Kącik literacki NGO: „Zamach na uniwersytecie”

Niezależna Gazeta Obywatelska

Mały RynekZgrzyt poszycia. Kolejny wstrząs i gwałtowny, ostry spadek w dół. Mocno huśtało. Mimo dobrej pozycji musiał złapać za poręcz, nie chciał ryzykować stłuczenia głowy.

– Cholernie wieje!
– Co!? – Major Roman Majek przyłożył rękę do ucha, dając znak, że niedosłyszał.
– Mówię, że… cholernie… wieje!

Siedzący naprzeciw Romana oficer Biura Ochrony Rządu, którego poznał ledwie godzinę temu, wyglądał na nieźle przestraszonego gwałtownymi podmuchami wiatru miotającymi helikopterem na boki, jak zabawką na sznurku.

Major spojrzał na niego z politowaniem

– Niech pan się tak nie boi. To nieprzyzwoite w pana fachu. Sokół piątej generacji potrafi wylądować na platformie wiertniczej przy dużej piątce, a tu nawet nie widać morza.
– Nie znoszę morza – Twarz oficera wyglądała na bardziej zieloną niż poprzednio. – I nie znoszę latać. Nic na to nie poradzę, to nie moja bajka.
– Ale szkolenie pan przeszedł!?
– Panie majorze? Kiedy to było i co to było za szkolenie. Ja nie jestem operacyjny.
– Dobra. Niech pan już nie myśli o locie. Proszę mi jeszcze raz ze szczegółami opowiedzieć wszystko, co pan wie o tym zamachu.

Oficer przysunął się bliżej majora, ryzykując zderzenie głowami.

– Nie wiadomo nawet czy to był zamach? Wiemy tylko tyle co nam powiedzieli i tyle co sami zdołaliśmy ustalić. Sprawa jest nietypowa. Precedens w skali Europy…, a może nawet światowy. To miała być rutynowa wizyta. Nowo mianowany Wiceprezydent wraca do swojego rodzinnego miasta uświetnić obchody Dnia Niepodległości. Miał przeciąć wstęgę przy odsłonięciu nowego pomnika, potem krótka akademia w auli miejscowego uniwersytetu, przemówienie, wręczenie kwiatów zasłużonym, całusy od dzieci i tyle. O trzynastej obiad z miejscowymi notablami i do domu. Nic wielkiego. No i Opole! Jeszcze ojciec mi opowiadał, że nawet za Solidarności nic się tam nie działo. W całej Polsce zadymy, strajki, mordobicie, a tam… nic. Do tego resort się nie spisał. Nie mieliśmy żadnych przecieków, ani nawet prawdopodobnych scenariuszy i nagle taki numer. Kto mógł przypuszczać?

– Prezydent miał ochronę? – na szczęście Roman nie musiał już zdzierać gardła, jak poprzednio.

– Normalnie, sześciu naszych i miejscowa policja. Straciliśmy z nimi kontakt podczas akademii, równo o dwunastej trzydzieści. Było połączenie, nagle ciach i nie ma połączenia, a zaraz potem na miejscową komendę zadzwonił telefon. Jakiś gość, mówił krótko ale bardzo pewnie i rzeczowo. Przedstawił się jako bojownik „Organizacji Wolny Śląsk”.

– OWŚ, nie znam – przerwał mu Roman

– Nikt nie zna, zupełna enigma. Ale jak już mówiłem facet był bardzo rzeczowy. Przekazał krótki komunikat. Mają Wiceprezydenta i trzystu zakładników: mężczyzn, kobiety i dzieci. Podłożyli ładunki pod budynek. Jeśli spróbujemy ich odbić, wszystko wyleci w powietrze. Kazał czekać na telefon i to wszystko.

– Dzwonił jeszcze?

– Do teraz ani słowa. Po tym telefonie miejscowi dostali rozwolnienia ze strachu. Wpadli w panikę. Zamiast do nas, zadzwonili prosto do oficera dyżurnego w MSW, a ten dopiero powiadomił BOR. Pani Prezydent dowiedziała się o wszystkim w trakcie obchodów na Placu Piłsudskiego. Cholera, oglądałem transmisję akurat w tym momencie jak przekazali jej wiadomość, nawet jeden mięsień nie drgnął jej na twarzy. Potem naprędce sklecony sztab kryzysowy ustalił, że sprawą zajmie się GROM. Pana ludzie są już na miejscu, a mnie wysłali żebym ściągnął ich dowódcę z urlopu, to wszystko.

– Telewizja już wie?

– Publiczna, tak. Mieli tam swoich ludzi. Robili materiał z obchodów, a teraz nie mają z nimi kontaktu. Na razie trzymamy ich na smyczy. Pozostałe… nie wiadomo. Być może już wiedzą, takich rzeczy nie da się długo ukryć. Miejscowa policja zabezpiecza i grodzi teren, ewakuuje sąsiednie budynki. Tylko patrzeć jak zlecą się wszystkie media. Dla nich to przecież woda na młyn. Sensacja dużej miary. Nie mogło być lepiej.

– Kto jest negocjatorem?

– Migalski z Wrocławia. Miał najbliżej, jest już na miejscu.

– Migalski? To dobrze!

– Zna go pan?

– Znam. Miałem okazję z nim kiedyś pracować. Rzeczowy, elokwentny, zagada delikwenta na śmierć.
A przy tym ma jedną zaletę, która wyróżnia go wśród innych. Nie mędrkuje, nie grymasi, nie stara się rządzić i bez mrugnięcia wykonuje wszystkie sugestie dowódcy. On robi swoje, my swoje. Pełna współpraca. Idealny do tej roboty. W żadnym razie nie narazi akcji.

Ostatnie spostrzeżenia Roman zatrzymał dla siebie. Życie nauczyło go żeby nie być zbyt wylewnym w słowach. Zwłaszcza wśród funkcjonariuszy BOR-u, po końcówki ich czarnych okularów tkwiących w brudnej polityce.

Maszyna zaczęła wytracać wysokość, schodząc dość ostro w dół przy akompaniamencie zrzędzeń „Borowca”, którego twarz w ciągu kilku sekund zdążyła kilkakrotnie zmienić barwę, z zielonej w siną, potem żółtą, i na odwrót. Na szczęście wkrótce wylądowali. Na jakimś szpitalnym lotnisku, niedaleko centrum miasta. Obok płyty czekał już na Majora policyjny samochód, który po chwili mknął ulicą na sygnale, wioząc go prosto na miejsce zdarzenia.

