Urodziłem się w Złoczowie w mieście, położonym w magicznej krainie przedwojennej Polski, która raptem stała się ZSRR. Tym stygmatem naznaczone były bowiem wszystkie moje dokumenty. Odtworzona metryka urodzenia, świadectwa szkolne, akt ślubu cywilnego, personalne wpisy w moim najwcześniejszym zakładzie pracy jakim był szpital psychiatryczny i inne identyfikujące mnie dane. Wykaligrafowany ręką gminnego urzędnika czarnym tuszem ZSRR – pierwszy rzucał się w oczy w moim dowodzie osobistym. U niektórych wzbudzał odruch sympatii, a u innych zapalał światełko ostrzegawcze nieufności. Tak było przez całe lata, aż do chwili kiedy wymieniałem dokument tożsamości w wolnej już Polsce … ZSRR zniknął! Nie było go … i wszyscy dookoła w urzędach udawali, że go moim życiu w ogóle nie było. Ja jednak miałem głęboko w sobie zakodowane jako miejsce mojego przyjścia na świat Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Nazwę powszechnie w moim środowisku znienawidzoną. Planetę zła, ”Imperium szatana”. Kraju Rad, który w wyniku zmowy jałtańskiej – zaciążył na mojej biografii, biurokratycznym tatuażem paskudząc wszystko owym ZSRR!
Wzorując się na słoniach, które ponoć przed padnięciem wyruszają w wędrówkę do miejsca swojego urodzenia, żeby tam pozostawić swoje kły – też poczułem instynktowny pęd do wędrówki. Poszedłem w górę rzeki, ku źródłom skąd się wziął mój początek tam hen, gdzie Seret zaczyna swój bieg, wypływając u podnóża Woroniaków. Z pasją, raz, dwa razy do roku zacząłem jeździć na Ukrainę. Zależało mi przede wszystkim na odnalezieniu śladów po tych, którzy wcześniej tam mieszkali, a których już dawno nie ma. Zadania nie miałem łatwego bo pozbawiony byłem wskazówek od najbliższych.
Moje dzieciństwo upłynęło w PRL. Miałem bowiem 3 lata jak przyjechaliśmy do Wadowic. Od samego początku, jak pamiętam było naznaczone przyciszonymi rozmowami rodziców, odwiedzinami nieznanych nam osób, które były naszymi dalszymi krewnymi, powinowatymi albo uczennicami mamy w drodze na Ziemie Odzyskane, jak wtedy się mówiło. Pojawiały się one w naszym mieszkaniu na krótko. Tyle żeby się umyć, wypocząć, a przede wszystkim żeby się poradzić. Dzieci , to jest ja i moje siostry miały jak najmniej wiedzieć. Nie miały pytać, nie dociekać. Były pieczołowicie chronione przed tym co się wtedy działo. Potem ojciec umarł. Wtedy osamotniona mama z trójką małych dzieci, rzucona przez zawieruchę wojenną w zupełnie obce środowisko wymazała z pamięci wszystko to co już było, to co się w socjalistycznej rzeczywistości już nie liczyło. Było, minęło, nie wróci. Liczyła się tylko walka o każdy dzień następny, o teraźniejszość. Jak przetrwać, nakarmić, ubrać, potem jak nas wykształcić. A miała bardzo ciężko. Zabroniono mamie, absolwentce Seminarium Nauczycielskiego we Lwowie pracować w szkole, zmuszono ją do mycia podłóg w szpitalu. Uprawnienia emerytalne uzyskała mama , jak miała 75 lat, wcześniejsza jej praca w II RP się nie liczyła. Mimo, że Pan Bóg wynagrodził jej heroiczne wysiłki siedmiorgiem wnucząt nasza mama cały czas żyła teraźniejszością i przyszłością, a to co było wcześniej zostało jak palimpses wymazane. Nie obciążała się tęsknotą za poprzednim życiem, ucieczką przed Armią Czerwoną w czerwcu 1944 roku, exodusem na Zachód. Mama jawiła się nam jako osoba osamotniona, porzucona przez wszystkich, ale wolna od resentymentów.
