Teza, że wszyscy jesteśmy obywatelami jest równie piękna i fałszywa, co teza, że wszyscy ludzie są sobie równi. Jedne i drugie bowiem stwierdzenie jest prawdziwe z punktu widzenia teorii prawa, czy etyki chrześcijańskiej. W praktyce jednak, parafrazując słowa Jana Pawła II o wolności, obywatelskość, jak i pełnia człowieczeństwa, jest ludziom dana i zadana. Równość zaś, którą gwarantuje Konstytucja, to tylko (i aż) równość wszystkich względem prawa oraz prawo do bycia równo traktowanym przez władze publiczne.
Będąc więc równymi względem sądów ludzkich i boskiego, nie jesteśmy równi podług naszych umiejętności i zasług. Ta banalna prawda prowadzi nas do paradoksalnie zbawiennej dla ludzkiej natury konstatacji, że nic na tym świecie, poza przyrodzoną godnością każdego człowieka, nie może nam się należeć tylko dlatego, że trwamy w marności naszej egzystencji. Wszystko zatem zależy od postawy, jaką przyjmujemy wobec kondycji współczesnego nam świata, ale także dziedzictwa jego przeszłości i wyzwań przyszłości.
Pozostawiając mądrzejszym ode mnie rozważania na temat istoty człowieczeństwa, o którym to obficie, począwszy od wielkich filozofów klasycznych, rozważa ludzkość już od zarania dziejów, chciałbym poświęcić niniejszy esej pojęciu obywatelskości u progu XXI wieku. Precyzując, obywatelskości rozumianej jako citizenship, nie zaś obywatelstwu, nationality, czyli stosunkowi prawnemu łączącemu jednostkę z państwem. Ową obywatelskość rozumiem, jako postawę identyfikacji, zaangażowania i poczucia obowiązku wobec wspólnoty, w której się urodziłem, lub która inną drogą stała się moją, a za której to pomyślność jestem gotów wziąć na siebie odpowiedzialność. Takich Obywateli przywoływać będę korzystając z wielkiej litery, w odróżnieniu od obywateli, dysponujących jedynie obywatelstwem.
Przywoływać ich zaś trzeba nieustannie. Kryzys polityczności sensu largo w Polsce jest bowiem faktem. Niską frekwencję wyborczą, stosunkowo mało liczne i oparte na doraźnych interesach działaczy partie polityczne, niskie zaufanie do instytucji publicznych, czy niewielką ilość i liczebność organizacji pozarządowych nauczyliśmy się usprawiedliwiać niedojrzałością polskiej demokracji. Pytanie tylko czy cokolwiek robimy, żeby wreszcie dojrzeć?
Mit powszechnego obywatelstwa
Przyjmując tę perspektywę, już na wstępie należy stwierdzić na przykładzie Polski, że choć obywatelstwo polskie posiadało u progu 2012 roku nieco ponad 38,5 mln. ludzi, to z całą pewnością Rzeczypospolita „nie dysponuje” taką samą liczbą Obywateli, którzy się z nią identyfikują oraz angażują w budowanie jej pomyślności. Równość ich względem prawa oznacza jedynie w tym kontekście tyle, że wszyscy mają możliwość stać się Obywatelami. Reszta zależy od ich decyzji, będących jednakże wtórnymi względem ich ambicji, ale i treści kształcenia, o czym więcej za chwilę.
Nie wszyscy więc posiadacze dowodu osobistego z nazwą danego kraju w nagłówku będą jego Obywatelami, na których będzie mogła polegać wspólnota polityczna zwana państwem. Co więcej, jak uczy nas historia, zawsze było tak, że tylko jakiś odsetek społeczności poczuwa się do odpowiedzialności za ogół. Sięgając do doświadczeń starożytnych, którzy to przecież szeroko eksperymentowali z różnego rodzaju formami demokracji, znajdujemy najbardziej jaskrawą formę przynależności państwowej przy jednoczesnym braku realnego wpływu na państwo – niewolnictwo. Mówimy więc o znacznej ilości „obywateli” greckich polis, czy Rzymu, którzy, bez względu na swoje zasługi, umiejętności, czy ambicje, byli generalnie pozbawieni realnego wpływu na organizm polityczny, którego byli częścią.