***

Spory plac, przed pomalowanym w żółto – niebieskie barwy, stylowym budynkiem uniwersyteckim, ozdobionym widocznym z daleka napisem „COLLEGIUM MAIUS”, przypominał bardziej średniowieczny obóz warowny na całego zajęty przygotowaniami do bitwy, niż porządnie zabezpieczone miejsce zdarzenia. Panował tam nieopisany chaos. Policji było zdecydowanie za dużo. Funkcjonariusze bardzo ciasno otoczyli budynek tworząc z radiowozów prawdziwą barykadę. Zupełnie bez sensu, tak jakby zamierzali się przed kimś bronić. Nie wiedząc za bardzo co robić dalej, stali teraz skuleni bez ruchu, za samochodami, z bronią gotową do strzału i ciałem drżącym z emocji wywołanej napływem sporej dawki adrenaliny. Niektórzy z nich – pewnie starsi stopniem – próbowali jakoś dowodzić tym całym bałaganem. Cały czas kogoś nawoływali, przestawiali wozy z jednego miejsca w drugie, przemieszczali policjantów, wrzeszcząc i potęgując tylko ogólny stan napięcia, który ewidentnie groził już wybuchem. Przy tym wszystkim, policjanci zajęci byli tylko budynkiem. Nikt, ale to absolutnie nikt, nie zwracał uwagi na to co dzieje się za ich plecami. A tam już zdążył utworzyć się spory, niekontrolowany tłum gapiów, na czele z wozami transmisyjnymi różnych telewizji, których ekipy żwawo rozkładały sprzęt, zamierzając najwyraźniej prowadzić transmisję z bliska… i na żywo.

Prawdziwy cyrk, pomyślał Roman patrząc krytycznie na to wszystko zza szyby radiowozu. Do kompletu brakowało tylko dzikich zwierząt i grających na nosach, jak na trąbce wesołych clownów, biegających wkoło i łapiących wszystkich za portki. Dla niego taka sytuacja była nie do przyjęcia. Jedna wielka beczka prochu, która zaraz wybuchnie grzebiąc szanse na powodzenie akcji. Przykry widok znikł, gdy skręcili w stronę wjazdu do znajdującego się dokładnie pod parkiem, podziemnego parkingu, na którym uruchomiono tymczasowe centrum dowodzenia. Wewnątrz nie było już tak tłoczno jak na górze, chociaż i tak, jak dla niego kręciło się tam zbyt wielu gliniarzy, nie wiedzących za bardzo co ze sobą począć. W głębi parkingu major zauważył dobrze mu znaną dużą, czarną ciężarówkę, z charakterystyczną naczepą. Mobilny Wóz Dowodzenia otoczony był przez dziesięć, sprytnie zaparkowanych Hummerów, stanowiących zaporę nie do przejścia. Ten widok sprawił mu wyraźną satysfakcję.

Radiowóz zatrzymał się obok nich.

Gdy wysiadł, natychmiast – jak duch ordynansa – pojawił się przy nim, szczupły, ubrany w czarny kombinezon żołnierz, o krótkich blond włosach zakończonych z prawej strony (dla równowagi, a może dla ozdoby), długim, cienkim warkoczykiem, oplecionym wokół ucha, lub tego co kiedyś było uchem.

– Cześć Sułtan, co tu się wyrabia? – zapytał Roman, odwracając głowę w marszu i lekko, półgębkiem, uśmiechając się do kolegi.

– Witam szefie! Jak widać, burdel na całego. Dobrze że pan przyjechał, jeszcze chwila i zaczęlibyśmy strzelać do wszystkiego co się rusza. Na pewno trafilibyśmy jakiegoś terrorystę.

Roman wyszczerzył zęby w pełnym uśmiechu, prawidłowo reagując na dowcip kolegi.

– Gadanie. To trzeba było działać, a nie czekać na szarżę. Teraz będzie wszystko na mnie. No ale dosyć tego syfu, czas wprowadzić rządy twardej ręki.

– Święte słowa, święte słowa panie majorze – Sułtan prowadził go w kierunku ciężarówki.

– Ilu jest naszych? – zapytał stając przy prowadzących do wnętrza schodkach.
– Z panem będzie dziesięć grup.
– Za dużo! Co my, kurwa, będziemy zamieszki likwidować czy terrorystów? Podziel oddział na połowę. Najlepsi do akcji reszta zostaje w odwodzie. Jakie mamy wsparcie?
– Jak pan widzi! Jest MWD, jeden technik, jeden informatyk i dwóch specjalistów. Żuraw od grup terrorystycznych i Faja od ładunków wybuchowych.
– I wystarczy, gdzie kucharek sześć, tam nie ma co zbierać. Dobra, stara zasada, która sprawdza się doskonale nawet w wojsku. Tylko by się pałętali pod nogami.

Zdenerwowany Majek, wszedł na schodki. Pchnął lekko drzwi i rozglądnął się po wnętrzu. Kto was tu tylu, kurwa wpuścił?, pomyślał zrezygnowany wchodząc do środka.

– Kto tu dowodzi!? – wrzasnął na cały głos, od razu przechodząc do ofensywy.

W jego stronę spojrzało dziewięć par zlęknionych oczu, a on odwzajemnił im się wyzywającym, patrzącym z góry, lustrującym wzrokiem pełnym gniewu. Na środku wozu. Nad małym stolikiem, zawalonym papierami, stało dwóch, nieznanych mu, wysokich rangą oficerów policji w niebieskich mundurach. Tuż obok nich, ubrany jak cywil, w koszuli bordo, czarnej marynarce i dżinsach, negocjator Migalski. A zaraz za nim, dwóch „Borowików” w jednakowych, czarnych garniturach, wyglądających mimo tego całego szpanu, bardziej jak pracownicy zakładu pogrzebowego, niż poważni agenci rządowi. Pozostali, przebywający wewnątrz, czterej żołnierze, ubrani w czarne, nomeksowe kombinezony bez naszywek i kamizelki taktyczne tego samego koloru, siedzieli w różnych częściach wozu zajęci doglądaniem sprzętu, sprawiając wrażenie jakby cała sytuacja zupełnie ich nie dotyczyła. Choć delikatnie drgające wargi mogły oznaczać też, próbę powstrzymania się od śmiechu.

– Ja dowodzę tą akcją. Starszy Inspektor Piekarski, Komenda Wojewódzka Policji – wyglądający bardzo poważnie oficer policji podszedł do Majka, wyciągając dłoń na powitanie.

