I to nie tylko jako hasło kierowane do innych, ale także jako zaakceptowana wewnętrznie przez nas samych zasada, że trzeba dawać z siebie możliwie wiele, i że zazwyczaj (nie zawsze, prawda) wygrywa lepszy, oczywiście pod warunkiem, że reguły gry są równe. Z tym, że należy poczynić jedno zastrzeżenie: prawie zawsze można, tłumacząc własną porażkę, uznać warunki konkurencji za krzywdzące naszą firmę/partię/drużynę. Także nie należy argumentem krzywdzących reguł gry zbytnio szafować. Także dlatego, by nie stać się narzekającym „looserem” – nawet jeżeli w danym przypadku naprawdę jesteśmy looserem. Uzasadniając jeszcze głębiej: sukces to zdolność podniesienia się po porażce bez utraty entuzjazmu, jak to ktoś słusznie zauważył. A nie podniesienie się ten, kto uznał system za wszechmogący.
Korzyści z konkurencji właśnie widzimy w polityce. Raczej nietrafiona (co już chyba widać) inicjatywa Zbigniewa Ziobro zmobilizowała Prawo i Sprawiedliwość do nieco żywszej aktywności. Czuć, że największej partii opozycyjnej znów zaczęło się chcieć, może nie przesadnie, ale jednak. Jakaś konferencja programowa, próba przejęcia haseł prorodzinnych, duży marsz, ruch w terenie. Na początek to już coś. Bo Ziobro popełnił błąd odchodząc z PiS (nie mogę już słuchać opowieści o tych celowo prowokowanych rozłamach jako o rzekomym „wyrzuceniu” niewiniątek), ale miał rację, że dla sporej części aparatu partii trwanie w opozycji było wygodne, a świeża krew postrzegana była (pewnie i jest) jako przede wszystkim zagrożenie.
Niestety, „konkurencja” pojawiła się nam również w dwóch obszarach, które powinny być z konkurowania wyłączone, bo ich zadaniem jest obdarzanie nas tożsamością i siłą do konkurowania na rynku. Mam na myśli naród i wiarę. W sferze narodu konkuruje z nami nie inny naród, a „anaród”, albo może lepiej – „antynaród”, czyli cała ta mozaika tych wszystkich, którzy podpisują się pod hasłem niemieckich i polskich „antyfaszystów” (łudząco podobnych do faszystów już bez cudzysłowiu) wykrzykujących na widok biało-czerwonej flagi w Warszawie 11 listopada „wyp…alać”. Tacy byli zawsze, to prawda, ale chyba nigdy tak liczni i tak mocni (w dużej mierze są dziś mocni za sprawą cichej i jawnej pomocy zewnętrznej). W każdym razie, musimy podjąć „konkurencyjne” wyzwanie. Z pewnością owo starcie nas wzmocni i ulepszy, ale niestety, nie za darmo, bo wielu naszych stracimy, no i stracimy mnóstwo czasu.
Z kolei palikociarnia, splatająca się z poprzednią mozaiką, chce „konkurować” z Kościołem, czyli de facto z Bogiem, bo tak na poważnie to nie ma przecież Boga poza Kościołem, jakby Kościół ziemski nie był grzeszny. Fatalnie stało się, że przeszli przez mury obronne, czyli progi sejmowe, ale znów – nie ma innego wyjścia niż podjęcie walki. Tu korzyści mogą być większe, bo – nie oszukujmy się – zanim palikociarnia nadeszła, ci co powinni byli czuwać na rogatkach czy też wieżach obserwacyjnych, spali, i to snem głębokim. Kościół ostatniego kraju w Europie o żywej chrześcijańskiej duszy, zresztą solidarnie z ogromną większością wiernych, nie chciał dostrzec, że to starcie jest nieuniknione, i że w sumie wypadałoby się przygotować. Ba, jakże często nagradzał dobrym słowem i wsparciem tych, których intencje są jawnie złe. Jestem pewien, że wiele można jeszcze ocalić, choć bez zakasania rękawów i tej nutki desperacji, która musi towarzyszyć skutecznej obronie, wszystko znów obróci się w papierową kontrofensywę. I znów zacznie się ta równia pochyła, ta droga do nicości, a ostatecznie do cichej wegetacji Kościoła w roli paprotki. Można powiedzieć, że tę wersję przyszłości już znamy, można ją nawet „zwiedzać”, odwiedzając świątynie pozamieniane na kawiarnie i mieszkania.
W sumie to trzeba powtórzyć ich – tamtych, dziś wygranych – drogę. A więc po pierwsze, nie pękać, i dzielnie znosić przeciążenia, choćby wiatr wiał długo w oczy; nie mają racji, choćby nam samym wydawało się chwilami, że mają. Po drugie, trzeba mieć kadry, bo kadry są wszystkim; kadry zbyt liczne być nie mogą, bo przestają być skuteczne, ale kadry być muszą. Po trzecie, pielęgnować te instytucje, które mamy, i rozwijać, i czekać; nawet mała roślinka po roku jest już większa i silniejsza, a jej korzenie sięgają głębiej. Kiedyś to wszystko się zazębi, kiedyś ta przeciwna fala się załamie, może zresztą nawet szybciej niż później. Ale jak roślinka nie rośnie, to myśleć, dlaczego nie rośnie.
Sami się do tego zadania nie wybraliśmy, to chyba wszyscy czujemy, więc żaden nasz wybór.
Wesołych Świąt!
Autor: Jacek Karnowski, redaktor naczelny Wpolityce.pl