To zresztą fundamentalna przeszkoda przed stawianiem starożytnej Grecji, jako wzoru demokracji we współczesnym rozumieniu słowa demokratia – władza (całego) ludu. Wielu zapomina, że choć demokrację, jako teorię zaiste wymyślili Grecy, to dopiero upodmiotowienie każdego „dziecka bożego” przez religię chrześcijańską, sprawiło, że „(…) nie ma Greka ni Żyda, obrzezanego i nie obrzezanego, nie ma barbarzyńcy ni Scyty, niewolnika ani wolnego [wyróżnienie moje – M.O.], lecz wszystkim we wszystkich jest Chrystus”.
Począwszy od XX wieku w świecie naznaczonym przez cywilizację chrześcijańską, powszechnie zwanym światem Zachodu, niewolnictwo budzi słuszną odrazę i po prostu nie występuje. Przeciwstawiana jest mu oczywiście wolność jednostki, która w kontekście naszych rozważań, jest także wykorzystywana przez owych „wolnych” do uchylania się od zaangażowania w sprawy publiczne. Trudno więc nie postawić w tym miejscu tezy: kto zrzeka się dobrowolnie w ustroju demokratycznym wpływu na wspólnotę, czy organizm polityczny, którego jest częścią, staje się dobrowolnym niewolnikiem tych, którzy od tego wpływu się nie odżegnują. Oto bowiem przy frekwencji na poziomie 50% głos głosujących liczy się podwójnie, a ich decyzji nieodwołalnie podlegają niegłosujący, którzy sami się politycznie ubezwłasnowolnili. Idąc dalej, iluż krotnie liczy się w takim wypadku zaangażowanie w większym stopniu w proces wyborczy, czy decyzyjny, niż tylko poprzez akt głosowania? Poprzez inicjatywy o charakterze indywidualnym, bądź w ramach grup nieformalnych, publicystkę, pracę w III sektorze, aktywność w ramach partii politycznej, uczestnictwo w kampanii wyborczej popieranego przez siebie polityka, czy wreszcie start w wyborach? Widzimy zatem, że obywatelskość może być również stopniowalna. I choć nie jest to wielkie odkrycie, to warto, by obywatele i Obywatele spróbowali się czasem uplasować na tej drabinie obywatelskości.
Sądzę jednak, że na dobrowolnych niewolnikach wspólnoty politycznej i tak nie robi niestety większego wrażenia fakt, że ją zawodzą. Warto więc pójść jeszcze dalej i za radą starożytnych porzucić łagodne określenie o ich bierności na rzecz bardziej praktycznej konkluzji, że są nieużyteczni. Tukidydes w Mowie Peryklesa pisał: „(…) U nas ci sami ludzie, którzy zajmują się sprawami państwa, zajmują się także swymi osobistymi, a ci, którzy ograniczają się tylko do swego rzemiosła, znają się także na polityce. Jesteśmy jedynym narodem, który jednostkę nieinteresującą się życiem państwa uważa nie za bierną, ale za nieużyteczną”i.
Obywatel znaczy odpowiedzialny
Skoro już uznaliśmy, że Obywatel to ktoś kto identyfikuje się ze wspólnotą polityczną, której jest członkiem oraz angażuje się w budowanie jej pomyślności, to należy tę definicję rozwinąć o źródła jego motywacji. Trudno bowiem mówić o Obywatelu, którego jedyną motywacją jest zarobek, bądź innego rodzaju dobro, jak lepsza praca, czy różnego rodzaju przywileje.
Jako, że idealistycznie pojętą postawę obywatelską powinna cechować z natury rzeczy szlachetność, to i przesłanki takiego zaangażowania powinny być szlachetne. Oczywiście moglibyśmy w tym miejscu zdecydować się na patos i użyć tak pięknych, choć abstrakcyjnych pojęć jak miłość do Ojczyzny czy altruizm. Sądzę jednak, że najlepiej naszą intencję wyczerpuje słowo odpowiedzialność. To z poczucia odpowiedzialności Obywatele decydują się porzucić często wygodną postawę bierności i obojętności. Doprecyzujmy: odpowiedzialności za co? Ojczyznę czy gminę jako mit? Zbiór li tylko symboli i tradycji? Jeśli by tak było, to obawiam się, że owe postawy obywatelskie byłyby bardzo nietrwałe. Niedoskonała natura ludzka bowiem, potrzebuje obok idealistycznych przesłanek, także empirycznych potwierdzeń własnej skuteczności i słuszności wyborów. Stąd warto używać pojęcia Ojczyzna także jako synonimu takich słów jak rodzina, pomyślność, szczęście dzieci, szacunek dla przodków, dorobek życia, praca, dom. Tak bardzo indywidualistycznie, osobiście, wręcz intymnie pojęta Ojczyzna jest czymś bliższym i droższym. Staje się jednocześnie transcendentnym i empirycznym wyzwaniem, od którego nie można się uchylić. Staje się „słodkim jarzmem”.
