Niedzielny poranek – pogoda pod psem. Na dworze leje, jest mgliście, zimno i nieprzyjemnie. Jak to w grudniu. Moja dziewczyna naciąga kołdrę na głowę. „Nigdzie nie jadę” – mruczy. Niemalże siłą wyciągam ją z łóżka. Jesteśmy umówieni ze znajomymi na wypad za miasto.
Na stacji łapiemy autobusowy „rail replacement”, gdyż w ramach „usprawnień”, kolejka Overground nie działa. Cóż – to w końcu londyński weekend. Nie dziwi więc nic.
Nasi znajomi już czekają na nas na Clapham. Wskakujemy do samochodu i ruszamy na południe. Cel naszej wyprawy – okolice Dorking. Ustaliliśmy go już poprzedniego dnia. Przekraczamy autostradę M25, umowną granicę oddzielającą Londyn od reszty kraju i zanurzamy się w urokliwej dziczy angielskiego countryside.
Przed nami pierwszy z dzisiejszych przystanków: Leith Hill, w pobliżu którego ma znajdować się stara wieża obserwacyjna. Ponoć można stąd sięgnąć wzrokiem od Londynu, poprzez Sussex i Kent, aż po Kanał La Manche. W planie wyprawy mamy również obejrzenie biegnącej przez te okolice rzymskiej drogi i miasteczko Dorking, zaś na koniec wjazd na Box Hill, na szczycie którego znajduje się niewielka twierdza oraz taras widokowy, pozwalający podziwiać spory kawał południowej Anglii.
Mała osada Coldharbour, okolice Leith Hill. Tu właśnie, obok starego kościoła, parkujemy nasz wóz. Pastor właśnie zakończył niedzielne nabożeństwo i – pożegnawszy wiernych – wsiada do samochodu. Zamieniamy z nim kilka słów. Objaśnia nam drogę na szczyt wzniesienia i zaprasza do zwiedzenia kościoła. Korzystamy z zaproszenia. Wzgórze nam nie ucieknie, a jest nadzieja, że w czasie, gdy będziemy oglądać wnętrza, pogoda poprawi się nieco. Żona pastora, widząc że szykujemy nasze aparaty do pracy, zapala wszystkie lampy, byśmy mieli lepsze światło, po czym opuszcza kościół, zostawiając nas samych. Robię kilka ujęć i wychodzę na zewnątrz. Zdjęcia wykonywane na świeżym powietrzu, nabierają „gotyckiego” klimatu, dzięki kamiennym nagrobkom i angielskiej mgle, spowijającej bryłę kościoła.
Obszedłszy budynek, spotykam resztę towarzystwa przed wejściem. Przyglądają się z zaciekawieniem jednej z płyt nagrobnych. „Pewnie leży tam jakiś Polak, albo znana z historii postać” – domyślam się, widząc ich zainteresowanie. Faktycznie – Polak. Jego nazwisko mówi mi coś. „Marian Hemar, 1901 – 1972, Polish Poet – Writer” – głosi napis. Grzebię w pamięci, otwiera się mała szufladka. Tak, coś tam chyba o nim wiem. Niewiele, ale postanawiam rozwiać ignorancję, grzebiąc w internecie po powrocie do domu.
Tymczasem jednak nadal tkwimy pośrodku niewielkiej wioski w zacinającym deszczu. Stawiamy kołnierze kurtek i skręcamy z głównej drogi w ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Na chwilę tracę swe towarzystwo z oczu. Ryzykując poślizgnięciem się na błotnistym gruncie, wybrałem inną drogę, niż reszta. Trudniejszą, dużo bardziej stromą i dziką, jednak obiecującą lepsze widoki.
Spotykam ich znowu kilkaset metrów dalej i kontynuujemy wędrówkę. Przed dotarciem na szczyt, raz czy dwa gubimy drogę. Jednak zasięgnąwszy języka od innych turystów trafiamy w końcu do celu. Jesteśmy zaskoczeni sporą ilością osób odwiedzających to miejsce. Leży ono z dala od popularnych szlaków turystycznych, jednak spotykamy na swej trasie dziesiątki ludzi. Pieszo i na rowerach przemierzają niegościnne bezdroża, niezrażeni zimą, deszczem, mgłą i wdzierającym się pod swetry chłodem.
