Po pierwsze, spółdzielczość to zapomniane dziedzictwo II RP. Po drugie, nawet w PRL-u możemy wskazać na pozytywne aspekty ówczesnej spółdzielczości, np. w sektorze mieszkalnictwa. Po 1989 r. zafundowaliśmy sobie system, który rzuca różnego rodzaju prawne kłody pod nogi spółdzielców. Trudniejsze warunki funkcjonowania spółdzielni niż spółek prawa handlowego nadal skutkują tym, że ok. 200 spółdzielni co roku upada. Dzisiaj spółdzielczość w Polsce daje 1-1,5% PKB w porównaniu do 12% przed 1990 r. Średnia UE to ok. 6%, a są państwa, na przykład Finlandia, gdzie ten poziom udziału sięga nawet 20%! Maciej Dulak rozmawia z Alfredem Domagalskim, prezesem zarządu Krajowej Izby Spółdzielczej.
Maciej Dulak: – Skojarzenia ze spółdzielczością są dzisiaj jednoznaczne – marnotrawstwo środków, brak zysków, działanie według zasady „wspólne, czyli niczyje”. Wydaje się, że te stereotypy mają swoje korzenie w latach 50. i kolejnych dekadach PRL-u, gdzie działalność spółdzielcza obok własności państwowej stanowiła jeden z filarów gospodarki Polski Ludowej.
Alfred Domagalski: – I tutaj pojawia się już pierwszy zasadniczy problem – spółdzielczość to przede wszystkim dziedzictwo, niestety dziś już praktycznie zapomniane, II RP. W dwudziestoleciu międzywojennym, dzięki bardzo korzystnej ustawie o spółdzielniach, ta forma aktywności gospodarczej cieszyła się w Polsce dużą popularnością. Ustawa dawała członkom ogromną swobodę w zakresie kształtowania treści statutów. Jej główną zaletą było to, że zawierała tylko część ogólną, co dawało swobodę w tworzeniu wielu typów spółdzielni. Nadzór nad spółdzielniami był sprawowany przez związki rewizyjne, co podkreślało ich samorządowy charakter. Zdaniem wielu znawców ustawa ta była najlepszą i najbardziej nowoczesną regulacją w Europie w zakresie prawa spółdzielczego.
Po 1945 r. władze komunistyczne w teorii stworzyły trójsegmentowy system gospodarczy – własność prywatna, spółdzielcza, państwowa. W rzeczywistości spółdzielczość była ledwie listkiem figowym przysłaniającym faktyczny państwowy monopol własności, po tym jak Partia rozprawiła się już z własnością prywatną. Dodatkowo sama komunistyczna spółdzielczość była spółdzielczością głównie z nazwy – w praktyce kluczową rolę odgrywali w niej działacze partyjni, nie faktyczni pracownicy.
– Komuniści odebrali w ten sposób spółdzielniom jedną z ich głównych zalet – poczucie współodpowiedzialności za firmę, utożsamianie się z tym co wspólne, ale także moje własne.
– Niestety tak właśnie było i w ten sposób Partia obrzydziła nam spółdzielnie, co w świadomości społecznej pokutuje do dzisiaj. Równe negatywne konsekwencje przyniosło to w trakcie transformacji ustrojowej, kiedy bez większych protestów wprowadzono ustawę rozwiązującą struktury spółdzielcze. Sami spółdzielcy nie protestowali, bo uważali, że te struktury w postaci związków wojewódzkich czy centralnych to nic innego jak aparat ucisku. W związku z tym cieszyli się, że nikt nie będzie im już niczego narzucał i będą mogli samodzielnie funkcjonować. Okazało się, że ta samodzielność na tworzącym się rynku kapitalistycznym nie może być w pełni wykorzystana. Spółdzielnie były słabe kapitałowo. Wygasły także więzi społeczne, które w spółdzielczości odgrywają przecież istotną rolę. Nowe przepisy ułatwiały komercjalizację osłabionych kapitałowo spółdzielni. Spółdzielczość była po prostu systemowo osłabiana i likwidowana jako relikt słusznie minionego ustroju. Zapominano niestety, że w ten sposób wylewamy dziecko z kąpielą, a utożsamianie komunistycznej spółdzielczości ze spółdzielczością jako taką jest intelektualnym nadużyciem. Trudniejsze warunki funkcjonowania spółdzielni niż spółek prawa handlowego nadal skutkują tym, że ok. 200 spółdzielni co roku upada. Faktem jest natomiast, że netto spółdzielni nie ubywa: tworzą się nowe. Powstają spółdzielcze grupy producentów rolnych, powstają spółdzielnie socjalne, dzielą się duże spółdzielnie mieszkaniowe. Najsilniejszą branżą spółdzielczą jest mleczarstwo, zagospodarowując 70 procent rynku mleka w Polsce. W sektorze bankowym udział banków spółdzielczych stanowi 7 procent rynku. Silną pozycję ma wciąż „Społem” czy Gminne Spółdzielnie „Samopomoc Chłopska”. Natomiast najliczniejszą branżą jest spółdzielczość mieszkaniowa, do której należy 3,5 mln członków.