Przyjęcie za punkt widzenia kategorii odpowiedzialności za wspólnotę polityczną jest jeszcze istotne z jednego powodu: wyklucza lekkość w traktowaniu obcych politykowi obszarów życia państwa. Tego typu ignorancja jest niestety brzemienna w skutki. Zbyt często doświadczamy władzy ekonomistów obojętnych na wyzwania związane z kulturą i dziedzictwem narodowym, edukacją, czy polityką obronną, bo inwestycje w te obszary są długoterminowe i trudno policzalne. I odwrotnie, zbyt wielu mamy populistów odpornych na twarde reguły ekonomii. Tymczasem parlamentarzyści czy radni głosują nad aktami prawnymi ze wszystkich dziedzin życia, choć fizycznie nie mogą być ekspertami we każdej dziedzinie. Dewizą więc każdego Obywatela, a tym bardziej polityka, powinny być słowa: nie wszystko mnie interesuje, ale za wszystko jestem odpowiedzialny.
Polityka jako obowiązek katolika
Warto w niniejszym rozważaniach przyjąć także perspektywę nauczania Kościoła, która dla osób wierzących powinna stanowić przesłankę do głębszej refleksji. Tym bardziej, że katolicka nauka społeczna, gdy chodzi o obowiązek politycznego zaangażowania wiernych, jest jednoznaczna. Wydaje się, że dla wszystkich chrześcijan punktem wyjścia do wzięcia odpowiedzialności za świat są słowa „(…) abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną (…)”ii z Księgi Rodzaju. Jednakże to Nowy Testament pełen jest nauk i przypowieści Chrystusa, które przestrzegają przed obojętnością na wyzwania doczesnego świata począwszy od tego, by Cezarowi oddać to, co należy do Cezaraiii, po wezwanie wieńczące przypowieść o miłosiernym Samarytaninie: „Idź, i ty czyń podobnie”iv.
Bardzo jednoznaczne wskazówki dotyczące obowiązku zaangażowania katolików w szeroko rozumianą politykę możemy znaleźć choćby w adhortacji apostolskiej Christifideles Laici papieża Jana Pawła II: „Aby ożywiać duchem chrześcijańskim doczesną rzeczywistość służąc — jak zostało powiedziane — osobie i społeczeństwu, świeccy nie mogą rezygnować z udziału w „polityce”, czyli w różnego rodzaju działalności gospodarczej, społecznej i prawodawczej, która w sposób organiczny służy wzrastaniu wspólnego dobra; Ojcowie synodalni stwierdzali wielokrotnie, że prawo i obowiązek uczestniczenia w polityce dotyczy wszystkich i każdego; formy tego udziału, płaszczyzny, na jakich on się dokonuje, zadania i odpowiedzialność mogą być bardzo różne i wzajemnie się uzupełniać. Ani oskarżenia o karierowiczostwo, o kult władzy, o egoizm i korupcję, które nierzadko są kierowane pod adresem ludzi wchodzących w skład rządu, parlamentu, klasy panującej czy partii politycznej, ani dość rozpowszechniony pogląd, że polityka musi być terenem moralnego zagrożenia, bynajmniej nie usprawiedliwiają sceptycyzmu i nieobecności chrześcijan w sprawach publicznych”. Dokument przytacza także słowa zawarte w Konstytucji Gaudium et spes wypracowanej przez Sobór Watykański II: „Kościół uznaje za godną pochwały i szacunku pracę tych, którzy dla posługi ludziom poświęcają swoje siły dobru państwa i podejmują się tego trudnego obowiązku”v.
Należy także w tym kontekście zauważyć fakt swoistego renesansu polskiej tradycji intelektualnej traktującej o idei wielkiego posłannictwa człowieka, którego celem jest przygotowywanie siebie i świata na zbawienie, zwanej mesjanizmem. Renesansu, który się dokonuje dzięki m.in. takim pismom jak „Teologia Polityczna”, „Pressje”, czy „Czterdzieści i Cztery”.