Czepiając się jednak rzuconego kiedyś okruchu jej wspomnienia, iż miała kuzynów, poetów Strzetelskich, dotarłem , za pośrednictwem Internetu do wytrawnego historyka swojej rodziny doktora Piotra Strzetelskiego z Krakowa autora www.mojagenealogia.bloog.pl/ksiega,1,index.html.
Początkowo Piotrowi, który miał wszystko bardzo starannie wywiedzione w postaci rozbudowanego drzewa do ósmego, a nawet dziewiątego pokolenia wstecz, trudno było zgłoszoną przeze mnie parantelę zaakceptować. Z tymi „poetami”, też był kłopot. Literaturą w tej zacnej rodzinie, której przedstawiciele parali się w większości zajęciami związanymi z przyrodą zajmowała się dotąd tylko jedna z ciotecznych praprababek Piotra, siostra jego prapradziadka Artura Strzetelskiego, „sawantka z Topolnicy”, Olimpia Zofia Grynberg, spoczywająca na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.
A jednak – kiedy dopasowaliśmy do tej romantycznej wizji naszej mamy poetyzującego w młodości Stanisława Strzetelskiego, starszego od niej o 8 lat, obiecującego już wtedy dziennikarza i jego brata Tadeusza wszystko zaczęło się jak w puzzlach układać.
Stanisław Strzetelski urodzony w Grzymałowce k/Brodów w 1895 roku zmarł w 1965 r w Nowym Jorku .W latach 1930-35 był posłem III kadencji Sejmu R.P. z ramienia Stronnictwa Narodowego. Wybitny dziennikarz , redaktor naczelny, między innymi poczytnego przed wojną tygodnika „ABC”, czy „Wieczoru Warszawskiego”, pierwszy szef Głosu Wolnej Polski w USA poprzedniczki „Wolnej Europy” , tam też pracował jego brat Tadeusz – zaliczany jest do filarów przedwojennej endecji. Przyjaciel Kazimierza Wierzyńskiego, Lechonia i innych poetów, sam był uzdolnionym publicystą, autorem książek.
Nadal brakowało jednak nam najważniejszego ogniwa, cały czas NN była ta ze Strzetelskich, która wyszła za mojego, nieznanego z imienia dziadka Czajkowskiego.
Doktor Piotr już oswoił się z moim „kuzynostwem”, nawet przez grzeczność w drzewie zaznaczył gałązkę, jednak bardziej w tym wypadku kierował się intuicją niż faktami.
Po kilku, czynionych bez powodzenia próbach spotkania się w Krakowie, osobiście zetknęliśmy się dopiero w Mariampolu koło Stanisławowa na Ukrainie. Wtedy wszystko stało się jasne, odkryci przez niego, mieszkający w Stanisławowie ukraińscy krewni – mieli wszystko skrupulatnie wywiedzione. Tym ogniwem była moja prababka Wincentyna Strzetelska , która wyszła za mąż za mojego dziadka Czajkowskiego. Jej bratem był ojciec Stanisława i Tadeusza Strzetelskich owych „poetów”, a także prapradziadek Piotra Erazm.
I tak z enigmatycznego z korespondencji „kuzyna” stałem się solidnie umocowanym trzeciorzędowym, ciotecznym jego wujem! Przyspawanym genealogicznie do 1761 roku, w którym to urodził się nasz wspólny protoplasta Ignacy Franciszek Strzetelski, starosta trembowelski.
Wtedy też nasza, sięgająca w daleką przeszłość ekspedycja na Ukrainę obfitowała w bardzo wzruszające momenty.