– Major Majek, GROM – odpowiedział podchodząc bliżej. – Już nie! W imieniu Prezydenta przejmuję dowodzenie.

Roman przyjął wyciągniętą dłoń ściskając ją o wiele mocniej, niż można by się było spodziewać po jego posturze.

– Macie tu jakąś mapę terenu? – od razu przeszedł do konkretów, nie chcąc niepotrzebnie przeciągać poprzedniego tematu.

– Mamy, właśnie nad nią stoimy. Nie czekamy z założonymi rękami, aż przyjedzie ktoś z „Warszawki” i za nas pozamiata.

Drugi, młodszy oficer policji był wyraźnie, bojowo nastawiony. Major Majek spojrzał na niego taksującym wzrokiem. Trzeba go szybko usunąć, pomyślał. Mogą być z nim kłopoty. Na razie jednak, nic nie mówiąc, pochylił się nad mapą, a wszyscy pozostali za nim.

– Trzeba cofnąć wozy policyjne sprzed budynku uniwersytetu – mówił spokojnie ale wyraźnie i głośno, nie znoszącym sprzeciwu tonem poleceń wojskowych. – Plac ma być pusty, a policja zagospodarowana w sposób bardziej efektywny. Jak najszybciej trzeba ustawić blokady na wszystkich drogach dojazdowych do miejsca zderzenia. Tu, Tu, tu, tu i tu – jego palec szybko wędrował po mapie wskazując odpowiednie punkty. – Posterunki należy wystawić też, na wszystkich przejściach, skrótach i innych miejscach, w których ewentualnie można by było przerwać blokadę. Blokada ma być nie-prze-puszczalna. Wszystkich mieszkańców, gapiów, telewizję i innych cywili należy natychmiast ewakuować poza wyznaczony obszar – jego palce zatoczyły duże koło na mapie. – Wewnątrz ma być strefa bezpieczna, wolna od ludzi nie związanych z akcją. I to jest właśnie zadanie dla policji! Bardzo ważne zadanie, tylko dla znających teren miejscowych funkcjonariuszy. Resztą zajmiemy się już my.

Proszę się tym zająć! – dodał po chwili.

Stojący przed nim policjanci popatrzyli na siebie nie wiedząc co robić. Młodszy chciał coś powiedzieć, jednak starszy powstrzymał go kręcąc głową. Obaj skierowali się w stronę wyjścia z wozu.

– Panie inspektorze Piekarski! – Roman zatrzymał go, gdy był już na schodkach. – Proszę zostać, będzie nam potrzebny koordynator do działań z policją. Myślę, że pana kolega sam, doskonale poradzi sobie z organizacją blokady, wygląda na bardzo energicznego.

Na twarzy inspektora pojawił się wyraz ulgi. Bez słów pokazał wściekłemu koledze żeby szedł dalej, po czym wrócił do wozu i zatrzasnął za sobą drzwi.

– A panowie? – Tym razem Roman zwrócił się do funkcjonariuszy BOR, stojących jak gdyby nigdy nic z boku i patrzących z wyraźną wyższością na wszystkich wokół.

– Pani prezydent chce być na bieżąco informowana o przebiegu akcji – wyjaśnił krótko wyższy z nich, nie bawiąc się w konwenanse.

– I wy będziecie ją informować? We dwóch?

– Tak! Będziemy ją informować!… We dwóch!… Standardowa procedura – dodał drugi szczerząc zęby w grymasie, który tylko trochę przypominał złośliwy uśmiech.

– No dobra, tylko trzymajcie się z boku i nie przeszkadzajcie!

Uznając sprawę za załatwioną, Majek odwrócił się w stronę Migalskiego. Na jego twarzy ponownie pojawiło się skupienie.

– Witam panie Piotrze. Cieszę się że jest pan z nami. Mam nadzieję, że wyciągnie pan z tych gnoi wszystkie istotne informacje, tak żebyśmy mogli sprawnie przeprowadzić akcję odbicia zakładników.

– Zrobię co w mojej mocy, chociaż sytuacja jest, lekko mówiąc… niecodzienna i przed rozmową przydałoby się trochę więcej informacji.

– Żuraw co masz o terrorystach?

Młody żołnierz sprawiający do tej pory wrażenie całkowicie pochłoniętego pracą przy komputerze teraz zerwał się jak poparzony i nerwowym krokiem, osoby nie całkiem pewnej swego zbliżył się do dowódcy.

– Cholera szefie, ciężko mówić, ale wygląda na to, że nikt nic nie wie. Ten cały „WOŚ” to albo jedna wielka ściema albo jakaś nowa grupa wyskakująca z pierwszą akcją. Nasi ludzie sprawdzają wszelkie możliwe tropy. Mamy próbkę głosu terrorysty; System pracuje na okrągło, ale na razie nic nie ma.

– Myślisz, że to może być fałszywy trop?

– Tak, takie rzeczy już się zdarzały. Czasami terroryści celowo wprowadzają wszystkich w błąd, żeby zrealizować jakieś, znane tylko sobie cele. Jeżeli jest tak samo w naszym przypadku, to dobrze. To znaczy, że na razie zakładnicy są bezpieczni. Gorzej, jeśli jest to nowa grupa. One zawsze charakteryzują się większym radykalizmem niż normalnie. Ich akcje są brutalne, nastawione na wywołanie szoku. Takie… demonstracje siły. W takim przypadku zakładnicy są potrzebni tylko do zwiększenia efektu. Mięso armatnie.

Po tych słowach w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza.

Roman podszedł do stolika zrzucając gniewnie papiery na ziemię. Zrobił to, co należało w takiej sytuacji zrobić, czyli znalazł ludziom coś do roboty.

– Chłopaki, wywalcie te śmieci i zróbcie tu prawdziwe centrum dowodzenia.

W wozie nastąpiło poruszenie. Siedzący dotąd po bokach milczący i pochmurni żołnierze teraz wstali szybko, wyraźnie ożywieni, z wprawą biorąc się do roboty. Inspektor Piekarski przesunął się do przodu z zaciekawieniem przyglądając się ich czynnościom. Dotychczas słyszał o Gromowcach same plotki. Teraz miał okazję zobaczyć ich z bliska w akcji, poznać ich metody działania i sprzęt, o którym krążyły legendy rodem z filmów fantastycznych, a którego jakoś nie mógł do tej pory zauważyć.

Jego oczekiwania spełniły się niebawem.

