Ogromnie się ucieszyłam na wiadomość, że pojadę na Kaukaz – do Gruzji i Armenii – aby tam zrealizować serię filmów dokumentalnych. Wydawało mi się, że odwiedzę miejsca wyjątkowe, kolebkę chrześcijaństwa, gdzie niemal „dotknę” źródeł mojej wiary. Niestety, dotknęłam zupełnie czegoś innego.
Według najdawniejszych podań, Ormianie wywodzą się od wnuka Noego – Hajka. Ogólnochrześcijańska tradycja mówi wszak, że Arka Noego osiadła na zboczu góry Ararat, a w najważniejszej świątyni Armenii w Eczmiadzynie do dziś przechowuje się relikwiarz z kawałkami skamieniałego drzewa uznawanego za jej szczątki.
Wedle tradycji Kościoła ormiańskiego, chrześcijaństwo na ziemie Armenii dotarło już w połowie pierwszego wieku po narodzeniu Chrystusa wraz ze św. Judą Tadeuszem i św. Bartłomiejem, którzy tu właśnie mieli prowadzić misję chrystianizacyjną (i tutaj również zostali zamordowani).
Armenia była pierwszym państwem, które ogłosiło chrześcijaństwo religią państwową – wcześniej niż uczyniło to Cesarstwo Rzymskie. W roku 301, kiedy w Rzymie z rozkazu cesarza Dioklecjana chrześcijan dotykały krwawe prześladowania, Grzegorz Oświeciciel zdołał nawrócić króla Armenii Tiridata III. Na język ormiański dokonano też pierwszego w historii przekładu Ewangelii.
Gruzja w kwestii daty przyjęcia chrześcijaństwa nie pozostaje daleko w tyle za Armenią, co więcej, gruzińskie legendy przedchrześcijańskie głoszą, że na jej terenach przechowywano płaszcz proroka Eliasza, pozostawiony przez Żydów ukrywających się tutaj przed prześladowaniami Nabuchodonozora. Początki Chrystusowej wiary w Gruzji datuje się już na I wiek, kiedy dotarli tam pierwsi misjonarze – wedle tradycji Apostołowie: św. Andrzej, św. Bartłomiej i św. Maciej – zakładając pierwsze wspólnoty chrześcijańskie.
Gruzja stała się państwem chrześcijańskim za sprawą św. Nino, św. Miriana Króla i św. Nany Królowej, żyjących na przełomie III i IV wieku w Kartlii – antycznej Iberii, obecnie Gruzji Wschodniej. Nino pochodziła z Kapadocji (w dzisiejszej Turcji). W czasie swojego pobytu w Jerozolimie miała widzenie Matki Bożej, która wysłała ją z misją ewangelizacyjną na Kaukaz. Jako niewolnica trafiła na pogański dwór króla Kartlii – Miriana. Tam miała w sposób cudowny wyleczyć jego ciężko chorą żonę, Nanę. Z wdzięczności za uzdrowienie król przyjął chrześcijaństwo.
Zarówno więc Armenia, jak i Gruzja mają wspaniałą tradycję chrześcijańską, której pozostałości można do dnia dzisiejszego ujrzeć w przepięknych klasztorach i kościołach, które miały szczęście zostać odrestaurowane. Niestety, wiele też zostało z premedytacją zniszczonych, a ponadto wcale niemało do dziś popada w ruinę. Oba kraje łączyło również kłopotliwe sąsiedztwo z wielkimi imperiami – Bizancjum, Persją, Turcją i carską Rosją. Nękały je więc najazdy, grabieże i czystki. Żaden jednak najeźdźca nie pokonał w ludziach Kaukazu wiary. Gruzini i Ormianie niezmiennie dumni ze swojego chrześcijaństwa zawsze zaciekle go bronili. Ormiańska czy gruzińska tożsamość narodowa związana była nierozerwalnie z chrześcijaństwem. Uczucia tego nikomu, przez całe wieki, nie udało się w nich zniszczyć – aż do katastrofalnej w skutkach okupacji sowieckiej.
