Dwanaście lat temu na warszawskiej SKRZE było tak: Zima, na dworze poniżej zera, na hali około zera, w rogu jeden grzejnik rozmiaru 20-calowego telewizora, połowa drewnianej podłogi powyginana od wieloletniej wilgoci, zamiast drugiej połowy – wielka dziura. Zawodnicy grupy skoków (14-, 15-letnie dzieciaki) zanim się przebiorą w kanciapie trenera (któremu od 10 lat nikt nie zapłacił ani złotówki), dostają od niego gorącą herbatę, którą zawsze parzy o godz. 14, żeby starczyło im ciepła na czas zmiany ubrania. Szatni nie ma, łazienek nie ma, ze sprzętu sportowego – tylko zardzewiałe sztangi i płotki, które służą jako zabezpieczenie dziury w podłodze.Tak zaczynałam swoją przygodę z lekką atletyką ja. A jak warszawska młodzież zaczyna ją teraz? Dzięki programowi „Lekkoatletyka dla każdego” mogą przyjść na SKRĘ, do hali na której jest już, dzięki trzem (czasem włączonym) grzejnikom, około 7-8 stopni, przebrać się w tylko nieco przegniłej szatni i zacząć trenować. Pewnym mankamentem mogą być sporadycznie pojawiające się na hali szczury, mieszkające na stadionie lisy, całkowicie przegniła, zapleśniała i wypełniona grzybem siłownia, w której do większości sprzętu można się przykleić (zwłaszcza w deszczowe dni, kiedy cała podłoga zamienia się w kałużę).
Coś jednak zmieniło się na plus. Dzięki wspomnianemu wyżej programowi Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, na SKRZE i w innych klubach z młodzieżą pracuje grupa naprawdę świetnych trenerów (za grosze, ale jednak nie za darmo). Coś też zmieniło się na gorsze. Kilka lat temu skończyła się umowa użytkowania wieczystego na grunt, który SKRA dzierżawi od miasta stołecznego Warszawy. Od momentu wygaśnięcia umowy władze klubu walczą o podpisanie nowej, na akceptowalnych warunkach finansowych. Niestety bezskutecznie. Miasto proponuje zaporowe ceny, a lekkoatleci dalej mogą zbierać grzyby na hali sportowej.
Wielu się nie zraża i trenuje przez kolejne lata, zdobywając medale Mistrzostw Polski, dostając się do kadry narodowej, spełniając swoje sportowe marzenia. Są i tacy, którzy nigdy nie będą wybitni, ale zakochują się w atmosferze treningu, dyscyplinie, której lekka atletyka wymaga, i dlatego codziennie przychodzą przerzucać zardzewiałe ciężary, biegać po zrujnowanym stadionie i skakać do lisiej kuwety.
Jakoś się to kręci
Tak wygląda w Warszawie. Nie wszędzie jest tak źle. Są kluby w bogatych gminach, w których sportowcy dostają nawet stypendia za zdobyte medale Mistrzostw Polski. W innych, przeciętnych, klub pokrywa chociaż koszty przejazdów na zawody.
Skąd w ogóle biorą się pieniądze w klubach sportowych? Źródeł jest kilka, a struktura jest dość zawiła. Upraszczając, po pierwsze, jest pula centralna, tzn. Ministerstwo Sportu, które przeznacza środki w ramach różnych programów wsparcia szeroko pojętej aktywności fizycznej lub konkretnych (uznawanych w danym momencie za perspektywiczne) dyscyplin.
Są programy, takie jak „Klub”, które trafiają prosto do aplikującego, czyli do klubu. Większość jednak przechodzi przez związki sportowe: najpierw np. Polski Związek Lekkiej Atletyki, potem regionalny związek i dopiero później klub. Najczęściej środki dzielone są przez dany związek według wyników wyczynowców.
Kluby otrzymują pieniądze konkretnie za to, że ich zawodnicy zajęli punktowane miejsce na Mistrzostwach Polski. Wiele klubów jest także wspieranych przez samorządy terytorialne, poprzez ulgi w opłatach za użytkowanie terenu, dofinansowania działalności lub stypendia dla sportowców. W większych miastach kluby lekkoatletyczne co do zasady mają gorzej, bo nie są uznawane za istotny element życia mieszkańców. Małe gminy natomiast częściej wykazują zainteresowanie sukcesami sportowców i traktują ich jako dobry sposób na promocję.
No i ostatecznie całkiem nieźle się to wszystko kręci. Polacy drugi raz z rzędu zwyciężają w klasyfikacji medalowej Mistrzostw Europy w Lekkiej Atletyce, tym razem zdobywając kosmiczną liczbę 7 złotych medali. Mamy swoje popisowe konkurencje: rzuty, biegi średnie i skoki w pionie. Dawni mistrzowie mają swoich następców, pojawiają się nowe gwiazdy.
SKRA jest przykładem jaskrawym, ale nie do końca typowym, bo jej niedomagania wynikają z polityki miasta, a nie z polityki zwykle odpowiedzialnych za takie sytuacje działaczy związków sportowych. Największe siedlisko patologii i niesprawiedliwości? Związki sportowe. Przeżarte nepotyzmem, dbające tylko o stołki działaczy, przymykające oko na doping, promujące tylko znajomych.
