Oświatą interesują się wszyscy Polacy. A ściślej – każdy z nas ma swoje zdanie o oświacie, jaka jest i jaka być powinna. To dobrze, bo z wszystkich możliwych zagadnień resortowych edukacja stanowi zagadnienie pierwszego rzędu. Od tego, jak obecnie kształcimy nasze dzieci zależeć będzie bezpośrednio ta Polska, w której spędzimy nasze sędziwe lata. Ta Polska będzie miała ich twarz, ich język i światopogląd oraz kształt przez nich nadany.
To ogólnonarodowe zainteresowanie oświatą jest niewątpliwie pozytywem, tyle że – tu uprzedzam wnioski z niniejszego tekstu – na tym pozytywy się kończą. Przede wszystkim dlatego, że na wstępnej deklaracji zainteresowania kończą się rozważania o szkole dla zdecydowanej większości Polaków. Pewnie każdy z nich wyrecytuje „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”, ale już odpowiedzi, o jakie chowanie chodzi, trudno oczekiwać. Pewnie jakiekolwiek, zresztą i tak chodzi tylko o papier, bo pracę znajduje się tylko po znajomościach, a reszta, czyli w tym przypadku jakieś Rzeczypospolite, jest nieistotna. Poza tą szumną deklaracją nasi rodacy interesują się edukacją tylko od święta. Tym świętem najczęściej jest publiczna informacja o kolejnych katastrofalnych wynikach egzaminów powszechnych, ale i tu znajdzie się szybko gotowa recepta – bo egzaminy były za trudne, bo w szkołach dają za dużo wiedzy. Na obrzeżach tego głównego nurtu refleksji o oświacie, nazwijmy go tutaj banalistyczno – prywaciarskim, znajdują się dwie mniejszości. Pierwsza z nich twierdzi, że z oświatą jest źle i będzie jeszcze gorzej, dlatego bierze sprawę we własne ręce. Druga zaś to specjaliści – edukatorzy. Jest to grupa najmniej liczna, ale za to najpotężniejsza. To ona w ostatnich dziesięcioleciach rządzi polską szkołą i są to rządy niepodzielne. Warto się tym rządom przyjrzeć, przedstawiając podstawowe cechy ich szkoły marzeń, która powoli staje się rzeczywistością. Podejrzewam, że cechy te dla czytelników „Polonia Christiana” będą jednoznacznie złowrogie. Dla specjalistów edukatorów są one jednak jednoznacznie pozytywne. Są tożsame z oświeceniem, czyli oświatą. Oto one:
Szkoła przyszłego rynku pracy
Spojrzenie na ucznia jako przyszłego pracownika nie jest błędem. Tak samo postulat racjonalizacji wydatkowania pieniędzy na edukację, bo każde publiczne pieniądze powinny znaleźć się pod takim rygorem. Problem pojawia się natomiast wtedy, gdy takie cele postawimy jako jedyne w oświacie. Nie tylko zresztą w niej. Wyobraźmy sobie bowiem szpital, w którym żaden pacjent nie przeżył jeszcze operacji, ale za to placówka nie przynosi strat, bo sprawnie gospodaruje środkami. Księgowy takiego szpitala miałby jeszcze czyste ręce, ale już personel medyczny gratulować sobie nie powinien. Wymarzona szkoła edukatorów jest takim właśnie szpitalem, czy może kombinatem, który nieważne co produkuje, ważne – by się stale kręcił. Dogmat racjonalizacji zysku z oświaty jest najważniejszym z realnych, choć – z wiadomych powodów – nadmiernie nieeksponowanym, przy czym zysk rozumiany jest tutaj niezwykle wąsko – wyłącznie w kategoriach ilości, która nigdy nie przejdzie w jakość. Zajmuje poczesne miejsce w wewnętrznych dokumentach, stanowi ważny wskaźnik dla Komisji Europejskiej. Powszechnie przysłania się go innymi zasadami, które grają rolę bądź jemu pomocniczą, bądź są czystym pustosłowiem. Argument ten był kluczowy w obniżeniu wieku szkolnego, dzięki czemu nowi pracownicy trafią na rynek rok wcześniej. Zgrabnie ujął to Michał Boni stwierdzając, że ktoś przecież musi zarobić na nasze emerytury.