Heroiczne wczoraj
W roku 1921 Armia Czerwona zdobyła cały Kaukaz, kładąc kres niepodległości tamtejszych państw i rozpętując krwawy terror. Kościół poniósł w tym czasie dotkliwe straty w ludziach – uwięzionych, zesłanych, rozstrzelanych. Budynki należące do Kościoła zostały skonfiskowane i zniszczone bądź zamienione na magazyny. Oficjalne wyznawanie wiary stało się niemożliwe.
W Armenii wymordowano wszystkich kapłanów. Historia nie zna wielu przypadków aż tak skutecznej eksterminacji Kościoła. W krajach poddanych reżimowi komunistycznemu Kościół zawsze w jakiejś formie trwał. W Albanii na przykład, pomimo bardzo okrutnych represji, kilku kapłanów działało jednak w podziemiu, ukrywając się w górach. W Armenii nie pozostał ani jeden. Za posiadanie Biblii, za uczynienie znaku krzyża groziła zsyłka na Sybir. Oficjalnie katolicyzm przestał istnieć.
Po drugiej wojnie światowej sytuacja trochę się polepszyła, nadal jednak wyznawanie wiary wiązało się z represjami. Oto jak relacjonuje czasy swojej młodości ormiańska nauczycielka:
W czasach komunizmu, kiedy chodziłam do szkoły, mieliśmy wychowanie ateistyczne. Nie pozwalali nam się żegnać i modlić, ale my chodziliśmy potajemnie do kaplicy urządzonej w pewnej grocie. Kiedy zostałam studentką, dalej tam chodziłam, po kryjomu, żeby profesorowie nie zauważyli, ale prawdę mówiąc, oni też tam chodzili, ukrywając to przed studentami. Pamiętam przewodniczącego naszej wsi, towarzysza Gabriela Mikaeliana, który budził się bardzo wcześnie i bardzo wcześnie wychodził do pracy, żeby móc, nie będąc widzianym przez innych, po drodze do urzędu pocałować cerkiewną ścianę. Mnie religię przekazywała babcia. Zawsze w łóżku odmawiała różaniec. Od niej nauczyłam się modlić.
W Gruzji, z niewiadomych przyczyn nigdy nie zamknięto Kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Tbilisi. Była to jedyna funkcjonująca świątynia katolicka na całym Kaukazie, której drzwi pozostawały otwarte nawet w okresach największych represji. Świątynią opiekowali się niemal od zawsze polscy kapłani. Przez ponad dwadzieścia pięć lat czynił to ks. Jan Śnieżyński, wielokrotnie przesłuchiwany, bity i torturowany. Wytrwał na posterunku wiary i Kościoła aż do lat dziewięćdziesiątych.
Kościół świętych Piotra i Pawła, wybudowany przez polskich zesłańców po powstaniu styczniowym, przetrwał w stanie nienaruszonym do dnia dzisiejszego. Nadal też jego proboszczem jest polski ksiądz. Do tego właśnie kościoła w czasach reżimu komunistycznego przybywali potajemnie, nierzadko nocą, katolicy z całego Kaukazu, by wziąć ślub czy ochrzcić dziecko. Oto jak wspomina tamte czasy ksiądz Zurab Kakacziszwili, pierwszy Gruzin wyświęcony po roku 1990:
Moi rodzice pracowali w szkole. Nie mogli mówić otwarcie, że są wierzący. Pamiętam, jak jeździliśmy z Vale do miasta. Po drodze jest taki piękny kościół. Wstępowaliśmy do niego, modliliśmy się, zapalaliśmy świece i jechaliśmy dalej. Nikt nie mógł o tym wiedzieć, bo groziło to wyrzuceniem z pracy. Kiedy byłem mały, rodzice potajemnie wzięli mnie do Tbilisi i tam ochrzcili w katolickim kościele. Od tego czasu wiem, że jestem katolikiem.