– Chciałbym wrócić na moment do 1989 r. Wielka transformacja gospodarcza wprowadziła kapitalistyczny system. Spółdzielnie były prywatyzowane. Ile z tych spółdzielni poradziło sobie w nowych warunkach i funkcjonowało w latach 90.? Ile z nich nie upadło od razu po otwarciu się na zachodnie produkty? Napływ konkurencji na pewno niekorzystnie wpływał na kondycję spółdzielni.
– Było kilka przyczyn. Po pierwsze, spółdzielnie były takimi quasi-prywatnymi podmiotami: należały do ludzi, ale z drugiej strony były traktowane poniekąd jak firmy państwowe, np. obowiązywał je popiwek. On nie obowiązywał zaś spółek prawa handlowego. To spowodowało nierówność prawną i tendencję do odchodzenia od spółdzielczości. Po drugie, konkurencja rynkowa była rzeczywiście bardzo nierówna. Spółdzielnie miały zorganizowany system zaopatrzenia własnego hurtu, transportu, służb inwestycyjnych czy doradczych. To wszystko zostało zlikwidowane jednym pociągnięciem pióra: ustawą z dn. 20.01.1990 r. Małe, słabe w gruncie rzeczy podmioty spółdzielcze zostały otwarte na bardzo silną konkurencję rynkową. Część z nich od razu tego nie wytrzymała. Zostały zlikwidowane lub upadły. Po trzecie, zafundowaliśmy sobie prawną możliwość likwidacji spółdzielni i podziału majątku w procesie likwidacji. Nie ma tego w krajach Europy Zachodniej, gdzie tego majątku, nawet w procesie likwidacji, nie można spieniężyć – ma on nadal służyć systemowi spółdzielczemu.
– W ten sposób wg naszych szacunków likwidacji uległo 40 do 50% funkcjonujących w 1989 r. spółdzielni.
– Zmniejszyła się też liczba członków spółdzielni o mniej więcej połowę. Szacujemy, że teraz członków spółdzielczości jest ok. 8 milionów. Szacujemy, że rynek zmniejszył się o około połowę. Jesteśmy daleko w tyle pod tym względem w porównaniu z Europą Zachodnią. Dzisiaj spółdzielczość w Polsce daje 1-1,5% PKB w porównaniu do 12% przed 1990 r. Średnia UE to ok. 6%, a są państwa, na przykład Finlandia, gdzie ten poziom udziału sięga nawet 20%! Wcześniej wskazałem na negatywne aspekty spółdzielczości w okresie PRL-u, ale należy również pamiętać o plusach. System spółdzielczy w PRL bardzo pomógł w rozwiązaniu spraw mieszkaniowych. Po zmianach ustrojowych uznaliśmy, że każdy ma mieć własne mieszkanie. Nie znam takiego kraju, w którym każdego byłoby stać na mieszkanie. Wspólnie można zbudować mieszkanie znacznie łatwiej i mniejszym nakładem środków. Ale można też wspólnie zbudować zakład pracy, stworzyć spółdzielnię pracy. Mieliśmy rozwinięty system spółdzielni zdrowia, tworzone przez lekarzy; samopomoc chłopska prowadziła spółdzielnie zdrowia na terenach wiejskich. W pewnym momencie państwo uznało, że samo będzie tę służbę zdrowia organizować i przejęło wszystko. W jakim celu? Nie wiem, bo one dobrze służyły ludziom.
– To jest w ogóle ciekawa koncepcja ośrodków zdrowia jako jednostek powoływanych przez zbiorowość obywatelską zamieszkującą dane terytorium. Wtedy ta społeczność dba o to, by te usługi były na odpowiednim poziomie.