Formacja obywatelska
Choć stwierdziliśmy wcześniej, że od zawsze tylko mniejsza część społeczeństwa poczuwa się do odpowiedzialności za całą wspólnotę polityczną, to warto zauważyć, że w zależności od dyscypliny nauki, znajdujemy mnóstwo argumentów, aby się z takim stanem rzeczy nie godzić. Teolodzy, jak próbowałem wskazać powyżej, odwołują się do kategorii nie tyle danej, co zadanej ludziom przez Boga – wolności. Czyli mówiąc wprost, szeroko pojęta aktywność polityczna jest, zgodnie z nauką społeczną Kościoła, obowiązkiem każdego katolika. Filozofowie, począwszy od pojęcia homo politicus Arystotelesavi, zwracają nam uwagę, że polityczność stanowi konieczny składnik pełni człowieczeństwa.
Warto przedstawić w tym miejscu także politologiczny punkt widzenia, a mianowicie zapytać o znaczenie kryzysu polityczności dla kondycji państwa. Otóż nie ma wątpliwości, że im większy odsetek Obywateli w ogóle Narodu, tym większa frekwencja wyborcza, tym mocniejsze organizacje pozarządowe, tym mniejsza skłonność polityków do populizmu, a większa do odważnych i mądrych reform. Skoro tak, to kwestia walki z kryzysem polityczności wśród obywateli staje się racją stanu.
Poważnym problemem w Polsce jest utożsamianie polityki tylko i wyłącznie z uczestnictwem w procesie wyborczym. Tymczasem nie chodzi o nieustanne mobilizowanie Polaków do opowiadania się po którejś ze stron sporu politycznego. Trudno bowiem utrzymywać społeczeństwo w nieustannym wyborczym napięciu. Chodzi o coś znacznie więcej. O politykę rozumianą jako działanie. Jako wzięcie przez każdego Obywatela na siebie odpowiedzialności za los swój, najbliższych i wspólnoty, o której wzrost powinien zabiegać zarówno przez wzgląd na dziedzictwo przodków, jak i fakt bezpośredniego przełożenia pomyślności państwa na pomyślność jego obywateli.
Należy więc przy okazji formacji obywatelskiej przypominać, że polityki nie można postrzegać jedynie w kategorii walki o zdobycie i utrzymanie władzy (politics), ale przede wszystkim jako wpływanie na otaczającą nas rzeczywistość celem jej poprawy (policy). I o ile to pierwsze ujęcie wymaga od Obywatela swego rodzaju powołania, a liczba narzędzi w państwie demokratycznym jest ograniczona do procesów wyborczych, o tyle to drugie dotyczy już wszystkich bez wyjątku, a dobór narzędzi zależy od naszej wyobraźni.
Z natury rzeczy z kryzysem polityczności, jako kryzysem obywatelskości, mierzyć się powinny instytucje publiczne oraz organizacje pozarządowe. W wachlarzu dostępnych państwu narzędzi jest przede wszystkim edukacja. To w znacznej mierze od tego, czy i jak w szkołach i uczelniach wyższych mówi się o państwie i obowiązkach obywateli wobec niego, zależy przygotowanie młodych ludzi do życia we wspólnocie politycznej. Z pewnością brak filozofii w szkołach średnich, a także profilowanie uczelni wyższych tylko na potrzeby rynku z oczywistą szkodą dla nauk humanistycznych, świadczy o tym, że nieustannie mamy w Polsce do czynienia z niedojrzałymi politykami. Ileż można bowiem tłumaczyć, że kierunki humanistyczne ze swej natury mają wartość poznawczą i kulturotwórczą, a służyć mają ubogacaniu najpierw wnętrza człowieka, dopiero później zaś jego portfela.
Osobnym wyzwaniem dla państwa jest poważne traktowanie inicjatyw obywatelskich, przejawiające się w zależności od sytuacji w ich wspieraniu a nieprzeszkadzaniu lub odrzuceniu pokusy manipulowania nimi. Szczególnie to ostatnie zjawisko jest zresztą bardzo powszechne. Owa manipulacja inicjatywą obywatelską przejawia się najczęściej w próbie jej wykorzystania dla osiągnięcia partykularnych zysków, takich jak ordynarna i chwilowa promocja własnej opcji politycznej, bądź legitymizacja już wypracowanych przez władzę rozwiązań. Klasycznym tego przykładem jest organizacja konsultacji społecznych w samorządach, które bardzo często przybierają formę promocji dokonań władzy bądź celowo ograniczonej dyskusji nad gotowymi już propozycjami. W uczestniczących w tego typu manipulacjach obywatelach pogłębia się poczucie bezsilności, zniechęcenia i nieufności do instytucji publicznych. Dla polityków czy urzędników jest to po prostu kolejna grupa docelowa do przeciągnięcia na swoją stronę. Dla mieszkańców natomiast, zgłaszane i konsultowane problemy to kwestia ich codzienności, z którą pozostają, gdy „konsultacjom” stanie się zadość.