W Armenii nierzadko zdarzało się, iż wierni bronili swoich świątyń. Obecny nuncjusz apostolski na Kaukazie, arcybiskup Claudio Gugerotti, wysłuchał wielu związanych z tym historii:
W tym czasie ludzie byli dumni z przynależności do katolicyzmu, który uznawali jakby za sztandar, trzymany wysoko wobec tych, którzy chcieli zniszczyć religię. Ludzie kładli się na ziemi, aby nie pozwolić koparce zburzyć kościoła. Ormianie są z natury bardzo sprytni. Pewnego razu urządzili całą inscenizację z burmistrzem miasta, który powiedział: „Przyjdę do was i powiem: dajcie mi klucz!, a wy mi odpowiecie: Nie damy ci klucza, i zaczniecie mi grozić, a ja ucieknę. W ten sposób obronicie swój kościół”.
Tragiczne dzisiaj
Tamte czasy minęły – niemal chciałoby się dodać „niestety”. Dziś bowiem, choć nikt już swojej wiary nie musi bronić, bo teoretycznie nie jest zagrożona, po licznym wysypie kandydatów na kapłanów w połowie lat dziewięćdziesiątych, seminarium w Tbilisi praktycznie przestaje istnieć. Brak pierwszych roczników.
Siedemdziesiąt lat bezwzględnego komunizmu stawiającego sobie za cel całkowitą likwidację religii dokonało spustoszenia na wielu płaszczyznach: ekonomicznej, kulturowej i moralnej. Skutki tego odczuwa się dopiero obecnie. Ksiądz Witold Szulczyński, dyrektor gruzińskiej Caritas stwierdza: Przez siedemdziesiąt lat nie uczyło się ludzi religii, przykazań, żadnych podstaw duchowych czy moralnych. Kto miał to robić?
Nikt nie przejmował się wartościami – dodaje siostra Arousiag, Ormianka, przybyła tutaj dwadzieścia lat temu z USA. – Zachęcano ludzi do pogańskich praktyk, aby pomieszać im w głowach i obniżyć znaczenie tradycji związanych z religią chrześcijańską.
Stąd, na przykład, rytualne zabijanie barana, z którym obchodzi się trzykrotnie dookoła kościół – na szczęście, czy koguta, którego głowę w podobnym celu rzuca się na dach kościoła, wcale nie należy do rzadkości. A już niemal do tradycji należy wiązanie kolorowych wstążek do gałęzi drzew w pobliżu kościoła, co też ma przynosić szczęście. Oto jedna z twarzy „chrześcijańskiego” Kaukazu. Gdzie się podziało to chrześcijaństwo pierwszych wieków, z którego mieszkańcy Kaukazu byli tak dumni przez półtora tysiąca lat?
Co więcej, w obu krajach przeraża wręcz widok skrajnej nędzy. Ludzie w wieku emerytalnym, przepracowawszy dla reżimu swoje najpiękniejsze lata – nierzadko na wysokich stanowiskach w dziedzinie kultury, edukacji czy inżynierii – teraz, pozbawieni jakiejkolwiek opieki zdrowotnej (państwowa już nie istnieje, a na prywatną stać tylko członków mafii), otrzymują od państwa ekwiwalent 12 euro miesięcznie, co wystarcza na przetrwanie tygodnia. Zdecydowana większość mieszkańców nie jest w stanie opłacić ogrzewania, prądu czy gazu, a zimą temperatury w Gruzji spadają znacznie poniżej zera. Trudno też nie wspomnieć o kilkuset tysiącach uchodźców, m.in. z Osetii, którzy wegetują w koszmarnych warunkach w Tbilisi. Pozbawieni pracy i opieki zdrowotnej koczują w rozpadających się budynkach poszpitalnych, bez kanalizacji, ogrzewania i bieżącej wody. Jedyną instytucją, która im pomaga, pomimo znacznie ograniczonych możliwości, jest Caritas. Zapewnia dziennie jeden bochenek chleba na rodzinę oraz miskę ciepłej zupy. Caritasowi jednak, niestety, też już kończą się fundusze, ponieważ w mediach temat uchodźców staje się niemodny. Tworzy rządowi zły image. Tymczasem obecny prezydent wybudował sobie ostatnio w centrum miasta niewiarygodnych rozmiarów pałac ze schodami jak z Hollywood.