To co brał poprzednio za mały stolik, umiejscowiony bez żadnego sensu na środku kontenera, okazało się tylko podstawą, na której szybko osadzono, wyciągnięty zza podwójnej ściany duży, czarny, blat zwiększający trzykrotnie jego średnicę. Gdy szczęknęły zamki mocujące, blat zalśnił różnokolorową paletą linii, przycisków i znaków ujawniających jego prawdziwą funkcję, interaktywnej konsoli dotykowej. Grube, proste, żółte linie podzieliły czarną powierzchnię wyodrębniając na jego obrzeżu, umieszczone symetrycznie naprzeciw siebie, cztery stanowiska pracy, wyposażone w panele przypominające trochę, bardziej rozbudowaną klawiaturę komputerową. Inspektor rozejrzał się patrząc na twarze zgromadzonych w wozie ludzi. Prócz niego, tylko negocjator wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie tym, co się działo. Pozostali, a zwłaszcza funkcjonariusze BOR-u sprawiali wrażenie jakby ta ewidentna demonstracja możliwości technicznych była dla nich czymś zupełnie oczywistym, czymś co widzieli już setki razy. Ustawienie krzesełek magnetycznie przytwierdzanych do podłoża było ostatnią czynnością przygotowawczą. Żołnierze wsparcia zasiedli na swoich miejscach aktywując klawiatury, po czym odwrócili się w stronę dowódcy w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Wszystko to nie zajęło więcej, niż dwie minuty.

– Aktywować mapę! – padł rozkaz.

To co wydarzyło się w tym momencie przyćmiło wszelkie poprzednie niespodzianki. Inspektorowi zaparło dech w piersiach. Musiał przy tym wydać jakiś dźwięk, albo zrobić jakiś nerwowy ruch, bo zwrócił na siebie uwagę pozostałych obserwatorów. Borowcy wyszczerzyli do siebie zęby w niemym chichocie. Negocjator gwałtownie odwrócił głowę robiąc przy tym wielkie oczy, a major Majek posłał mu jeden ze swych tajemniczych uśmiechów, trwający równie krótko, co lot pocisku wystrzelonego z karabinu szybkostrzelnego na stumetrowej strzelnicy. Nad pulpitem wisiała teraz holograficzna, przestrzenna mapa miasta Opola, idealnie odwzorowująca układ ulic, budynków i placów. Jeden z techników wystukał na klawiaturze krótką sekwencję znaków i po chwili obraz zaczął się przesuwać, zabierając widza na wycieczkę z dalekich rogatek do centrum miasta. Stanął, gdy dojechał do budynku „Collegium Maius” Uniwersytetu Opolskiego, wyobrażonym teraz przed nimi jak idealna trójwymiarowa kopia w skali.

– Mamy połączenie ze szperaczem?

– Tak szefie, przez najbliższe dziewięć godzin. Potem przeskoczymy na Galileo. Ustawiliśmy też jednego szperacza naziemnego, z tego co wiem jest już sprawny.

– Dajcie obraz łączony i pokażcie widok z góry!

Obraz zaczął spłaszczać się ku dołowi, a gdy był już w połowie drogi do pulpitu, wywrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, tworząc teraz przed nimi płaski ekran, na którym zobaczyli widziany z góry kwartał miasta, z wyraźnie rozpoznawalnym kościołem na górce i przylegającym do niego budynkiem w centralnym punkcie. Na ulicach, prócz wyraźnych kształtów samochodów widać było jeszcze spore grupki ludzi, w postaci małych, czerwonych kropek, powoli przemieszczających się w kierunku granic blokady.

– Jak widać, wasi ludzie wzięli się już ostro do roboty – zadrwił Majek.

Inspektor Piekarski, przyjął uwagę ze stoickim spokojem, postanawiając bronić przed majorem honoru swojej formacji.

– To dobrzy policjanci. Na co dzień wiedzą co robić, ale z taką sytuacją zetknęli się po raz pierwszy i trochę się pogubili. Za chwilę wszystko powinno wrócić do normy.

– Nie ma lepszych specjalistów od blokad niż policja – mimowolnie poparł go Roman. – W naszej sytuacji szczelny kordon ma kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa akcji. Chroni przed przypadkowym zagrożeniem ze strony cywili i sprawia, że moi ludzie czują się pewniej.

– Nie musi mnie pan pocieszać, ale dziękuję w imieniu policji.

– Niech pan sobie nie schlebia, panie inspektorze. Nie mam żadnego powodu żeby kogokolwiek teraz pocieszać. Dla mnie liczy się tylko powodzenie misji, a właściwe wykorzystanie zasobów ludzkich to dwadzieścia procent sukcesu. Zresztą, zaraz przekonamy się czy moja decyzja była właściwa. Chłopaki przejedźcie szperaczem po budynkach i dajcie mi analizę chemiczną!

Tym razem widoczne z góry, w postaci brył przestrzennych budynki stały się przeźroczyste ujawniając przebywających w środku ludzi, tych którzy jeszcze się nie zebrali albo najwyraźniej nie mieli ochoty opuszczać swych domostw lub też nic nie wiedzieli o ewakuacji.

– W tej chwili szperacz, nie tylko widzi ludzi – wyjaśnił Roman, – Wykonuje też analizę chemiczną budynków pod kątem wykrywania substancji mających wykorzystanie przy produkcji bomb. Terroryści mogą być wszędzie.

– Mamy coś? – pytanie skierowane było do jednego z techników badającego odczyt.

– Wychodzi na to, że okolica jest czysta, ale w budynku uniwersytetu jest niedobrze. Skan wykrył znaczne ilości mieszanki RDX, poliizobutylenu, sebecynianu i benzyny, a także śladowe ilości DMDNB i piorunianu rtęci. To C-4 z zapalnikiem rtęciowym. Amerykańskie, i jest tego naprawdę dużo.

– Cholera. Magazyny sprzed dwóch lat – zauważył trzeźwo Roman. – Ile tego wtedy ukradli?

– Prawie dwie tony.

– Cholera! Zmiecie pół dzielnicy.

Cisza znów nie trwała zbyt długo. Znów przerwał ją major Majek zwracając się do Inspektora.

– Niech pan powiadomi o niebezpieczeństwie swoich ludzi. Muszą przyspieszyć ewakuację. Proszę usiąść przy stole dowodzenia. Moi technicy wskażą panu miejsca gdzie jeszcze ktoś się ukrywa. Proszę też dopilnować żeby policja nic nie mówiła o zagrożeniu wybuchem.

– Robi się – Powiedział Inspektor siadając obok jednego z żołnierzy i bez zbędnych słów zabierając się do roboty.