Przesłanką do stwierdzenia, że racjonalność zysku jest kluczowym sposobem myślenia o edukacji jest niezauważony dotychczas aspekt wprowadzenia Systemu Informacji Oświatowej, kontrowersyjnego z racji gromadzenia drażliwych informacji o uczniach. System ten oparty jest na modnej obecnie technice zarządzania polegającej m.in. na budowaniu tzw. indywidualnych rekordów i służy optymalnemu adresowaniu reklam na portalach społecznościowych. Minister Szumilas pytana w Sejmie o powody wprowadzanie SIO nie potrafiła udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi, dlatego przyjmuję, że wszelkie domysły są w tej sprawie dopuszczalne.
Kwestią na osobny artykuł jest rynek podręczników, żyła złota dla wydawców, będący już przejawem czystego zysku finansowego osiąganego w niezwykle mętnych warunkach.
Prawo do zabawy zamiast obowiązków
Od dawna wiadomo, że szkoła stresuje. Od niedawna przyjmuje się powszechnie, że to źle i coś należy z tym zrobić. Z tym, czyli z programem nauczania, który jeśli jest „zbyt ambitny, to powoduje, że zajęcia są dla uczniów bardzo stresujące”.
Faktycznie, minister Katarzyna Hall poważnie odstresowała podstawy programowe, co niestety przyprawiło o drżenie nauczycieli akademickich. Najgłośniejszy alarm podnieśli historycy i poloniści, ale równie krytyczni są matematycy, chemicy i fizycy. Właściwie wszyscy, poza autorami tych podstaw, są ich zdecydowanymi przeciwnikami. Dewastacja programów nauczania już odbija się na rytmie pracy uczelni, zwłaszcza technicznych i przyrodniczych, które zmuszone są przekształcać pierwszy rok studiów w przyśpieszony kurs podstaw wiedzy w swoim zakresie. Ale to już problem innej branży.
Edukatorzy owładnięci są ideą szkoły jako miejsca rozrywki, zakładają, że może ona skutecznie konkurować z placem zabaw, włóczeniem się po sklepach czy grami komputerowymi. Otóż szkoła z tymi rozrywkami zawsze przegra, dlatego nie ma sensu do takiej rywalizacji stawać – poza tym, że takie myślenie nie ma nic wspólnego z edukacją, okaże się ono również nieskuteczne. Póki jednak ta dość banalna prawda dotrze do rządzących oświatą, mogą oni pokusić się o kolejne zniszczenia, wszystko w imię zastępowania stresu dobrą zabawą. Pewien mędrzec z „Gazety Wyborczej” już zachęca do likwidacji progu zdawalności na maturze, bo właściwie czemu on służy poza gnębieniem?. Proszę mi wierzyć, oni naprawdę nie znajdują odpowiedzi na to pytanie.
Trudności są problemami, które należy eliminować
Teza ta stanowi uzupełniający wniosek z poprzedniej i jest stosowana najbezwzględniej, wprost proporcjonalnie do swojej bezsensowności i szkodliwości. Trudność gasi rozrywkę, dlatego jest wrogiem oświaty, należy z nią walczyć. Trudny był program, bo szkoła jest tak przywalona górą wiedzy, że na myślenie brakuje czasu. Egzamin gimnazjalny okazał się zbyt trudny, więc trzeba zmienić odpowiedzialnego za to szefa CKE, już piątego w tej kadencji, bo pozostali także sprawiali trudności na egzaminach. Maturze należy wybić zęby. Szef częstochowskiej oświaty będzie zalecał ograniczanie ilości zadawanych prac domowych, bo one również stanowią problem. Nie bardzo wiadomo w czym, ale to nieważne, bo samo wskazanie na problematyczność pewnego zjawiska w zupełności wystarcza. Pojawiają się oczywiście kolejne wyzwania – w tym roku gimnazjaliści narzekali zwłaszcza na część humanistyczną, w której – ich zdaniem – znalazło się zbyt dużo pytań dotyczących historii. Odbiło się to na wynikach. Na tym samym egzaminie uczniowie jeszcze jakoś radzili sobie z czytaniem i odbiorem tekstów kultury, ale z kolei za tworzenie własnego tekstu zdobywali tylko około 10 punktów, co w najbliższej przyszłości źle wróży zarówno zadawaniu pytań z historii, jak i oczekiwaniu, że uczeń coś samodzielnie napisze. Nie oszukujmy się – im dalej, tym więcej problemów, bo przyśpieszenie jest gwarantowane, przynajmniej dopóki starczy pochylni.