W Armenii sytuacja wcale nie wygląda lepiej. Do tej pory widoczne są skutki trzęsienia ziemi, które dawno już, bo pod koniec lat osiemdziesiątych, nawiedziło ten kraj. Od ponad dwudziestu lat ludzie koczują, nierzadko po 8-10 osób, w blaszanych barakach, bez kanalizacji, wody i ogrzewania. Są to już, w wielu wypadkach, wnukowie tych, którzy przeżyli trzęsienie ziemi. Onegdaj obiecano ich rodzicom czy dziadkom nowe mieszkania, dziś pozbawieni możliwości bytowania w normalnych warunkach, bez pracy, staczają się na dno egzystencji. Alkohol, rozbój, narkotyki, brak jakiejkolwiek nadziei na poprawę losu – oto obraz wegetacji tysiąca rodzin w tym pięknym, niegdyś chrześcijańskim kraju.
Zarówno w Gruzji, jak i w Armenii jedyną instytucją, która w widoczny sposób stara się pomóc ich mieszkańcom, jest Kościół katolicki. Organizuje on wyżywienie, edukację, wakacje dla dzieci najuboższych, domy dziecka, sierocińce, szpitale, przychodnie; leczy w domach, chroni rencistów, chorych i niepełnosprawnych – słowem, zastępuje w pracy charytatywnej i państwo, i lokalną Cerkiew prawosławną.
Według nuncjusza Gugerottiego, na Kaukazie istnieje zasadnicza trudność z wypracowaniem jasnego pojęcia dobra i zła. Powstało w sumieniach wielkie pomieszanie tego, co godziwe i dopuszczalne moralnie, z tym, co społecznie dozwolone. To są kultury, w których nie tyle jednostka, ile rodzina, grupa, jest, a raczej była, podstawą społeczeństwa. To wszystko zniknęło i osoba ludzka stała się rzeczywistością bardzo względną – wyjaśnia nuncjusz. Według siostry Arousiag, komunizm zabił w człowieku poczucie człowieczeństwa. Udało mu się zabić uczucie empatii i troski o bliźniego. Dawniej rodzina zawsze była dla Ormian, podobnie zresztą jak i dla Gruzinów, na pierwszym miejscu. Byli w stanie poświęcić dla niej wszystko. Ale to już przeszłość…
Do problemu skrajnej nędzy, (podobno są w Armenii i Gruzji miejsca, zwłaszcza w miastach, gdzie ludzie umierają z głodu) dochodzi niewyobrażalne zjawisko ludobójstwa dzieci nienarodzonych. Na Kaukazie jedna kobieta dokonuje w swoim życiu średnio od piętnastu do dwudziestu pięciu aborcji, a wiele z tamtejszych kobiet przekroczyło ową tragiczną liczbę. Tak zwany Kościół Apostolski Gruzji (będący poza jednością z Rzymem) naucza, że dziecko obdarzone zostaje przez Boga duszą dopiero trzy dni po narodzeniu, uznając jednocześnie aborcję za grzech ciężki. Niczego się jednak w obu krajach, w żadnej z ich wspólnot chrześcijańskich, nie robi w celu zapobiegania temu zjawisku, edukowania, uświadamiania. Problem zostawia się sumieniu kobiety, która niejednokrotnie nie ma pojęcia, czym jest aborcja. W żadnym szpitalu położniczym na Kaukazie nie zobaczyłam choćby jednego zdjęcia, rysunku czy informacji, jak wygląda nienarodzone dziecko, jak przebiega jego rozwój w łonie matki.