Sprawiedliwość w polskim sporcie trochę nam kuleje
Wydawałoby się naturalne, że reprezentantami Polski zostają zawsze zawodnicy z najlepszymi wynikami. Zwłaszcza w tak wymiernym sporcie jak lekka atletyka, nie powinno być żadnych wątpliwości co do tego, który spośród sprinterów powinien zostać zakwalifikowany do kadry narodowej.
Prawda niestety jest jednak taka, że praktycznie w każdym sporcie zdarza się, że o członkostwie w drużynie decydują znajomości, a nie wynik. Bywa, że szkoleniem centralnym nie zostają objęci zawodnicy nielubianego w związku trenera, a na Puchar Europy jedzie zawodnik z trzeciego, a nie pierwszego miejsca w tabelach sezonu.
Najzabawniej jest jednak w związkach sportowych weteranów. Zawodnicy, co zrozumiałe, nie mają żadnych przywilejów ani nie otrzymują ze związku czy ministerstwa żadnych świadczeń majątkowych (na marginesie, dokładnie tak samo jest z wieloma medalistami Mistrzostw Polski i reprezentantami naszego kraju w zwyczajnych kategoriach wiekowych). Weteran, aby wystartować w Mistrzostwach Świata musi samodzielnie się do nich zgłosić, sam kupić sobie bilet, opłacić zakwaterowanie i pokryć opłatę startową z własnej kieszeni, wreszcie znaleźć w zwykłym sklepie obowiązujący w obecnym sezonie strój reprezentacji Polski (sic!). Proste? Może nieco dziwne, zwłaszcza w kwestii stroju reprezentacji, ale nie czepiajmy się szczegółów. Niestety… gdyby na tym się skończyło, nie byłoby przecież potrzeby istnienia Polskiego Związku LA Weteranów. Żeby zgłoszenie na zawody w Międzynarodowym Związku Lekkiej Atletyki zostało zaakceptowane, rodzimy związek musi wydać na to zgodę. Na jakiej podstawie ją wydaje? Sprawdza, czy zawodnik opłacił składkę na Polski Związek Lekkiej Atletyki Weteranów. Przecież prezes musi z czegoś żyć!
Tą anegdotką chciałam pokazać, co dzieje się z ogromną częścią pieniędzy wypłacanych związkom sportowym (idą na utrzymanie niepotrzebnych stanowisk i opłacenie absurdalnych przetargów dla kogoś z rodziny prezesa) i że sport, dzięki determinacji zawodników, zawsze będzie się jakoś kręcił niezależnie od okoliczności. A to, że zawsze będzie się jakoś kręcił powoduje, że zawsze będzie można na nim co nieco przekręcić. Pieniędzy publicznych oczywiście.
Koniec z nepotyzmem
Pora na łyżkę miodu w beczce dziegciu. Wygląda na to, że obecny minister sportu Witold Bańka, wywodzący się właśnie ze środowiska lekkoatletycznego, świetnie rozumie patologie systemu i, co w tej sytuacji nietypowe (a wręcz w dotychczasowej historii niepowtarzalne), chce z nimi walczyć, a nie czerpać z nich korzyści. Właśnie nowelizuje ustawę o sporcie, która ma skutecznie wyczyścić polski sport z nepotyzmu.
Wprowadzony zostanie zakaz zasiadania w zarządzie związku sportowego osób, które posiadają akcje lub udziały w spółkach realizujących zadania na rzecz tego związku, a także osób, których bliscy posiadają akcje lub udziały w spółkach świadczących usługi na rzecz danego związku. Osoby bliskie dla członka zarządu związku nie będą mogły świadczyć usług na rzecz danego związku.
Mówiąc wprost, z mocy ustawy stanowisko w związku straci każdy, kto zapłaci bliskiej osobie jakiekolwiek pieniądze z budżetu związku. Brzmi tak radykalnie, że aż niewiarygodnie. Osobiście trzymam kciuki za powodzenie tej regulacji, choć sama poszłabym jeszcze o krok dalej.
Wszystkie związki na Powązki
Zlikwidowałabym wszystkie państwowe związki sportowe. Uważam, że najlepszym lekarstwem dla polskiego sportu wyczynowego byłaby jego całkowita komercjalizacja połączona z ograniczonym, rozsądnym centralnym systemem stypendialnym dla reprezentantów kraju. Ministerstwo Sportu mogłoby, tak jak dotychczas, decydować o emeryturach olimpijskich i nagrodach za konkretne osiągnięcia międzynarodowe.
Pieniądze podatników są w sporcie potrzebne, ale ich odbiorcami nie powinny być związki, których zawodnicy osiągają najlepsze wyniki na wielkich imprezach międzynarodowych dla wyczynowców, ale na przykład szkoły, które zachęcą najwięcej młodych ludzi do aktywnego spędzania czasu (poprzez organizację atrakcyjnych bezpłatnych zajęć pozalekcyjnych, tzw. SKS-ów) czy samorządy, które przekonają do uprawiania sportu największy odsetek mieszkańców.
Raz złapany bakcyl aktywności i rywalizacji zostaje z człowiekiem na całe życie. Celem państwa powinno być zdrowe społeczeństwo, jak najrzadziej zapadające na choroby cywilizacyjne. Sport (i to amatorski, a nie wyczynowy!) powinien być środkiem do osiągnięcia tego celu.
Anna Kiljan, jagielloński24