Stojąca na szczycie wieża robi wrażenie. Jednak nawet bardziej niż sama budowla, działa na nas mieszczący się w niej kiosk. Gorąca kawa (za niecałego funta!) i ciasto domowej roboty przywracają nam nadszarpnięty wspinaczką entuzjazm. Mgła niestety dokładnie zasłania widok i nie mamy nawet co marzyć o dostrzeżeniu stąd Londynu (o Kanale La Manche nie wspominając). Kończymy posiłek i ruszamy z powrotem, do samochodu. Kolejny punkt na mapie naszej wycieczki – rzymska droga.
Mając w pamięci oglądane wcześniej inne dzieła inżynieryjnej sztuki Rzymian (łaźnie w Bath, latarnię morską w Dover, czy mur Hadriana), spodziewałem się solidnej, kamiennej budowy. Tymczasem trafiliśmy na miejsce bardzo przypominające zapomniany nasyp kolejowy. Na niektórych odcinkach po asfaltowej nawierzchni śmigają samochody; droga nadal spełnia zadanie, jakie jej wyznaczono blisko dwa tysiące lat temu. W innych miejscach jednak ginie wśród okolicznych pól i pastwisk, tak że trudno jest wyśledzić ścieżynki, którymi niegdyś wędrowały legiony.
Jedziemy dalej. Wycieczka – mimo że krótka – nieźle dała się już nam we znaki. Postanawiamy więc, że tylko wjedziemy na wzgórze Box Hill i wracamy do Londynu. Mijamy Dorking, zjeżdżamy z głównej drogi i wąską, krętą drogą wjeżdżamy na szczyt. Zatrzymujemy się na obszernym parkingu, oglądamy ofertę knajpki i lokalnego sklepiku z pamiątkami, po czym idziemy obejrzeć okolice.
Wystarczyło, że deszcz na chwilę przestał padać, by wszędobylska mgła ulotniła się gdzieś, odsłaniając wielką połać Sussex. Stoimy na tarasie widokowym, zaś u naszych stóp leżą okoliczne wioski i miasteczka. Widok stąd jest doprawdy imponujący. Gdy już uznaliśmy że nasyciliśmy nasze oczy i zrobiliśmy wystarczającą ilość pamiątkowych zdjęć, idziemy dalej. Szare błoto, składające się z mieszaniny gliny z kredą zdążyło dokumentnie okleić nasze buty grubą warstwą, nim dotarliśmy w okolicę wiekowej budowli. Jej architektura jednoznacznie sugeruje jej militarny cel. Jest to stary fort. Dziś już opuszczony, jednak nadal utrzymany w niezłym stanie. Oglądamy go z zewnątrz (do środka turyści nie mają wstępu) i wracamy do samochodu. Czas wracać do Londynu. Zrobiło się już dość późno, a nie chcemy podróżować po ciemku. Poza tym znowu zaczęło padać.
Ponownie mijamy M25. W rozleniwiającym cieple wnętrza samochodu zaczynam odczuwać, jak bardzo jestem zmęczony. Warunki atmosferyczne oraz ilość przeżytych wrażeń nieźle wykończyły nas wszystkich.
Szczęśliwie unikamy korków i tuż przed zmierzchem docieramy do domu. Padam na łóżko. Zdjęcia mogą poczekać. Zrzucę je do komputera później. Zamykam oczy – miejsca widziane dzisiaj wracają do mnie, ze wszystkimi kolorami i zapachami. To był naprawdę długi dzień. Jednak mimo zmęczenia wiem, że już wkrótce znów wyrwę się za miasto, by choć na jeden dzień móc zanurzyć się w tajemniczą głuszę.
Autor: Aleksander „Alex” Sławiński, p.o. ZASTĘPCY REDAKTORA NACZELNEGO KSI z Londynu, dnia 18.12.2011 r.