Innym narzędziem formacji obywatelskiej są funkcjonujące w wielu polskich miastach jednostki pomocnicze samorządu, zwane radami dzielnic bądź radami osiedli. Pełnią one w miastach taką rolę, jak sołectwa w gminach wiejskich. Obok wspomagania pracy rady i prezydenta miasta, są także świetną szkołą samorządności. Tymczasem i one rodzą pokusę manipulacji poprzez przekazywanie im mało znaczących kompetencji oraz podejmowanie ostatecznych decyzji przez władze miasta wbrew opiniom dzielnicowych radnych. Stąd to właśnie w rękach rad miejskich i prezydentów spoczywa odpowiedzialność za mądre i z pożytkiem dla ogółu wykorzystanie potencjału obywatelskości w ich miastach. Jednostki pomocnicze nie są zagrożeniem dla pozycji rad miejskich, a ich cennym uzupełnieniem i wsparciem. Rolą zaś parlamentu jest umocnienie pozycji rad dzielnic poprzez odpowiednie rozwiązania ustrojowe. Niepodobna bowiem budować demokracji, skoro się już na taki ustrój zdecydowaliśmy, angażując obywateli w procesy decyzyjne w najbliższej im gminie ledwie co cztery lata. Musimy sobie uświadomić, że choć samorządy stanowi tylko jakiś wycinek życia państwa, to właśnie w nich tkwi największa nadzieja na formację Obywateli rozumiejących potrzebę dążenia do ideału polityczności.
Rzymski model obywatelstwa
Odpowiedzi na pytanie o uniwersalny ideał obywatelskości vel polityczności, zgodnie z maksymą historia magistra vitae est, warto szukać w przeszłości. I choć stara i piękna tradycja polskiego republikanizmu jest nieustannie źródłem inspiracji i może stanowić wzór dla całego świata Zachodu, to ja chciałbym sięgnąć nieco dalej wstecz i na koniec zaproponować formułę, którą w sporym uproszczeniu nazwałbym rzymskim modelem obywatelskości. Modelem, w którym każdy Obywatel w czasie wojny jest żołnierzem, w czasie pokoju zaś, politykiem. Z pewnym jednak zastrzeżeniem, że zarówno określenie wojna, żołnierz, jak i polityk należy w tym przypadku rozumieć bardzo szeroko.
Cóż zatem znaczy formować Obywateli na żołnierzy czasu wojny? To konsekwentnie podnosić kategorię odpowiedzialności, która w przypadku zagrożenia dla wspólnoty, każe Obywatelom stanąć w jej obronie. Czas wojny sensu largo rozumiem więc jako stan klęski żywiołowej, zmagania z przestępczością, w tym z korupcją, czy terroryzmem. Państwo powinno z pełną świadomością wspierać i po partnersku współpracować z takimi obywatelskimi podmiotami jak Ochotnicze Straże Pożarne, Liga Obrony Kraju, Polski Czerwony Krzyż, organizacje harcerskie i innymi formacjami, które zrzeszają i formują de facto Obywateli-wojowników, którzy w momencie zagrożenia stają się jednym z filarów bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Warto powalczyć o masowość tych organizacji na nowo. Młody człowiek, który w czasie powodzi z workiem piasku buduje wał, w czasie pokoju będzie znacznie bardziej cenił wartość i wolność wspólnoty, której jest częścią. Bez namacalnego poczucia bezpośredniej, fizycznej odpowiedzialności zaś, trudno o trwałe przywiązanie do wspólnoty. Należy zatem na nowo odkryć i zdefiniować rolę kultury fizycznej w państwie.
