Ostatnie kontrowersje związane z obecnością burkini na francuskich plażach sprawiają, że skupiamy się na detalach – ważnych, ale jednak drugorzędnych i nie pozwalających dostrzec całości obrazu. To tak, jakbyśmy ginąc w gęstwie drzew nie potrafili spostrzec, że przedzieramy się przez gęstniejący las.Po pierwsze komentatorzy zdają się zapominać, że burkini to ostatni akt spektaklu, który rozpoczął się 27 lat temu, bowiem we Francji pierwsze problemy z chustami pojawiły się na scenie politycznej już w 1989 roku. W miejscowości Creil (jedno z paryskich przedmieść) trzy dziewczyny ze szkoły średniej nalegały na noszenie chusty, łamiąc nowe prawo szkolne wprowadzające ścisłe reguły laickości francuskiej przestrzeni publicznej. Prawo, dodajmy, mocno zakorzenione we francuskiej tradycji republikańskiej neutralności państwa, owej laïcité, nieustannie naruszanej przez islamskie chusty, stanowiące manifestację religijną. Z drugiej strony, odmowa chodzenia do szkoły bez chusty stanowiła nie tylko wyzwanie dla republikańskiej laickiej tożsamości państwa francuskiego, ale także zmieniła samą chustę, czy też może szerzej – to, w co ubiera się kobieta – w pewien bardzo znaczący symbol, którym wcześniej nie była. Kontrowersje z lat 2003-2004, dotyczące ówczesnej ustawy o symbolach religijnych jedynie pogorszyły sytuację, w której pewien sposób ubierania się nie jest celem samym w sobie, lecz jedynie środkiem do promowania konkretnego programu politycznego. Burkini jest kolejnym gestem zagarnięcia przestrzeni, do których Republika Francuska rości sobie monopol. Warto się zastanowić na co przyjdzie kolej po szkołach i plażach.
Po drugie islamizacja kobiecego wyglądu (a więc skromne ubieranie się wynikające nie z wewnętrznej godności kobiety będącej dzieckiem Bożym, jak to jest w chrześcijaństwie, ale z chęci okrycia grzesznych prowokatorek i kusicielek mężczyzn), dotyczy nie tylko francuskich plaż. Podobne trendy są także zauważalne w innych krajach Europy.
Jedną z pierwszych decyzji pierwszego muzułmańskiego burmistrza Londynu Sadiqa Khana, było wprowadzenie zakazu „zawstydzających cieleśnie” reklam w środkach komunikacji miejskiej. Ten eufemizm (z ang. body shaming) oznacza zazwyczaj wizerunki roznegliżowanych, atrakcyjnych kobiet. W tych angielskich miastach, w których zamieszkuje wysoki odsetek muzułmanów, często dochodzi do zamazywania reklam epatujących kobiecym ciałem. Jeden z gigantów na rynku odzieżowym, firma H&M, wprowadziła w 2015 roku serię reklam z muzułmankami w hidżabach. Zachwalały one ubrania, ale także halal lakier do paznokci. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że kampania ta nie była prowadzona w Dubaju, ale w Wielkiej Brytanii.
W odpowiedzi na ataki na tle seksualnym, których plagę rozpoczął niesławny już Sylwester w Kolonii, Niemcy ogłosili plany zakazania umieszczania w reklamach zdjęć skąpo odzianych kobiet. Niemiecki minister sprawiedliwości Heiko Maas powiedział, że decyzja zakazu reklam, które „sprowadzają kobiety lub mężczyzn do roli obiektów seksualnych” jest próbą stworzenia „nowoczesnego wizerunku płci”. Jeśli stosowna ustawa wejdzie w życie jeszcze w tym roku, to niemieckie sądy będą decydować o tym, co kwalifikuje się jako reklamowy seksizm.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że zamiast wysłać sygnał do gwałcicieli pochodzących z obcych krajów i obcych kultur, że ich zachowania będą bezwzględnie penalizowane, Europejczycy załamują się pod presją i poświęcają swoje żony i córki na ołtarzu multikulturalizmu i poprawności politycznej. W tym sensie Niemcy idą w ślady Austriaków, którzy coraz częściej sugerują, że kobiety nie powinny wychodzić same z domów, szczególnie późną porą, czy Szwedów, którzy zachęcają kobiety do farbowania włosów na czarno, by nie zwracać na siebie uwagi.
Ale jeśli spojrzymy na tę sytuację uważniej, okazuje się, że minister wykorzystuje kryzys migracyjny jako pretekst do wprowadzenia zakazu wyświetlania ludzkiej postaci w miejscach publicznych, obwiniając reklamy epatujące golizną za falę gwałtów i napaści na tle seksualnym. Co więcej, proponowane zmiany w prawie zostały przygotowane we współpracy z międzynarodową grupą feministyczną „Pink Stinks” (Różowy śmierdzi) znaną ze swoich akcji lobbystycznych i programów indoktrynacji dzieci. „Pink Stinks” już w zeszłym roku promowało hidżab jako znak „skromności” i symbol, który w sposób aseksualny wyraża wartości feministyczne. Jednocześnie feministki bagatelizowały argumenty wskazujące na apartheid płci istniejący w islamie, czy też inne ograniczenia praw kobiet jako „uprzedzenia” wobec religii Mahometa. Jest to kolejny przejaw paradoksalnego, ale konsekwentnego sojuszu pomiędzy pan-europejską lewicą oraz islamem.
