Utracone dziedzictwo – część VII: Dom

Niezależna Gazeta Obywatelska

Przeszłość stron rodzinnych utrwala się w głębi świadomości i uczuć.

Koniec I wojny światowej zakończył pewną epokę, ale jednocześnie zapoczątkował nowe życie w nowej rzeczywistości dla setek tysięcy, których wojenna zawierucha rozsiała po całej Europie, którą przecinały fronty.

Front przebiegał również w okolicach Galicyjskiego miasta Kołomyja w której znalazło się tysiące zdemobilizowanych żołnierzy 5 dywizji austro-węgierskiej. Miasto ogłosiło się Wolnym Miastem Królewskim, a wkrótce zadeklarowało przyłączenie do odrodzonego państwa Polskiego. Jeszcze do niedawna poddani potężnych Habsburgów, żołnierze 13 „polskiego” pułku nagle znaleźli się u siebie, w Polsce.

Wśród nich był również młody plutonowy Tadeusz Greniuch rodem z Wieliczki.

Wojenna fortuna rzuciła go do odległej i nieznanej Kołomyji, a że z losem igrać nie można, niespełna 25-letni Tadeusz związał się z miastem, a konkretnie z jedną z jej mieszkanek, Rozalią z domu Tymoczko z którą w niespełna rok wszedł w związek małżeński.

Ojciec Rozalii, Karol, zamożny ziemianin, podarował córce w posagu kawałek ziemi nad malowniczym Prutem z nadrzecznymi łąkami opadającymi łagodnie ku Młynówce, rozlewisku Prutu, która zasilała turbiny, położonego nieopodal, zabytkowego młyna Żyda Goldberga.

Młodzi na parceli przy ulicy Chołoniewskich w bezpośrednim sąsiedztwie „ojcowizny” w roku 1919 wybudowali dom.

Był to dom, który swym wyglądem nie odbiegał od typowych dla tego regionu, galicyjskiej prowincji, zabudowań.

Drewniany, bielony wapnem, z „wiejskim” gankiem. Kryty falistą blachą.

W porównaniu do dzisiejszych standardów – „wiejska chatka” – wówczas szczyt marzeń młodej pary, która była „na swoim”.

Dziś takie „domki” spotkać jeszcze można na Podkarpaciu, na wioskach i na przedmieściach Oleszyc, Lubaczowa czy Jarosławia.

W domu przy Chołoniewskich urodził się mój dziadek – Stanisław i rok młodsza – Krystyna.

Ojciec rodziny długo nie nacieszył się kawałkiem swojego „śwatka” otoczonego drewnianym płotem. W roku 1922, po niespełna trzech latach małżeństwa, nagle zmarł osierociwszy dwoje dzieci i pogrążając w żałobie młodą żonę. Jednak parcela przy Chołoniewskich była domem osieroconej rodziny do 1945 roku.

W latach trzydziestych miasto Kołomyja wykupiła od wdowy nadrzeczne łąki, które regularnie zalewne przez Prut, miały stać się częścią planu hydroregulacji krnąbrnej rzeki. W latach kolejnych samotna matka sama sprzedała resztę ziemi, pozostawiając sobie, otoczony drewnianym płotem, dom.

W domu tym Stanisław i Krystyna dobiegli pełnoletniości.

Dom uświęcony pracą zmarłego przedwcześnie ojca, będący niemym świadkiem samotnego zmagania się z przeciwnościami losu młodej kobiety z dwójką dzieci.

Dom – pierwsze wspomnienia.

Zapach drewna i pobliskiej rzeki. Szum dobiegający z pracy młyna Goldberga. Letni zaduch domu krytego blachą, jednak jaki przyjemny gdy połączy się go z ożywczym wiatrem gnanym z nad Prutu.

Dzieciństwo, dorastanie, dojrzałość.

Chwile beztroski, zabawy ale również ciężkiej pracy, cierpienia i rozterek dnia codziennego. Towarzystwo tych samych kątów, zakamarków, mebli.

Wszystko takie „swojskie”, „własne”., bezpieczne

W roku 1945 to wszystko musiało nagle zniknąć.

Gdy wojna się kończy, kończy się pewna epoka, ale również zaczyna się nowe życie, w nowej rzeczywistości. Koło się zamyka a kapryśna fortuna igra ludzkim losem rzucając go w nieznane. Gdzieś daleko na obcą ziemię, z obcymi domami, z obcą architekturą i historią, chociaż oficjalna propaganda wmawiała, że to wszystko to „odzyskane” i chociaż obce, ale „nasze”.

Jednak serce pozostało, tam gdzie dom.

Dziadek zmarł zanim się urodziłem. Ale Krystyna wciąż powracała wspomnieniami do „domu”. W latach siedemdziesiątych odwiedziła Kołomyję i „swój” dom.

Z podróży pozostało jej wyblakłe zdjęcie, które odnalazłem, odbywając jedną z „podróży” po rodzinnych „szpargałach”. Na zdjęciu widać „wiejski” domek, ten sam w którym Krystyna się urodziła, jedynie drewniany płot zastąpił pstrokaty, metalowy parkan.

Trzeba było doświadczyć innych podróży – z meblami i ubraniami, książkami, obrazami, skromnym majątkiem – trzeba było koczować w anonimowych mieszkaniach, gdzie przesiaduje się jak w pociągu, żeby zaznać miłości i tęsknoty za pierwszym ze wszystkich krajobrazów, za naturalnym środowiskiem serca – domem.

Przeczytaj wcześniejsze odcinki ngopole.pl/tag/utracone-dziedzictwo

Autor: Tomasz Greniuch

Komentarze są zamknięte