Kobiety na Kaukazie cierpią bodaj najbardziej. Od wieków wszak stoją tu na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Według księdza Antona, ormiańskiego kapłana, który przybył do Armenii z Australii, największym problemem dziewcząt jest to, że są po prostu niechciane. Na sto może ze cztery powiedziałyby, że są w swoich rodzinach akceptowane. Wszyscy pragną chłopców. Dziewczyna nie liczy na lepszy los niż ma, nie sądzi, że jest czegoś warta. Upokarzana w domu rodzinnym, stara się jak najszybciej z niego uciec, najczęściej w ramiona jakiegoś przygodnego chłopaka, który jej obiecuje, że będzie dla niej dobry.
Oczywiście dosyć szybko okazuje się, że ma inną, a jeśli żona spodziewa się dziecka, i jeśli na dodatek jest to dziewczynka, zmusza ją do aborcji. Mężczyzna traktuje kobietę jak śmieć – kontynuuje ojciec Anton. Przygotowując młodych do sakramentu małżeństwa mam wielki problem. W przysiędze małżeńskiej kobieta musi obiecać posłuszeństwo mężowi. Jeśli tego nie wypowie, nie mogą się pobrać.
Kobieta – często bita i maltretowana w domu – nie może liczyć na niczyją pomoc. Nikt też nie jest zaskoczony jej losem. Powrotu do domu nie ma, ponieważ przyjęcie córki-mężatki z powrotem do domu rodzinnego uznaje się za hańbę. Szacunek otoczenia zyskuje jedynie stając się teściową i zamieszkując w domu swego najstarszego syna. Wówczas, niestety, dominuje w niej chęć zemsty za swój los. Matka nigdy nie zaznała miłości, babka nigdy nie zaznała miłości. Są obywatelami drugiej kategorii. Nie mają nic do powiedzenia w rodzinie, jak długo żyje ich mąż. Po jego śmierci, zabrana do domu syna uzyskuje władzę i staje się okrutna dla synowej. Tak samo okrutna, jak dla niej samej była jej teściowa. To teściowe bardzo często zmuszają swoje synowe do aborcji – dodaje ksiądz Anton.
Jakie jutro?
Odwiedzając liczne rodziny w Gruzji i Armenii oraz rozmawiając z wieloma kapłanami i siostrami zakonnymi, wyraźnie ujrzałam obraz ludzi wyjątkowo nieszczęśliwych. Porzucane, niechciane, wykorzystywane kobiety, w wieku trzydziestu lat wyglądające co najmniej na pięćdziesiąt, samotnie, a nierzadko bez środków do życia wychowują swoje dzieci (w tej części świata domy samotnej matki nie istnieją). Bite i wykorzystywane nie mają żadnego wyboru i znikąd nie mogą oczekiwać pomocy. Cierpią przez całe życie. Mężczyźni, niegdyś będący głową rodziny, poważnie podchodzący do odpowiedzialności za swe żony i dzieci, obecnie – po siedemdziesięciu latach komunistycznej indoktrynacji o równości – pozbawieni wszelkiej odpowiedzialności, nawet za własną rodzinę, bo przecież odpowiedzialność tę przejęła od nich partia, nie potrafią odnaleźć się w czasach pozornej wolności i pozornej demokracji, zwłaszcza nie będąc w stanie zapewnić rodzinie godziwego bytu. Osiemdziesięcioprocentowe bezrobocie i widok pozamykanych, z wolna obracających się w ruinę zakładów pracy wywołują jedynie depresję i alkoholizm.
Opuszczałam Kaukaz z nieodpartym uczuciem zawodu, przykrości i pustki, a jednocześnie czułam wewnętrzna potrzebę wołania o pomoc dla mieszkających tam ludzi. Oni czekają na świadectwa naszej wiary, na nasze modlitwy, na naszą hojność. Potomkowie pierwszych chrześcijan czekają na nas.
Autor: Agnieszka Dzieduszycka-Manikowska, artykuł udostępniony za zgodą redakcji dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, nr 17, listopad-Grudzień 2010 r.