Był deszczowy poranek w szarym mieście, takich poranków bywają tysiące. Idealny na kwitnienie róż na asfalcie, zaśpiewane w rockowym standardzie. Lśniącymi od kałuż chodnikami sunęły kolorowe parasole. Nikt nie zapowiadał gwałtownej zmiany pogody. Może tego właśnie było nam trzeba – tej odrobiny deszczu.
Pierwsze zwąchały sprawę koty. Strzygły zdezorientowanymi wąsikami. Pies sąsiadów rozszczekał się jak oszalały, było go słychać na trzy piętra wzwyż. Tak właśnie – wzwyż.
Deszcz wzmógł się, smagany podmuchami wiatru i właśnie wtedy wyrwał się w niebo pierwszy parasol. Złapał wiatr w szprychy, zaturkotał kraciastą falbanką i poszybował ponad tłumem kolorowych towarzyszy. Ludzie podnieśli głowy w ślad za przypadkowym przecież pofruniętym przechodniem. Zatrąbiło nawet na niego bardzo zdziwione audi.
–Boże, co to się dzieje! Krzyczeli właściciele pozostałych w masie parasoli.
–Anoreksja się pleni – orzekł ktoś – dziewuchy głupie, głodzą się i potem są efekty.
Następny w kolejności uniósł się w niebo parasol zielony. Wystartował z niejakim trudem, bowiem holował zakochaną parę, ale poczynał sobie bardzo dzielnie.
Komuś przemknęła przez myśl Mary Poppins niesiona wiatrem zachodnim. Przerażony ratlerek podłączony do blond paniusi rozjazgotał się na amen. Zwłaszcza, że zza rogu, mniej więcej z poziomu pierwszego piętra wypłynął kot, starając się sterować wszystkimi łapkami naraz. Na początku próbował na nie spaść. Pierwszy raz w życiu mu się to nie udało.
Kierowcy rozglądali się dookoła, otwierali co się dało; okna, lufciki, szyberdachy. Auta rozgwizdały się klaksonami jak rozstrojona orkiestra. Spośród tłumu na mokrym chodniku unosiły się kolejne parasole. Wielkie, czarne, ojcowskie, kwieciste, uszate i koronkowe. Lecieli starsi, młodsi, spóźnieni do pracy. Leciały matki z dziećmi i gosposie z zakupami.
Tego nam było trzeba, odrobiny deszczu w szary dzień. Ludzie wylegli na balkony, zajęli miejsca przy oknach – zewsząd wyzierało zbiorowe, tłumne zdziwienie. Zbyt duże, by pozwolić sobie na atak paniki. Szkoda czasu, lepiej popatrzeć gdy dzieje się coś niezwykłego.
Z otwartego okna na trzecim piętrze poniemieckiej kamienicy w śródmieściu, dał się słyszeć krzyk. Ktoś wystartował razem z całym łóżkiem! Nie, na szczęście to tylko poduszka, kołdra i materac poniosły zdziwionego pasażera w mokre niebo. Jakaś obrotna młoda dama złożyła swój parasol i poleciała na nim, jak na miotle. Jeszcze złapała prąd wznoszący, tradycjonalistka.
Ludzie szybowali: nad schodami w budynku poczty głównej, co było widoczne przez kolorowe okienka klatek schodowych. Po domu z kuchni do pokoju, co można było wywnioskować po braku odgłosu kroków, wraz z ludźmi szybowały koty, coraz zgrabniej radząc sobie z nawigacją. A psy dostawały nerwicy. Każdy leciał swoim tempem, kto znał przepisy ruchu drogowego temu było łatwiej, choć bywali i gapowicze fruwający pod prąd.
Nagle przestały im przeszkadzać nisko zawieszone chmury. Siatki przestały ciążyć, ciśnienie przestało spadać, schody nie były zbyt strome a winda – nie była potrzebna. Wreszcie przestało być duszno, w górze było jakby cieplej.
Zaczęto odgrzebywać w pamięci zasłyszane legendy o latających dywanach, o dzikich gęsiach wędrujących do ciepłych krajów, myślano o Ikarze i Leonardo da Vinci. Każdy frunął, jak umiał: żabką, kraulem, rowerem, łóżkiem, zupełnie samodzielnie, lub z całą rodziną. A nawet z przerażonym psem w objęciach.
Nie da się ukryć, że najbardziej poszkodowane były w tym wszystkim psy. Biedne zwierzaki: wyły, szczekały, za nic na świecie nie chciały lecieć. Gdyby nie przywiązanie do właścicieli wszystkie musiałyby zostać na ziemi, bo psy, jako jedyne nie widzą tęczy.
Maria