Dyktatura równości
Wyrównywanie szans edukacyjnych jest wielce wskazane, ale na tym winny skończyć się rozważania o równości w związku z oświatą. Prawdziwa szkoła zbudowana jest na dwojakiej hierarchii – podporządkowaniu uczniów nauczycielom, czyli tych, którzy się uczą tym, którzy już wiedzą, oraz hierarchii ocen, która ma promować uczniów za ich pracowitość i sumienność. Jedno i drugie ma nie tyle służyć procesowi edukacji, tylko jest tego procesu istotą. Tymczasem, jak pisze znawca tematu z GW, edukacja jest królestwem równości i jakkolwiek absurdalny wydaje się ten postulat, to przyznać trzeba, że coś w praktyce na rzeczy jest, a podstawa tej różnicy jest znacznie głębsza. Te odmienne perspektywy najlepiej oddaje ten sam autor: Lewica jest miękka, stawia na zróżnicowanie uczniów, opóźnienie segregacji, a ocenianie widzi jako informację zwrotną dla ucznia i wskazówkę, czego jeszcze nie umie, a nie narzędzie do porównywania i selekcji. Nauczyciel jest jak życzliwy ekspert, który stara się nie zabić w uczniu motywacji do nauki. Prawica widzi szkołę jako surowego rodzica, który ocenia sprawiedliwie wskazując, kto był lepszy, a kto gorszy. Każdy z nas ma własne doświadczenia w tym zakresie, dlatego pozostawiam bez odpowiedzi zarówno pytanie, co stanowi realną motywację do nauki. Nie zapominajcie jednak Państwo, że popychając dzieci do nauki i zabiegając o ich dostęp do lepszych szkół, współtworzymy segregację.
Wyrocznia rankingów
Nie wiem, czy Państwo wiecie, ale w ostatnich latach Polska odniosła gigantyczny sukces, o którym mówi z podziwem świat. Chodzi o wyniki badania PISA (Programme of International Student Assessment), czyli „edukacyjne Oskary XXI wieku”. Pod każdym względem jest to badanie wyjątkowe. Przede wszystkim dlatego, że o ile w przypadku innych testów – gimnazjalnych czy maturalnych – wielką przywarą szkół jest „uczenie pod test”, o tyle PISA staje się tak ważna, że nawet politycy widzą, że warto by dobrze wypaść. Bo jeśli chcemy, koleżanki i koledzy, mieć lepsze wyniki w PISA 2012 roku, to dzieci powinny ćwiczyć myślenie a la PISA, a nie wyjmowanie wiedzy z mózgowych szufladek. Czym jest PISA? Co bada? Otóż na test ten składa się badanie umiejętności czytania i interpretacji tekstów literackich, naukowych prasowych, komunikatów, tabel, dochodzą do tego umiejętności matematyczne w zastosowaniu do problemów bliskich życiu oraz rozumowanie w naukach przyrodniczych, przy czym pewien redaktor trochę ubolewa, że w tym ostatnim punkcie czasem niezbędna jest elementarna wiedza. Ale zasadniczo test bazuje na bliżej niedookreślonych umiejętnościach, a nie wiedzy, bo po co komu do szczęścia potrzebny jest wzór na pole trójkąta czy autor „Hamleta”.
Tak się składa, że na uczelni mam kontakt z tymi bohaterami rozsławiającymi Polskę w teście PISA, w którym co roku pniemy się w górę, tyle, że ani ja, ani inni pracownicy uniwersyteccy nie widzimy tych fantastycznych umiejętności, które miały zastąpić nikomu niepotrzebną wiedzę (tej zresztą oczywiście też nie ma). Właściwie to z roku na rok jest coraz gorzej. Pozostaje tylko duma z miejsca w rankingu, który zapewne za parę lat okaże się przestarzały i wadliwy.