O potrzebie pojmowania polityki, jako szeroko rozumianego zaangażowania na rzecz dobra wspólnego wspomniałem już powyżej. Ale, by stawiać przed każdym wyzwanie bycia Obywatelem-politykiem czasu pokoju, należy najpierw przywrócić politykę obywatelom, by czuli, że jest ona naturalnym przedłużeniem ich aktywności obywatelskiej w ramach inicjatyw o charakterze charytatywnym, kulturalnym, naukowym, edukacyjnym, czy nawet sąsiedzkim. Polityka tak pojmowana jest obowiązkiem każdego obywatela, jest misją każdego chrześcijanina i niezbędnym składnikiem pełni człowieczeństwa. Ci zaś, którzy abstrahując od własnych talentów i powołania, nie angażują się w działalność jakiejkolwiek organizacji pozarządowej, rezygnują z głosowania w dniu wyborów, a nawet nie znajdują chwili na wsparcie choćby schroniska dla zwierząt, są dla wspólnoty bezużyteczni i powinni głęboko przemyśleć sens swojego jestestwa. Nie można bowiem długo żyć w naiwnym przekonaniu, że odnajdzie się go w dobrobycie materialnym. Nie można ukrywać się w zamkniętym biurze czy domu, udając, że nie rozumiemy, że prędzej czy później, korzystając z naszej bierności, ktoś wybierze za nas, decydując o przyszłości naszych dzieci.
Autor: Marcin Ociepa
Autor jest politologiem, wykładowcą Politechniki Opolskiej, Wiceprzewodniczącym Rady Miasta Opola, dyrektorem Collegium Nobilium Opoliensis – Szkoły & Centrum Myśli Republikańskiej w Opolu.
Tekst ukazał się pierwotnie w grudniu 2012 r. jako tytułowy esej pierwszego numeru „Rocznika Collegium Nobilium Opoliensis”.
Boże . Ile to pięknych rzeczy można napisać.
Latem zatelefonowałem do RPO. Przedstawiłem się i poprosiłem o przyjęcie zgłoszenia o wieloletnie prześladowanie przez miejscowych Żydów……… i brak reakcji tzw Organów RP.
Z drugiej strony zapadła głęboka cisza…….
Zatkało ich……..
Z pewnościa zawsze było odwrotnie…
Po długiej ciszy xPani powiedziała…..proszę pana to jest Rzeczni OBYWATELI RP.
Nie ma Rzecznika Praw Polaka.
Nagle zrozumiałem NIE MAM ŻADNYCH PRAW , ponieważ jestem POLAKIEM.
Prawa mają ci , którzy w okresie WAŻNYCH DLA POLAKÓW DNI W GRUDNIU I rychłego nadejścia BOŻEGO NARODZENIA –
emitują w TVP 1 – film o szczurach.(Ratatuj.)
Jak widzimy OBYWATEL to ciekawa struktura….
A Suweren mojej Ojczyzny Polski, muszę być potulny bo mnie ostrzelają lub nocą , kolbami w drzwi załomocą.
Bardzo dobry tekst Marcin !
Przeczytałem encyklikę pana Marcina, który swoją ( prawda, dosyć kalendarzowo krótką) biografią – uwiarygadnia to co pisze, angażując się wcześniej w różnorodne formy działań, jak to górnolotnie określa… na rzecz dobra wspólnego. Wywód jest imponujący ,powinien zachęcić wszystkich tych , co stoją z boku i są „nieużyteczni” , przy okazji robią wprawdzie jakąś kasę ,ale …nie chcą się swoją energią ,talentami za darmo z innymi dzielić. No,cóż … nie jestem , mizantropem – lubię ludzi ,ale nie mam ,aż tak jak pan Marcin o nich wygórowanego mniemania . Służby na rzecz … owego dobra wspólnego – nie da się oddzielić od własnych, bardzo egoistycznych korzyści. „Słodkie jarzmo” zazwyczaj jest” fruktem” politycznym i od stanowczości i siły lidera zależy ,czy pozwoli wziąć mniej czy więcej , tym którzy … -kierując się wyrachowaniem dali się do publicznego kieratu zaprząc . Przez dwadzieścia z górą lat obserwowałem , a także czynnie ( Panie Boże przebacz mnie grzesznemu!) uczestniczyłem w grach politycznych, których głównym celem było … ograć politycznych konkurentów ! A dobro wspólne ?., Dobro wspólne przez przypadek , niekiedy było brane pod uwagę , żeby stworzyć dla siebie alibi… uzasadnić piastowanie posady, czy funkcji .