– Dokładnie tak. Dzisiaj widzimy, jak bardzo szwankuje państwowy system opieki zdrowotnej. Jak duże pole zajęły prywatne zakłady opieki zdrowotnej, ale wiadomo – na nie stać tylko określoną grupę osób. Gdyby funkcjonował taki spółdzielczy zakład opieki zdrowotnej, obywatele troszczyliby się o ten zakład, wspieraliby jego działalność. To istotny element funkcjonowania naszego życia społeczno-gospodarczego. Tyle że w pierwszej kolejności muszą zniknąć te uprzedzenia wobec spółdzielni.
– Chciałbym poruszyć kwestię formuły prawnej spółdzielni. Gdybym ja z kilkoma kolegami chciał założyć przedsiębiorstwo, jakie korzyści płynęłyby z tego, że zdecydowalibyśmy się na spółdzielnię, a nie spółkę z o. o. albo spółkę akcyjną? Co przemawia za spółdzielniami jako konkurencyjną formą aktywności gospodarczej?
– Zawsze mam problem z odpowiedzią na tego typu pytania. Rzeczywiście jest tak, że dzisiaj nie ma wyraźnych korzyści z formy spółdzielczej. W Polsce przyjęto zasadę, że spółdzielnia jest takim samym podmiotem, jak każdy inny. Oczywiście jest to błędne rozumowanie. Cel działalności spółdzielni jest inny niż firmy prawa handlowego. Spółka ma na celu maksymalizować zysk, zaś spółdzielnia zaspokoić potrzeby ludzi, którzy ją tworzą. Stąd w krajach Europy Zachodniej różnice w systemie podatkowym na korzyść spółdzielni. Mnie osobiście bardzo odpowiada system włoski, w tym szczególnie rozwiązania podatkowe w spółdzielniach o charakterze wzajemnościowym. Polega on na tym, że jeśli ponad połowa dostaw towarów pochodzi od członków spółdzielni, to taka spółdzielnia jest zwolniona z podatku dochodowego od osób prawnych. Podobnie jest w sytuacji, gdy ponad połowa funduszu płac jest przeznaczona na pensje dla pracowników będących członkami spółdzielni. To powoduje, że spółdzielnie są podmiotami ponadczasowymi, wielopokoleniowymi. W niektórych krajach Europy Zachodniej funkcjonują fundusze rozwoju. Spółdzielnie mogą przeznaczać na ten cel do trzech procent nadwyżek, wliczając to w ciężar kosztów. Z tego funduszu są finansowane działania promocyjne, ale także inwestycje spółdzielcze w postaci pożyczek czy poręczeń kredytowych. W Polsce o czymś takim możemy tylko pomarzyć.
– Mimo to także w Polsce możemy zauważyć pewne określone walory przyjęcia formuły spółdzielczej. Dostrzegają to teraz np. rolnicy, którzy tworzą swoje grupy. Początkowo dużo grup powstawało w formule spółek prawa handlowego. Dzisiaj wraca się do formy spółdzielczej. Wśród rolników działa już ponad 400 spółdzielni. Zaś ci, którzy założyli spółkę prawa handlowego twierdzą, że gdyby założyli spółdzielnię, zrobiliby lepiej. To dlatego, że w spółce ktoś silniejszy, zasobniejszy przejmuje kontrolę nad spółką. To przestaje być wtedy nasza firma.
– W spółdzielni obowiązuje zasada: jeden członek – jeden głos. Jeśli tworzymy firmę nie po to, by stać się bardzo bogatymi, tylko po to, by sobie lepiej poradzić z rzeczywistością na rynku i zadbać o własne sprawy, to formuła spółdzielni jest bardzo korzystna i przyjazna dla ludzi. Jak wiem, w biznesie łatwo się poszarpać o pieniądze. Natomiast w takiej wspólnotowej formule jest z tym lepiej. Oczywiście są takie dziedziny, w których formuła spółki prawa handlowego sprawdza się lepiej niż forma spółdzielni. Jednakże jest przykład kooperatyw spółdzielczych. One działają w oparciu o prawo o stowarzyszeniach, mamy w Warszawie taki kooperatyw spożywczy. Grupa młodych osób założyła stowarzyszenie działające absolutnie na zasadach spółdzielczych. Nawet na ścianach sklepu, który otworzyli, są wypisane zasady spółdzielcze. Uznali bowiem, że w ten sposób mogą sobie lepiej poradzić. Lepiej się poznają, tworzą społeczność. Oprócz tego, że kilka osób ma tam pracę, to każdy członek ma obowiązek kilka godzin w miesiącu odpracować w tej spółdzielni. Nawiązali kontakty z producentami zdrowej żywności, sklep jest bardzo dobrze zaopatrzony, członkowie stowarzyszenia myślą nawet o otwarciu drugiego sklepu. Można?
