o – w realiach polskich – nieuczciwej prywatyzacji lat 90-tych; o całkowitym wycofaniu Kościoła Katolickiego z wpływu na kształt państwa i społeczeństwa etc. – wchodzenie w tego typu szczegóły nie byłoby niczym nowym dla konserwatywnych czytelników.
W istocie więc z konserwatywnego, legitymistycznego, katolickiego punktu widzenia funkcjonujemy dziś w swoistym nie-bycie, można wręcz powiedzieć – w politycznym sedewakantyzmie. I choć na gruncie katolicyzmu sedewakantystą bynajmniej nie jestem, to jednak w zakresie stosunku do współczesnych ustrojów i państw (tj. rządów) bliski jest mi swego rodzaju „polityczny sedewakantyzm” czy też „polityczny sedeprywacjonizm”. Tak jak sedewakantyści kierują się w swoich poczynaniach rozpoznawaną w jakiś sposób (zapewne ułomny, ale cóż, jesteśmy tylko ludźmi) nauką Kościoła, uznając, że nie ma innej rady i lepszej koncepcji niż przechowywanie „świętego ognia”, tak też i na gruncie polityki czynić powinni katoliccy reakcjoniści, konserwatyści – czy jak też ich zwać. „Polityczny sedeprywacjonizm” lub nawet swoista „taktyka przesiewania” (vide FSSPX) byłby tu lepszym rozwiązaniem (o tym, czy są to dobre rozwiązania w kwestii kryzysu w Kościele – nie chcę tu dyskutować, stosuję te pojęcia tylko jako analogie), pozwalałby bowiem zachowywać zdrowy rozsądek przy jednoczesnym uznawaniu w pewnym stopniu i zakresie, że jednak „jakieś”, „nasze” państwo istnieje i że mimo wszystko winniśmy mu wierność.
Daleko mi do środowisk „sekty smoleńskiej” i podobnych (zresztą moja ocena prezydenta Lecha Kaczyńskiego także odbiega od tej, która cechuje takie grupy). A jednak bliższa jest mi owa stereotypowa szalona dewotka w moherowym berecie, krzycząca o „zdrajcach ojczyzny”, motywowana patriotyzmem tyleż ognistym, co nieokrzesanym i intuicyjnym, do podważania legalności i prawowitości władzy „tych tam, co ukradli Polskę” – niż obrona status quo z pozycji faszysty pragnącego realizacji „gigantycznej idei imperialnej”, pragmatyka trwożącego się o „porządek publicznych” czy wreszcie moralisty dywagującego nad tym, czy granice już zostały przekroczone, a warunki spełnione, czy może jeszcze nie.
Przywołam tu raz jeszcze prof. Bartyzela: „Karliści (…) nigdy nie mieli żadnych wahań co do swojego prawa wystąpienia przeciwko francuskim najeźdźcom, uzurpatorom na tronie czy szykującemu rewolucję na wzór bolszewicki, a formalnie legalnemu, rządowi Frontu Ludowego”.
Na wypadek, gdyby ktoś źle mnie zrozumiał, chciałbym jednak podkreślić, że cały ten tekst nie jest w żadnym razie jakimś absurdalnym, obłędnym nawoływaniem do insurekcji, miejskiej partyzantki albo masowej odmowy płacenia podatków czy skoordynowanej akcji przechodzenia na czerwonym świetle, by dokuczyć Donaldowi Tuskowi. Na poziomie najbardziej przyziemnym żywot zarówno autorów, których krytykowałem, jak i mój, będzie zapewne podobny i podobnie potulny wobec panującego prawa i uwarunkować (tzw. praca, życie, dom etc.). Na nieco wyższym różnice przejawiać będą się może w zaangażowaniu w inne inicjatywy (meta)polityczne itd. W żadnym razie nie uważam natomiast, by było cokolwiek sensownego w jakichś postulatach spod znaku Brunona K. i innych dziwnych osobników tego rodzaju. To, co próbowałem zarysować, zresztą nader luźno, to jedynie pewna teoria, pewien ogólny ideał, który ma służyć li tylko wypracowywaniu sobie stosunku do konkretnych wydarzeń i sytuacji, nijak nie wynika z niego natomiast postulat rozpętywania nowej wojny karlistowskiej w Polsce A.D. 2012.
Jeśli jednak chodzi o praktyczne postępowanie, to nieco prowokacyjnie wstawię tu cytat z komentarza umieszczonego przez niejakiego R.d.C. pod tekstem Adama Wielomskiego o jego „ukrytym luterstwie i heglizmie”. A oto ów „program na teraz”:
„Każda władza, która łamie Prawo Boże i naturalne sama przez swój wybór staje się wrogiem Boga, czyli Antychrystem. Nie ważne, czy to Autorytet, Monarcha, czy demokratycznie wybrana. Problematyczne jest czy takie rządy są warte uznania (w sensie wykonywania ich poleceń) czy raczej zasługują na całkowite olanie. Oczywiście modlić się za nich o dar Ducha Świętego zawsze trzeba, ale stosowałbym się raczej do czegoś co roboczo nazywam anarchizmem chrześcijańskim. W skrócie: bierny stosunek do takiej władzy, w miarę możliwości jak najmniejsze korzystanie z aparatu państwa, nie dawanie możliwości zarobku dla rządu- coś podobnego do działań Ligi na Rzecz Wolności Religijnej w Meksyku w latach dwudziestych XX wieku. I uznawanie jedynie władzy zza gór. To dopiero ultramontanizm”.
Autor: Adam T. Witczak