Mieszkając w Mariampolu u zaprzyjaźnionego ze mną od z górą 10 lat Gieńka Beregina byliśmy bowiem bardzo niedaleko od „matecznika” Strzetelskich – Uścia Zielonego, ongiś nawet siedziby starostwa, ważnego dla tamtych terenów położonych na Dniestrem centrum administracyjnego, w którym to kanoniczne rządy w tamtejszej parafii w latach osiemdziesiątych XIX wieku pełnił ksiądz Rafał Strzetelski, jeden z sześciu braci Ignacego Juniora.
Przy kościele pod wezwaniem św. Trójcy znajduje się rozległy dworek, w którym mieściła się plebania. W nim to mogła się urodzić w 1904 roku moja mama! Osoba księdza Rafała Strzetelskiego miała wielkie znaczenie dla rodziny. Tamtejszy cmentarz pokrywają nagrobki z inskrypcjami proszącymi o modlitwę za Strzetelskich lub Strzetelskie de domo. Zupełnie zachowane w dobrym stanie, jak na warunki panujące na Ukrainie.
Czakramy familijne przyciągające magnetyczną siłą nawet po upływie ponad stu pięćdziesięciu lat! Odkrywane przez nas dosłownie spod warstw zmurszałego drzewa, poprzerastanego mchu, ukryte w gąszczu rosnących burzanów. Dziwne a zarazem jakże swojskie miejsce. W sztafecie przekazującej geny, byliśmy żywymi ich nośnikami, ja dobiegający już do mety, Piotr w kwiecie i sile wieku. Wtedy zaczęła mi dźwięczeć w uszach przejmująca fraza znanej polskiej pieśni: „…ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd…”.
Nazajutrz dołączył do nas przybyły ze Stanisławowa Bogdan Marytchak, który jest tak jak i ja dla Piotra jego trzeciorzędowym wujem, a moim kuzynem. Mieliśmy bowiem wspólnego prapradziadka Ignacego juniora, a nasze prababki były siostrami!
Franciszka Ksawera Strzetelska, prababka Bogdana, wyszła za mąż za kierownika szkoły w której również nauczała, Rusina o nazwisku Deputat. Z tego związku przyszła na świat babka Bogdana – Stanisława, która wyszła za mąż za profesora gimnazjalnego c.k. Mikołaja Bażałuka. Państwo profesorostwo miało troje dzieci, jednym z nich była mama Bogdana – Joanna Helena. Jak i inne kobiety w rodzinie, a raczej już można mówić w rodzie, była też nauczycielką. Zaszczepiła jednak Bogdanowi znajomość mowy i tradycji przodków, bo jak sam ze wzruszeniem mówił „w moim rodzinnym domu czwartek był dniem polskim, w którym wszyscy domownicy mówili wyłącznie po polsku…”. Zmarła w 1988 roku mama Bogdana pozostawiła mu również zarys drzewa genealogicznego, wywodzącego pochodzenie od małżeństwa Ignacego juniora Strzetelskiego h. Niezgoda z Apolonią Borzemską h. Jelita.
Spotkaniem ze mną Bogdan szczególnie był podekscytowany, bo przecież według posiadanych przez jego mamę informacji zostaliśmy w 1944 roku w Ponikwi koło Brodów wszyscy zamordowani przez ukraińskich nacjonalistów.
Cała więc rodzina Marii, córki Ireny z Czajkowskich Szczęsnowiczowej, a wnuczki Wincentyny Strzetelskiej, była przez te wszystkie lata przez nich opłakiwana. Nie było nas wśród żywych, nasza gałąź drzewa genealogicznego dla nich uschła!
A wzięło się to stąd, iż przekazywana ze zgrozą z ust do ust fama tragedii jaka dotknęła rodzinę siostry mojego ojca Wandy Wolaninowej, która wraz z mężem i córką została przez banderowców zamordowana w Pieniakach, została nam przypisana. To my, a nie oni zostaliśmy tam zabici.
Z odmętów rzezi wołyńskich wyłoniliśmy się Bogdanowi jednak żywi i dopiero teraz po upływie prawie siedemdziesięciu lat odnaleźliśmy się na nowo.
Autor: Stanisław Wodyński