Zbiorowa forma i solidarność są czynnikami, które sprawiają, że spółdzielnie, wedle dość powszechnej opinii, lepiej radzą sobie podczas kryzysów. Tak było w 2008 i 2009 r. podczas kryzysu finansowego. Spółdzielnie poradziły sobie lepiej m. in. dzięki tej zasadzie: jedna osoba – jeden głos. Były w stanie zacisnąć pasa i znaleźć kompromis, który pozwolił im przetrwać. ONZ po kilku latach od kryzysu zleciła przeprowadzenie badań porównawczych spółdzielni i spółek prawa handlowego. Przebadano 2190 spółdzielni w 81 krajach. Okazało się, że badania te wypadły zdecydowanie na korzyść spółdzielni. Spółdzielnie, jak się okazało, bardziej zwiększyły swoje przychody niż spółki prawa handlowego. Ponadto wynagrodzenia wzrosły w nich w większym stopniu. Pod jednym tylko względem wypadły gorzej: w spółdzielni był większy spadek zysków. To oznacza, że spółdzielnie rozłożyły koszty kryzysu bardziej sprawiedliwie. Zaś spółki przełożyły go na pracowników i konsumentów zachowując dla siebie to, co uznali za konieczne do zachowania. Podobne tendencje można było zauważyć także u nas w kontekście banków spółdzielczych. W okresie kryzysu duże banki sieciowe wyrzuciły ze swojego portfela małe i średnie firmy. Gdyby nie system spółdzielczy, gdyby nie banki spółdzielcze, duża część tych firm by upadła. Utracilibyśmy potencjał gospodarczy i miejsca pracy. Banki spółdzielcze podały im rękę.
– Jaka część rynku w Polsce należy do banków spółdzielczych? Czy stanowią one istotną jego część? Czy rosną?
One utrzymują swoją pozycję mimo wzrostu siły i potencjału systemu komercyjnego. Ich udział w rynku to ok. 7-8%, w zależności od tego, czy liczymy depozyty czy kredyty. To nie jest dużo, ale to nie jest też bardzo mało. Są kraje, w których ten udział jest dużo większy. Na przykład w Niemczech, Francji czy Finlandii – tam jest to ponad 20%. Niestety w Polsce poszliśmy w kierunku mocno komercyjnym i w kierunku sprzedaży banków zagranicznemu kapitałowi. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Stąd na przykład uważamy, że polityka państwa powinna zmierzać do umacniania systemu spółdzielczego, a nie iść w kierunku nacjonalizacji. Nacjonalizacja zawsze jest źle przyjmowana, bo ktoś zawsze będzie pokrzywdzony. Ponadto trzeba wydać publiczne pieniądze. Gdyby wprowadzono nieco inny system podatkowy dla spółdzielczego sektora finansowego, mógłby poprawiać swój udział w rynku. W spółdzielczości kapitał ma dwa źródła. Po pierwsze, wypracowana nadwyżka. Po drugie, udziały członkowskie. U nas niestety teraz wprowadzono bardzo niekorzystne przepisy dotyczące udziałów członkowskich. One praktycznie nie są zaliczane do podstawowego kapitału. To złamanie tej podstawowej zasady łączności członka ze spółdzielnią. System podatkowy ponadto jest taki, że nie opłaca się członkom podnosić udziałów, utrzymywać ich w dłuższym okresie. Gdyby nie było dzisiejszego podwójnego opodatkowania, gdyby członkowie mieli określone korzyści z przynależności, to byliby w sanie wpłacać wyższe udziały, gromadzić ten kapitał i wszystko by się ładnie rozwijało. Natomiast jeśli dzisiaj bank członkowi spółdzielni nie może zaproponować żadnych korzystniejszych warunków transakcji, to zaczyna się on zastanawiać, po co ma do takiego banku należeć. To dotyczy także innych spółdzielni, np. spółdzielni konsumenckich. Przed wojną mieliśmy bardzo dobrą zasadę zwrotu od zakupu. Dzisiaj jest tak, że jeśli wypracowana jest nadwyżka, a członek spółdzielni dostanie ją w postaci dywidendy, musi zapłacić od tego podatek. Zatem raz spółdzielnia płaci podatek, drugi raz – ten członek spółdzielni. To postawienie sprawy na głowie! Identyczna sytuacja jak w spółkach kapitałowych, z tym, że w ich przypadku wiadomo, że celem jest generowanie zysku. Do spółdzielni zaś wnosi się pieniądz, by ona służyła, by pomagała w różny sposób. Jeśli nastąpiłoby to zrozumienie, moglibyśmy mówić o zdecydowanie większym rozwoju systemu spółdzielczego. W Polsce funkcjonuje ponad 300 spółdzielni, które mają ponad 100 lat! To pokazuje, że spółdzielnia jest ludziom potrzebna.