– A my sprawdźmy, co nas czeka w budynku i przygotujmy akcję. Sułtan!

– Tak jest szefie!

– Uruchom swój talent do taktyki. Co ci tam nos podpowiada?

– Podpowiada, że mamy do czynienia z fanatykami i straceńcami, którzy nie będą uciekać, bo widocznie im na tym nie zależy. Musimy jak najszybciej wejść do środka i wyeliminować zagrożenie. Czas nie gra na naszą korzyść.

– No to działajmy. Chłopaki podzielcie ekran i pokażcie nam przekroje budynku w pionie i poziomie!

Kilka uderzeń w klawiaturę i obraz kolejny raz zmienił swoje ustawienie. Teraz widzieli już dwa gmachy uniwersytetu. Jeden z góry z rozkładem pomieszczeń i drugi z przodu z podziałem na piętra.
Sułtan przyjrzał się bardzo dokładnie rozmieszczeniu czerwonych kropek na poszczególnych kondygnacjach.

– Zeszli z zakładnikami na drugie piętro. Uznali… i słusznie, że aula nie nadaje się do obrony. Za dużo tam przeszkleń, snajperzy szybko wyłuskaliby terrorystów. Na górze zostawili tylko jednego człowieka do ochrony. Proszę zobaczyć jak chodzi, powoli ale systematycznie, raczej unika okien. Drugi strażnik chodzi podobnie na samym dole. Tylko dwóch ludzi na czujce, to strasznie mało. Muszą czuć się bardzo pewnie, ale z dwoma tonami C-4 ja też czułbym się pewnie. Wychodzi na to, że z naszego punktu widzenia najważniejsze jest drugie piętro. Mógłbym teraz dostać skan drugiego!

Na obrazie z prawej strony, ukazującym przekrój poziomy budynku ponownie zaszły zmiany, teraz pokazywał on tylko drugie piętro z jego rozkładem pomieszczeń tak, jakby pozostała, górna część budynku została po prostu odcięta.

– Widzi szef – Sułtan znów rozpoczął swoją analizę sytuacji. – Zajęli dwa pomieszczenia, bez okien. Jedną salę wykładową i jedno mniejsze, zapewne jakiś gabinet. Skan termiczny pokazuje, że w większej sali są dwieście osiemdziesiąt cztery osoby i na szczęście wygląda na to, że wszyscy żyją, chociaż prawie w ogóle się nie ruszają. Co dziwne, nie widać tam też żadnego wartownika, gdyby był pewnie by się przemieszczał ale nikt tego nie robi. Dlaczego? Z tego może wynikać, że zakładnicy zostali jakoś unieruchomieni i nie przeszkadzają terrorystom. Może zostali uśpieni albo sparaliżowani gazem. Wniosek? W razie czego nie ma co liczyć na szybką ewakuację. Skan chemiczny pokazuje też, że w pomieszczeniu z zakładnikami zgromadzili najwięcej materiałów wybuchowych.

– Nie można tam, tak sobie wejść?

Słowa Majka były raczej stwierdzeniem niż pytaniem.

– Raczej nie – odpowiedział Sułtan. – Najpierw trzeba rozbroić ładunki przy drzwiach. Ale zobaczmy drugie pomieszczenie, bo moim zdaniem jest ciekawsze od pierwszego. Siedzi tam teraz pięć osób, o proszę spojrzeć. Jedna osoba siedzi spokojnie, nie rusza się. Pozostałe cały czas chodzą jakby nie mogli usiedzieć z nerwów. To musi być pokój specjalny, w którym trzymają tylko jednego zakładnika, pewnie bardzo ważnego.

– Wiceprezydent – westchnął Roman

– Tak jest szefie, to może być on. To nawet wielce prawdopodobne, chociaż niczego nie można wykluczyć. Pewnie jest tak, że terroryści nie do końca ufają technice dlatego wolą sami pilnować swojego najważniejszego zakładnika. Dla nas istotne jest to, że pokój nie jest zaminowany. Cholera, tak jakby nas zapraszali, łatwo będzie tam wejść.

– Rozumiem, że masz już w głowie plan ataku?

Usta Sułtana rozszerzyły się ukazując szereg prostych, błyszczących sztucznym kolorem zębów.

– Jedyne rozsądne miejsce wejścia, to dach. Dół jest cały zaminowany, a poza tym, idąc od góry szybciej dotrzemy do drugiego pietra. Nie odetniemy prądu, nie będzie takiej potrzeby, wykorzystamy element zaskoczenia, niech do końca czują się bezpieczni. Trzeba będzie użyć Miga z cichym napędem, który wprowadzi dwa zespoły na dach, więcej nie trzeba. Skan pokazuje, że są tam, co najmniej cztery, niezabezpieczone ładunkiem miejsca, przez które moglibyśmy dostać się do wnętrza. Proponuję okienko, o te, tutaj, w lewym górnym rogu budynku, prowadzi prosto na klatkę schodową. Strażnik nie odwiedza za często tego miejsca. Nie chce pewnie przechodzić przez przeszkloną galerię. To daje nam czas na zejście i usunięcie pierwszej przeszkody. Potem trzeba będzie się rozdzielić, dwóch ludzi zejdzie na dół i załatwi drugiego strażnika a potem wróci boczną klatką na drugie piętro, reszta zejdzie tam głównymi schodami i w ten sposób okrążymy przeciwnika. Pierwszym celem będzie mniejszy pokój i znajdujący się tam terroryści, potem trzeba będzie już improwizować w zależności od tego jak ocenimy sytuację od wewnątrz i to wszystko, po akcji.

Roman zastanowił się chwilę nad tym co usłyszał. Teraz przyszedł ten moment, w którym jako dowódca powinien przejąć inicjatywę. Moment podjęcia decyzji.

– Jakie są alternatywne scenariusze? – zapytał chcąc do końca wyczerpać temat.

– Tylko takie, że terroryści sami wypuszczą zakładników i oddadzą się w nasze ręce, ale to raczej mało prawdopodobne.