Ten aspekt zachodzących zmian unika jednak opinii publicznej, chociaż sama propozycja wprowadzenia prawa zakazującego ukazywania kobiecego ciała w miejscach publicznych spotkała się ze stanowcza krytyką. W jednym z artykułów „Die Welt” posunęło się do tego stopnia, że nazwało proponowaną ustawę „gestem podporządkowania kultury”. Artykuł dowodził, że nie jest prawdopodobne, aby to „niemiecki przemysł reklamowy” skłaniał setki samców migrujących ze „świata islamskiego” do napaści seksualnych na Niemki i przekonywał, że winni są raczej sami sprawcy oraz „seksistowska edukacja”, którą odbywają w krajach swojego pochodzenia i którą przywożą ze sobą do Niemiec. Także liderzy partii opozycyjnych nie pozostawili suchej nitki na proponowanej ustawie. Lider Wolnej Partii Demokratycznej, Christian Lindner, powiedział, że plany zakazu nagości i reklam seksualnych są przejawem ograniczenia. – Żądania okrywania kobiet można spodziewać się od radykalnych islamskich przywódców religijnych, a nie ze strony niemieckiego ministra sprawiedliwości – przekonywał.
Niemieccy komentatorzy zwracają uwagę na związek proponowanej ustawy z incydentami jakie miały miejsce w Kolonii. W rzeczywistości jednak wydaje się, że niemiecki rząd używa ich jedynie jako pretekstu pozwalającego na wprowadzenie w życie marzeń totalitarnej lewicy. Wskazuje na to obecność lewicowej nowomowy i fraz takich, jak „obiekty seksualne”, czy „nowoczesny wizerunek płci”. Od redefinicji płciowości poprzez regulację zawartości reklam naprawdę jednak niedaleko do sankcjonowania prawa mężczyzn do korzystania z kobiecych toalet (co prezydent USA Barack Obama nazwał ostatnio prawem człowieka), do regulowania co można, a czego nie można mieć na sobie w miejscach publicznych, do wprowadzania cenzury w muzeach i galeriach sztuki, jak to miało miejsce ostatnio podczas wizyty irańskiego prezydenta we Włoszech.
Istnieje wiele argumentów przeciwko seksualizacji wizerunku kobiety i wszechobecnym wykorzystaniu takiego obrazu przez przemysł reklamowy. Jednym z nich jest to, że zarabianie ogromnych pieniędzy poprzez epatowanie nagością kobiet nie jest do końca etyczne, stanowić może pewną wersję stręczycielstwa. Nikt jednak nie podnosi takich kwestii, ponieważ regresywna, post-chrześcijańska rzeczywistość Europy Zachodniej ma tendencję do ignorowania i odbierania godności jednostki ludzkiej. Tego tematu nie porusza jednak żaden z obrońców status quo. Przeciwnicy islamizacji Europy, w której golizna, by sparafrazować modny slogan, jest prawem, nie towarem, nie dostrzegają tego, jak bardzo anty-kobiecy jest zarówno ten reżim, którego bronią, jak i proponowane środki zaradcze.
Wbrew feministycznej retoryce, którą się posługują te ostatnie, brzmią one idealnie w dwugłosie z muzułmanami, którzy obwiniają kobiety za wszystkie męskie grzechy – od pożądliwości, przez nieczystość, aż po gwałt. Jest to powszechna praktyka nie tylko w krajach islamskich (np. w pakistańskich więzieniach większość osadzonych kobiet to ofiary gwałtu „przyłapane” na „cudzołóstwie”), ale wszędzie tam, gdzie wyznawcy Mahometa emigrują. Tyrady przeciwko kobietom używającym makijażu, czy perfum wygłaszali nie tylko imamowie z Kopenhagi czy Kolonii, ale z tak odległych miejsc jak Sydney.
Najważniejszy rangą duchowny muzułmański w Australii obwinił nieskromnie ubrane kobiety (to znaczy takie, które nie noszą islamskiego nakrycia głowy) o to, że przyciągają na siebie uwagę mężczyzn i porównał je do mięsa, które przyciąga żarłoczne zwierzęta. W swoim kazaniu na temat cudzołóstwa szejk Hilali powiedział: Jeśli wziąć kawał mięsa i położyć je na ulicy, czy w ogrodzie lub w parku, albo też na podwórku bez opakowania, przyjdą koty i mięso zjedzą. Czyja to będzie wina, kotów, czy niezabezpieczonego mięsa?
Najważniejsze jest jednak to, że zarówno politycy, jak i media zapominają o tym, że nie potrzebujemy muzułmanów, żaby zapoznawali nas z ideą „skromności” albo uczyli kobiety jak mają „szanować samych siebie”. Cywilizacja zachodnia, wyrosła na bogatej glebie chrześcijaństwa, posiada własne standardy zachowań i norm kulturowych, które przez setki lat chroniły kobiety i podkreślały ich wyjątkowy status i role społeczne. To przecież te zachowania i wartości zostały z pełną premedytacją „zdekonstruowane” w imię emancypacji i feminizmu. To ich zniszczenie skutkowało całkowitym wynaturzeniem kobiecości do jakiego dochodzi w post-chrzescijańskiej Europie. Dziwnym jednak trafem, podczas gdy „opresyjny patriarchat chrześcijaństwa” jest dla lewicowych demiurgów płci wrogiem numer jeden, upadlające traktowanie kobiet w islamie ma być dla nas przykładem do naśladowania.
dr Monika Gabriela Bartoszewicz
www.pch24.pl