– Czy to prawda, że spółdzielnie mają utrudniony dostęp do środków europejskich, nie mogąc ubiegać się o ich pozyskanie samodzielnie? Obligatoryjnym pośrednikiem musi być samorząd.
– Teoretycznie mogą, ale znacznie trudniej jest im sięgać po środki europejskie niż spółkom prawa handlowego. Spółdzielnie mieszkaniowe praktycznie muszą to robić przy udziale samorządu. Często bywa tak, że samorząd jest tu konkurencyjny. Jeśli ma zasoby komunalne, to stara się, by te środki zostały właśnie na nie spożytkowane. To są ich zasoby. Ten konflikt interesów jest zatem już na starcie.
– To trochę nielogiczne. Spółdzielnie płacą takie same podatki, jak spółki prawa handlowego, działają na takich samych zasadach rynkowych. A często są w gorszej sytuacji, bo nie mogą podejmować niektórych działań księgowych pozwalających unikać niektórych podatków, a jeśli przychodzi do kwestii pieniędzy unijnych, są dyskryminowane, bo nie mogą się o nie starać.
– To jest kolejna płaszczyzna tych nierówności, o których mówiliśmy wcześniej. Spójrzmy na spółdzielnie mieszkaniowe. Dzięki nim, na dobrą sprawę, samorząd ma „z głowy” dużą część terenów miejskich. Spółdzielnia to nie tylko budynek i dwa metry terenu przed nim. To także tereny osiedlowe, tereny zieleni, place zabaw, boiska itd. To jest dodatkowa wartość, której często nie bierze się pod uwagę. Gdy zostałem prezesem kilkanaście lat temu, rozmawiałem z prezydentem Kielc, gdzie mieszkałem. Na początku mówił, że jeśli my jako Krajowa Rada będziemy sprawowali pieczę nad spółdzielniami mieszkaniowymi, to niczego nie wskóramy. Twierdził, że to nie będzie akceptowane. Przedłożyłem mu trochę materiałów na ten temat. Po kilku latach spotkałem się z nim, już jako przewodniczącym rady miasta, i powiedział, że to jest dla władz miasta najlepsze możliwe rozwiązanie: „Nie mamy problemów z dużą częścią terenów miejskich, z problemami, jakie tam się pojawiają, bo wszystko załatwiają zarządy spółdzielni; natomiast z zasobami komunalnymi mamy same kłopoty”. Stąd powstały tam wspólne programy garaży wielopoziomowych, aby „odgruzowywać” osiedla z nadmiaru samochodów. Realizują programy budowy basenów, boisk – wspólnie: miasto ze spółdzielnią. Taka symbioza jest bardzo korzystna. Może pozytywnie wpływać na poziom życia i zadowolenie mieszkańców.
– Czy spółdzielnie mieszkaniowe w Polsce zajmują się jeszcze działalnością deweloperską? Budują nowe osiedla, które można wynajmować? Nie słyszy się o tym.