– O k. W takim razie robimy tak jak mówiłeś. Zaczynamy jak tylko zajdzie słońce. Wokół uniwersytetu ma być ciemno, więc każcie policji wygasić okoliczne budynki, chyba da się to załatwić? Skorzystamy tak jak mówiłeś z MI-32, trzeba ściągnąć tu dwie maszyny, najlepiej niech wylądują w tym szpitalu co ja, to dobre miejsce, odpowiednio daleko stąd i co najważniejsze z dala od wścibskich oczu gapiów. Do akcji poleci jedna maszyna i dwie grupy, pod moim dowództwem. Trzeba je skompletować tak, żeby było w nich jak najwięcej specjalistów od materiałów wybuchowych, co najmniej dwóch na grupę. Druga maszyna i kolejne dwie grupy zostaną w odwodzie na lotnisku. Dodatkowo, cztery grupy snajperskie zajmą stanowiska w budynkach wokół, reszta ludzi zabezpieczy teren i przygotuje wszystko do szybkiej ewakuacji. Sułtan, ty przejmiesz dowodzenie w sztabie. Czy wszystko jasne?

– Tak jest! – odpowiedział krótko, po wojskowemu.

– W takim razie do roboty.

***

Telefon zadzwonił akurat w tym momencie, w którym powinien zadzwonić. Wszystkie szczegóły operacji zostały już dawno dopracowane i nie pozostało nic, jak tylko czekać w ciszy na dalszy rozwój wypadków. Major Majek i Sułtan potrafili radzić sobie z ciszą oczekiwania. Siedzieli teraz na krzesłach, bez ruchu, jak posągi. Wpatrzeni w jeden punkt przed nimi, zimni i opanowani do granic ludzkiej wytrzymałości. Co innego Migalski, on radził sobie ze stresem znakomicie jedynie w sytuacji napięcia związanego z działaniem. Bezczynność i oczekiwanie były jego słabą stroną, rozkojarzały go nakręcając spiralę zdenerwowania, którą później trudno było wytłumić. Zbawienny dzwonek telefonu uruchomił w nim serię automatycznych odruchów. W mniej niż sekundę znalazł się przy słuchawce z dłonią przygotowaną do podniesienia jej w górę. Od tego momentu rozpoczął się dla niego rytuał negocjacyjny, który zawsze przebiegał według stałych, niewzruszonych reguł. Pierwszą z nich była zasada, zgodnie z którą negocjator nie powinien podnieść słuchawki wcześniej, jak dopiero po upływie trzech dzwonków. Jak wszystkie inne, miała głębokie psychologiczne uzasadnienie, była swoistą manifestacją opanowania pokazującą terrorystom już na samym początku, że osiągnięcie nawet małych celów, nie przyjdzie im tak łatwo, jak by chcieli. Ustawiała negocjacje na starcie w odpowiednich proporcjach.

– Negocjator policyjny, słucham! – stanowcza uprzejmość także należała do kanonu negocjacji.

– Dobrze że słuchasz. Powinieneś słuchać. Wszyscy powinniście. – Mężczyzna mówił spokojnie i zdecydowanie. Po polsku, zmiękczając spółgłoski, w charakterystyczny dla ślązaków sposób. Z akcentem, którego nie można było pomylić z żadnym innym. – Cały ten wasz durny rząd mieniący się skutecznym i sprawiedliwym też powinien…, ale niestety nie słucha. Nie wsłuchuje się w słuszne postulaty Ślązaków, od lat, pokornie proszących o tak niewiele. Czy pan słucha, panie negocjator?

– Bardzo uważnie.

– To co pan usłyszał?

– Słyszę, że czegoś pan chce, ale nie wiem czego. Proszę opowiedzieć coś więcej o swoich żądaniach, jeśli będą rozsądne postaramy się je spełnić.

– Rozsądne? – wymuszony, nerwowy śmiech wypełnił na chwilę słuchawkę. – Rozsądne! Sam chyba nie wierzysz w to co mówisz. Wydumane duperele bez sensu. Wszystkie nasze żądania zawsze były rozsądne i wywarzone i co z tego, skoro nikt ich nie słuchał. Na szczęście teraz będziecie musieli. Chciałeś usłyszeć nasze rozsądne żądania, to słuchaj. Chcę rozmawiać z Panią Prezydent!

– Nikt jej do was nie wpuści.

Migalski zrobił kwaśną minę. Pierwszy błąd? Na szczęście terrorysta nie wykorzystał jego słabości.

– Nie udawej gupszego niż jesteś w rzeczywistości. Wiem dobrze, że rozmowa w cztery oczy jest raczej niemożliwa. Nie o to chodzi. Chcę odbyć telekonferencję na odległość. Ja tutaj, ona u siebie. Mamy tu cały niezbędny sprzęt i umiemy się nim posługiwać. Nie potrzebujemy tu nikogo z zewnątrz, a zwłaszcza policjantów przebranych za pracowników telewizji.

– Ty tu rządzisz!

– Oooo! Dobrze, że to zauważyłeś. Coraz lepiej nam się godo. Słuchej zatem dalej! Debata ma być transmitowana, na żywo, w jedynce. Cały świat musi się dowiedzieć o tym, jak nasza kochana, matka Polska traktuje obywateli pochodzenie śląskiego.

– To wszystko?

– A co, mało ci!

– Pogadam z odpowiednimi ludźmi, powinni się zgodzić, ale to zależy też od ciebie. Byłoby nam łatwiej gdybyś wypuścił część zakładników.

– Nie ma mowy! – ton w słuchawce był zimny i stanowczy. – Gesty dobrej woli skończyły się już definitywnie dawno temu. Macie robić to co mówię, albo… oni zginą!

– Wypuść chociaż dzieci – Migalski spróbował zagrać jeszcze raz.

– Nie wygłupiaj się negocjator. Nie sądzisz, że dzieci w roli zakładników zwiększają znacznie dramatyzm sytuacji?

Złowieszcza nutka rozbawienia w głosie terrorysty bardzo go zaniepokoiła. Niezrażony próbował dalej.

– Mówimy o Pani Prezydent. Najważniejszej osobie w państwie otoczonej lasem doradców, przez który ciężko się przedrzeć bez poważnych argumentów. Jak chcesz ich przekonać żeby się zgodzili?

Na moment w słuchawce zapadła martwa cisza

– Powiedz tej dziwce, że debata ma się rozpocząć równo o dziewiętnastej trzydzieści, jak główne wydanie wiadomości. Jeśli tak się nie stanie telewidzowie i tak dostaną swój show. Na żywo, w stylu arabskim z obcinaniem głów zakładników włącznie. I zapewniam cię, że wtedy na pewno zaczniemy od dzieci. Małe główki są takie fotogeniczne. To są właśnie moje argumenty. Powtórz jej to słowo w słowo. Za dwie godziny chcę rozpocząć ustalanie szczegółów programu. Słyszysz!? Za dwie godziny!

