30 lat temu, 19 lipca 1989 roku, zmarł w Londynie Prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie Kazimierz Sabbat, zaprzysiężony został jego konstytucyjny następca Ryszard Kaczorowski, a w Warszawie parlament wybrał na urząd Prezydenta Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej generała Wojciecha Jaruzelskiego.
Doskonale pamiętam ten dzień i smutek, jaki zapanował w środowiskach niepodległościowych konsekwentnie stojących na gruncie legalizmu konstytucyjnego, czyli uznających za nadal obowiązującą ustawę zasadniczą z 23 kwietnia 1935 roku. Wydawało nam się wówczas, że przemiany ustrojowe stanowiące rezultat umów zawartych przy Okrągłym Stole oraz będących ich konsekwencją częściowo wolnych wyborów parlamentarnych z 4 i 11 czerwca znacznie przyśpieszą marsz zrzucających sowieckie jarzmo Polaków ku pełnej suwerenności.
Wybór na Prezydenta PRL wieloletniego namiestnika Moskwy w Polsce był zimnym prysznicem dla wszystkich, którzy uważali, że człowiek mający na rękach krew swoich rodaków powinien trwale zniknąć ze sceny politycznej. Naszą gorycz powiększała świadomość, że do tej hańby przyczyniły się głosy części posłów i senatorów, którzy znaleźli się na ulicy Wiejskiej tylko dzięki temu, że reprezentowali „Solidarność”.
Jako człowiek blisko związany z „polskim Londynem” byłem oszołomiony i nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak się stało. Nie muszę dodawać, że za prawowitego Prezydenta RP uważałem Ryszarda Kaczorowskiego, którego nb. dobrze znałem jeszcze z czasów kiedy był ministrem spraw krajowych w Rządzie RP na Uchodźstwie i przewodniczącym Związku Harcerstwa Polskiego Poza Granicami Kraju.
Gdyby wtedy – co konsekwentnie postulowałem w podziemnych i w polonijnych mediach – symbolicznie przywrócono choćby na jeden dzień Konstytucję Kwietniową i dokonano natychmiast jej zawczasu przygotowanej nowelizacji, budowalibyśmy III Rzeczpospolitą na solidnych fundamentach ustojowych. Stało się inaczej i zamiast kontynuacji II RP powstała dziwna hybryda, którą słusznie nazwano PRL-bis.
Także przejmujący 22 grudnia 1990 roku na Zamku Królewskim w Warszawie od Ryszarda Kaczorowskiego, a nie – co mu się chwali – od Wojciecha Jaruzelskiego, insygnia prezydenckiej władzy Lech Wałęsa nie potraktował legalizmu konstytucyjnego poważnie i szybko zaczął wspierać „lewą nogę”, czyli środowiska, dla których „polski Londyn” nie był strażnikiem narodowych imponderabiliów, ale wyłącznie politycznym folklorem.
Do dzisiaj płacimy słony rachunek za tamte błędy.
Jerzy Bukowski*
*Filozof, autor „Zarysu filozofii spotkania”, piłsudczyk, harcerz, publicysta, rzecznik Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie, przewodniczący Komitetu Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego w Krakowie, były reprezentant prasowy śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego w Kraju
Wiele można powiedzieć na temat polityki, ale mieszanie jej z historią w ramach walki politycznej jest niefajne. Nie do Autora piję, ale do pewnych środowisk, które traktują ja instrumentalnie. Z mojej perspektywy dobrze, ze autor przypomniał, nie pamiętam tych wydarzeń Wiem jednak, nawet pierwszy z brzegu portal z ciekawostkami o takich drobiazgach wspomina czasami, że nie ma ocen czarno białych w historii. A jeżeli są, to niezwykle rzadko. Spoglądając na ten artykuł, autor sugerował przywrócenie na choćby jeden dzień konstytucji z kwietnia 1935, ale czy trzeba było wracać i jedną konstytucję antydemokratyczna zastępować drugą? Bereza, Wybory Brzeskie, uchwalanie pod nieobecność opozycji. Osobiście nie widzę różnicy miedzy rozbiciem Centrolewu i PSL Mikołajczyka. Dobrze, ze nie wróciliśmy do tego bagna. Pozdrawiam Marlenka