– Spółdzielnie trochę budują, ale bardzo niewiele. Budują na zasadach deweloperskich. System finansowania został tak skonstruowany, że każdy musi sobie zapłacić za mieszkanie. Tak też było w przypadku mojego mieszkania. To jest o tyle korzystniejsze, że jest tańsze niż u dewelopera. Spółdzielnie budują to po kosztach. Ja za metr kwadratowy zapłaciłem 4900 zł. W Warszawie! Proszę mi pokazać dewelopera, u którego byłoby to możliwe. Zatem spółdzielnie robią to dużo taniej. Jeśli dzisiaj się mówi o polityce wspierania deweloperów, to ja muszę zapytać – dlaczego nie wspomagać spółdzielni, które budują przecież bez zysku? Uważam, że spółdzielnie nie powinny budować na zasadach deweloperskich. Spółdzielnie mają budować dla swoich członków. To jest ta idea spółdzielcza, która została rozmyta. Spółdzielnie mają tereny, mają służby inwestycyjne, doświadczenie. Na tych terenach jest infrastruktura. To wszystko jest do wykorzystania. Tylko że to nie może być tak, że spółdzielnia coś wybuduje na swoim terenie, a potem członkowie wyjdą ze spółdzielni. Powinien być taki system kredytowania, by spółdzielnia mogła wziąć kredyt na dobrych warunkach, a członek spółdzielni spłacać ten kredyt przy opłatach eksploatacyjnych i po jego spłacie przewłaszczyć sobie mieszkanie, uzyskać własność hipoteczną, o ile oczywiście chce. Dzisiaj z przewłaszczeniem jest spory problem. Za własnością idą także obowiązki, z czego wielu ludzi nie zdawało sobie sprawy.
– Jak Pan Prezes widzi najbliższych kilka lat? Spółdzielczość się rozrośnie czy się skurczy? Czy to może zależy od poczynań państwa?
O przyszłości spółdzielni i rozwoju nie zdecyduje prezes Krajowej Rady. O tym zdecydują sami ludzie i państwo, które kształtuje warunki funkcjonowania spółdzielni. Jeśli państwo zrozumie, że spółdzielnia jest jego sprzymierzeńcem w rozwiązywaniu trudnych społecznych problemów i stworzy odpowiednie warunki prawne, to zawsze znajdą się ludzie, którzy będą w potrzebie. Nie tylko dlatego, że kochaliby spółdzielnie, ale dlatego, że potrzeba ich do tego zmusi, aby wspólnie radzić sobie w tej rzeczywistości i unikać zagrożeń wynikających z funkcjonowania komercyjnej gospodarki. W związku z tym, jestem umiarkowanym optymistą, jeśli chodzi o rozwój ruchu spółdzielczego. Uważam, że ludzie zawsze będą mieli problemy, które trzeba będzie rozwiązać wspólnie i że państwo w pewnym momencie dojrzeje do tworzenia ludziom warunków umożliwiających rozwiązywanie tych problemów. Po 1989 r. postawiono bardzo mocny nacisk na rozwój „trzeciego sektora”. I w porządku. Tylko dlaczego z horyzontu myślenia o społeczeństwie obywatelskim wykluczono spółdzielnie? Członków spółdzielni łączy wspólny cel, wspólny problem do rozwiązania. Takie wspólnoty mogą być bardzo mocno zaangażowane w rozwój społeczno-gospodarczy naszego państwa. Kiedyś pytano nas, dlaczego nie manifestujemy, nie protestujemy jako spółdzielcy. Spółdzielczość zawsze była partnerem państwa w rozwiązywaniu trudnych społecznych problemów. Nie ma w spółdzielczości modelu siłowego wymuszania pewnych rozwiązań. Natomiast spółdzielczości trzeba pomóc się rozwijać. Jeśli dzisiaj mamy 8 milionów członków spółdzielni i państwo lekceważy te miliony, to coś jest nie tak. Kiedyś ci ludzie mogą się zbuntować. 8 milionów głosów to dużo.
Rozmawiał Maciej Dulak. www.jagiellonski24.pl
Tekst powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.
Co za belkot – po pierwszych dwoch zdaniach stwierdzilem ze nie warto czytac. Spoldzielnie to osmiornica ktorej macki oplataja mieszkancow i wysysaja ich pieniadze by kolesie bedacy na czele takiej spoldzielni mieli wygodne pasozytnicze zycie.
Wasz beznadziejny tekst powstal jak glosi notkia na dole strony „ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.
czyli z naszych pieniedzy. wszyscy zaplacilismy za takiego gniota – propagowanie socjalizmu/etatyzmu bo do tego sprowadza sie owa spoldzielczosc! Jak cos jest wspolne to jest niczyje, znaczy latwo mozna wowczas krasc