Charakterystyczny przerywany dźwięk oznaczający zerwanie połączenia drażnił mu uszy długo po tym, jak już odłożył telefon na miejsce. Migalski popatrzył na pozostałych. Teraz wszystko w ich rekach, pomyślał. On nie zyskał niczego, poniósł klęskę.

– Nigdy nie wypuszczą zakładników – zaczął mówić by wypełnić czymś pustkę ciszy. – Od początku mieli zamiar zabić ich wszystkich. Tak naprawdę, nie ma żadnych żądań, chcą tylko upokorzyć władzę. To ma być akt zemsty, spektakularny i bardzo brutalny, im więcej krwi tym lepiej. To zła wiadomość. Dobra jest taka, że terroryści potrzebują publiki. Nie zaczną zabijać dopóki będą mieć nadzieję na debatę, to daje nam trochę czasu.

Major Roman Majek wstał i założył swój kask na głowę.

– Nie ma na co czekać. Wkraczamy do akcji!

***

Mi-32 z wytłumionym silnikiem, nadleciał bardzo cicho, od strony przylegającego do budynku uniwersytetu kościoła, wykorzystując jedyną martwą strefę dla ewentualnego obserwatora. Gdy zawisł nieruchomo nad płaskim dachem, z obu stron maszyny spuszczono liny, po których, szybciutko, jeden po drugim, zjechali w dół ubrani na czarno żołnierze. W momencie gdy cała ósemka znalazła się bezpiecznie na miejscu przeznaczenia, ich dowódca dał sygnał osłoniętą w ręku latarką, przekazując umówione hasło do odlotu. Liny wciągnięto do góry, a maszyna odleciała równie szybko jak się tam pojawiła. Wszystko to trwało nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund, ale w końcu była to akcja GROM. Po kolejnych pięciu minutach żołnierze byli już wewnątrz budynku czekając ukryci na schodach na nadejście swej pierwszej przeszkody.

Major Majek stał oparty o ścianę, wpatrując się w sprzężony ze szperaczem przenośny mini-monitor, na którym mała czerwona kropka powoli zbliżała się w ich stronę. Gdy ostrożny jak zwykle terrorysta był już wystarczająco blisko, dał znak ręką swoim ludziom. Szybki wypad do przodu, kilka głuchych, tłumionych odgłosów przypominających pyknięcie z fajki i było po wszystkim. Ciało wylądowało we wnęce pod schodami, a oni rozdzielili się i poszli dalej, kierując się w stronę drugiego piętra.

Jego zdaniem, duży, oświetlony hol przy odrobinie zabezpieczeń mógł stanowić bastion nie do przejścia. Wystarczyło wystawić jednego strażnika, no może dwóch i można było skutecznie bronić terenu, przez dłuższy czas. Tymczasem wskazania szperacza były jednoznaczne, nikogo tam nie było, ani człowieka, ani żadnych urządzeń elektronicznych. Romanowi przeszedł dreszcz po plecach. Taka nonszalancja była nienormalna i potencjalnie niebezpieczna, z jednej strony wiedział, że terroryści to nie armia i takie błędy zdarzały się im nazbyt często, z drugiej jednak strony mogli mieć zabezpieczenia których jeszcze nie znał a wtedy… Musiał podjąć decyzję i podjął. Trudno, co ma być to będzie, szperacz nie wykrywał żadnych znanych pułapek, a na nieznane nie miał żadnego wpływu. Trzeba było rozpocząć ostatni etap i zakończyć operację. Tak myśląc wychylił głowę za róg i jeszcze raz spojrzał na otwartą przestrzeń przed sobą. Z prawej strony u wylotu drugiego korytarza czaiła się już druga grupę, także gotowa do akcji. Nawiązali kontakt wzrokowy. Tamci byli bliżej, nie musieli przechodzić przez hol. Roman ruchem głowy nakazał im rozpocząć i zająć pozycję pod drzwiami z dużym napisem „Dziekanat”, ostatniej przeszkodzie dzielącej ich od wiceprezydenta i terrorystów. Gdy to zrobili, jego ludzie mogli bezpiecznie i cicho przejść przez hol, łącząc oddział i wzmacniając siłę ataku.

Mały ładunek implozyjny był już przymocowany w odpowiednim miejscu do zamka. Musieli go użyć, nie mogli ryzykować. Ostatnie spojrzenie na monitor szperacza w celu upewnienia się czy terroryści zaalarmowani jakimś hałasem przypadkiem nie zajmują pozycji obronnych, krótki, nieznaczny, lecz bardzo znaczący ruch palcem, najpierw błysk a potem ogłuszający huk i drzwi wpadły z trzaskiem do wnętrza.

Weszli do środka. W tym momencie nie było kalkulacji. Zadziałała pamięć mięśniowa, automatyczne zachowanie wyuczone podczas setek godzin żmudnych ćwiczeń zwanych „strzelaniem w tłoku”. Odruch polegający na wyłuskaniu ukrytego w tłumie zakładników wroga i eliminacji jednym lub dwoma celnymi strzałami w głowę, albo każde inne, dobre do zabicia miejsce. Po chwili było już po sprawie. Na ziemi leżały cztery ciała terrorystów wyeliminowanych najbardziej jak to tylko było możliwe, na śmierć. Na wprost nich, na dużym, skórzanym fotelu, siedział, albo raczej leżał, przewiązany sznurem w pasie, jak paczka, Wiceprezydent Markowski patrząc szeroko otwartymi oczami w przestrzeń przed sobą.

Markowski miał trupio-bladą, pobitą twarz. Spływająca mu obficie z nosa krew, po zakrzepnięciu utworzyła wokół zalepionych plastrem ust, czerwone koło, nadając mu błazeński wygląd. Był bez marynarki. Jego biała, poplamiona mieszaniną potu, krwi i brudu koszula była wymięta tak, jakby ktoś niedawno pozmywał nią podłogę. Spod lewego rękawa koszuli spływała cieniutka strużka krwi, kapiąc spomiędzy zaciśniętych palców na poręcz fotela a stamtąd na podłogę.

Roman podszedł bliżej i przyjrzał mu się uważniej. Wytrzeszcz oczu zakładnika, który początkowo brał za efekt stresu, strachu i zdziwienia był nienaturalny. Wiceprezydent był żywy, jednak wyraźnie nie reagował na bodźce z zewnątrz. Najwyraźniej był pod wpływem jakichś środków odurzających. Wyciągnął rękę i jednym ruchem zerwał taśmę kneblującą mu usta. Chciał wydać swoim ludziom kolejne instrukcje, jednak nie zdążył. Przeszkodził mu dźwięk wychodzący z rozmieszczonych dookoła, w całym pomieszczeniu małych głośników, na które wcześniej nie zwracał uwagi biorąc je za wyposażenie gabinetu. Dźwięk, a raczej głos. Głos zza grobu, którego nie spodziewał się usłyszeć już nigdy więcej.

– Jeżeli słyszycie to nagranie – rozlegało się dookoła, drażniąc uszy, znanym z wcześniejszej rozmowy telefonicznej akcentem, – to znaczy, że ja już nie żyję, a rządząca tym krajem dziwka, nazywająca siebie przez pomyłkę prezydentem, kolejny raz próbuje nas wszystkich oszukać. Lecz tym razem, gwarantuję, że jej się nie uda. Może i leżę teraz martwy na podłodze, deptany waszymi brudnymi buciorami, ale człowiek zdesperowany, nawet martwy potrafi kąsać zza grobu o czym zaraz się przekonacie. Przedstawię wam pewien paradoks. Zabijając, tak jak was uczyli, wcale nie rozwiązaliście problemu. Razem z ludźmi nie zlikwidowaliście zagrożenia. Nie skończyliście misji, na którą was wysłano, wręcz przeciwnie. Dopiero ją zaczęliście, wprowadzając na nowy poziom i czyniąc jeszcze bardziej ekscytującą. Szkoda, że nie mogę tego zobaczyć!

Śmiech, który zabrzmiał w tym momencie, postawił wszystkim włoski na karku.

– W moim ciele ukryty został miniaturowy nadajnik, aktywowany tylko w jednym, jedynym przypadku. W przypadku śmierci. Takie sprytne urządzenie wykorzystujące pośmiertne zwiotczenie mięśni. W jednej chwili jesteś martwy, a dwie, no może trzy sekundy później, uwolniony przez mięśnie nadajnik wysyła impuls, uruchamiając każde urządzenie z odpowiednim odbiornikiem, i bum! Niespodzianka dla zadowolonych z siebie komandosów. Nie wierzycie? Zapytajcie Amerykanów! To ich przemysł zbrojeniowy wyprodukował to cacko. Możecie im podziękować, to prawdziwy przełom. Wyobraźcie to sobie, możecie nas zabijać ilu tylko chcecie, a bomby i tak wybuchną, tak jak teraz. No właśnie, dochodzimy powoli do sedna. Bo teraz też tak jest. Skoro ja jestem martwy, a wy słuchacie tej informacji, to znaczy, że nadajnik działa i oprócz magnetofonu aktywował też wszystkie umieszczone tu ładunki, i już za chwilę z tego pięknego budynku, a przy okazji małego kawałka miasta, zostanie tylko wspomnienie. Nikt nie ma szans! Zginiecie wy, Wiceprezydent i wszyscy zakładnicy. Kobiety, dzieci, wszyscy…. jak miło… A teraz słuchajcie mnie bardzo uważnie, bo powiem coś naprawdę ważnego. Wcale nie musi tak być! Rozumiecie?! Wcale-nie-musi! Nie muszą ginąć zaraz wszyscy, może zginąć tylko jeden człowiek. Nie jesteśmy potworami i chcemy dać prawowitej władzy jeszcze jedną szansę. W ciało Wiceprezydenta został wszczepiony kolejny nadajnik, taki pstryczek, który może wszystko wyłączyć. Wystarczy tylko go zabić, a wszystko się skończy. Wam pozostawiam decyzję: On, czy wszyscy!. Decydujcie szybko, nie macie zbyt wiele czasu. Od tej chwili zostało wam już tylko czterdzieści sekund. Bum!

Głos ucichł a Roman rozglądnął się po pokoju. Dla niego czas płynął teraz inaczej, wolniej. Jego umysł w ułamku sekundy analizował wszystkie obrazy, które zobaczył, łącząc je błyskawicznie w fakty: Przenośna skrzynka ze sprzętem medycznym i ręcznym injektorem, leżąca na biurku. Ułożenie ciała Wiceprezydenta na fotelu. Strużka krwi ściekająca z jego, lewego przedramienia. W tej chwili wiedział już wszystko co chciał, wystarczyło tylko podjąć decyzję.

-Wynocha na korytarz! Biorę to na siebie. – warknął do swoich ludzi odbezpieczając broń.

Przytuleni do ścian korytarza komandosi usłyszeli tylko, głuche uderzenie ciała o podłogę, a potem długą, wytłumioną serię z pistoletu maszynowego. Zbyt długą jak na zwykłą czynność uśmiercenia, jednak w tym wypadku przecież nie mogło być żadnych wątpliwości. Potem było już tylko wyczekiwanie. Najpierw minęło czterdzieści sekund, potem kolejne dwie, ciągnące się w nieskończoność minuty, a potem na korytarz wyszedł ich dowódca wydając kolejne rozkazy.

***

Przed wejściem głównym do budynku kłębił się teraz spory tłum, złożony głównie z pracowników służb medycznych i zabezpieczających ewakuację funkcjonariuszy policji. Mimo pozornego chaosu, wszystko szło dosyć sprawnie. Co minutę, może dwie, pod specjalnie skleconą rampę podjeżdżały na sygnale kolejne karetki, rozwożąc do pobliskich szpitali, byłych już zakładników.

Roman zszedł na dół z grupą żołnierzy ubezpieczających specjalny wózek, którym zwieziono Wiceprezydenta Markowskiego. Wrzeszcząc i rozpychając wszystkich na boki, w miarę szybko pomogli przepchać go przez tłum, blokujący hol i wyjście na dwór. Odetchnął dopiero, gdy tylne światła ambulansu zniknęły ostatecznie za najbliższym zakrętem. Ściągnął kask i usiadł na murku ocierając sobie pot z czoła.

– Będzie żył? – zapytał Sułtan siadając obok niego

– Mam nadzieję. Stracił dużo krwi. Moja cholerna kariera wisi teraz na jego linii życia.

– Przepraszam, ale muszę o to spytać. Jak pan wpadł na to, że odcięcie…, odstrzelenie ręki aktywuje nadajnik? Przecież nie mógł mieć pan całkowitej pewności?

Major Roman Majek pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– Nie wiem. Pomogło chyba doświadczenie szpitalne. W końcu odcięta ręka, to też martwa ręka.

KONIEC.

Autor: Andrzej Trybuła

Komentarze są zamknięte