Z innych ważnych wskaźników brany pod uwagę jest współczynnik scholaryzacji, istotny zwłaszcza w świetle najwyższego dogmatu edukatorów – z roku na rok składana jest Komisji Europejskiej uroczysta obietnica dalszych sukcesów na tym polu. Pozostałe mogą zaś sprawiać problemy, np. by zrozumieć obliczenia edukacyjnej wartości dodanej nauczyciele muszą przechodzić specjalne szkolenia. Tradycyjne zaś rankingi, czyli egzaminy szkolne, nikogo już nie obchodzą, a więc – zgodnie z powyższymi zasadami – jeżeli egzamin był wyjątkowo trudny i średnia punktów jest niższa niż w latach ubiegłych, progi powinny spaść.
Wychowanie jest przemocą
Kiedyś mawiano o szkole, że ma uczyć i wychowywać. To przeżytek – nie uczy, bo musi bawić, ale też nie wychowuje, bo to opresja i narzucanie czegoś niedobrego. Likwidacja zakazu promocji przy ocenie nagannej z zachowania znalazła oczywiście naczelne uzasadnienie w powyższych tezach – stanowiła niepotrzebną przeszkodę, więc ją zwalczono, stresowała stygmatyzacją i wykluczeniem, więc była sama przez się zła, niepotrzebnie różnicowała, stawiała nauczyciela w roli oceniającego i w końcu zaniżała wskaźniki.
Ale jest w tym jeszcze przejaw szerszej myśli, według której szkoła powinna przestać wtrącać się w nie swoje sprawy. Zrealizowano ją konsekwentnie – we wszelkich pomiarach i rankingach wszystkiego, co jest od szkoły obecnie wymagane próżno szukać wskaźników dotyczących takich postaw jak prawdomówność, uczciwość, chęć pomocy innemu, zdolność do współpracy czy uprzejmość. Nie prowadzi się takich badań nie tylko dlatego, że byłoby to trudniejsze niż pomiar wiedzy czy umiejętności. Nie prowadzi się ich dlatego, że nikt z edukatorów nie wpadł na pomysł, że można tego od uczniów i nauczycieli oczekiwać, że szkoła może mieć jeszcze takie zadania.
Wyciągnięto wniosek, że jeżeli szkoły sobie z wychowaniem nie radzą, to powinny przestać mieć taki zamiar. Na wszelki wypadek buduje się usprawiedliwienie na skojarzeniu wychowania z czymś złym twierdząc na przykład, że nastolatki dostają homofobię i inne uprzedzenia w pakiecie wychowawczym, kiedy są jeszcze małymi dziećmi. Szkołę udało się więc uwolnić spod jarzma wychowania. Pozostają jeszcze niektóre złe rodziny.
Profil Niezależna Gazeta Obywatelska na Facebooku ma 241 fanów. Plus jeden? »
Kombinat na obcej licencji
Łatwo dojść do wniosku, jaki efekt przyniesie wyżej przedstawiona maszyneria. Szkoły opuszczać będą w zdecydowanej większości młodzi ludzie niepotrafiący sprostać obowiązkom, traktujący je jako niezrozumiałą przykrość, niemający żadnej wiedzy i niewychowani, nieradzący sobie z problemami, ale za to mający wysoką samoocenę, a więc roszczeniowi i szybko sfrustrowani. Winić można za ten stan inżynierów tego kombinatu. Inżynierów specyficznych, bo całkowicie antytwórczych – jeśli to nieprawda, to proszę podać choć jeden ich własny pomysł. Miarą sukcesu w ich własnych oczach jest maksymalnie wierne skopiowanie podanego zza granicy wzorca. Kombinat, który stworzyli na obcej licencji, ma tylko jedno zadanie – przechować i wypluć z siebie jak największą ilość produktu, o którego jakość nikt nie dba. Za to ostatnie współodpowiedzialni są również ci, których nazwałem w tym tekście banalistami – prywaciarzami. To ich przyzwolenie umożliwia inżynierom – edukatorom realizowanie swojej świętej doktryny.
Dla niewielkiej reszty mam tylko jedną dobrze im znaną poradę – bierzcie się sami za nauczanie i wychowanie swoich dzieci, bo w najbliższej przyszłości nikt wam w tym nie pomoże.
Cytaty zawarte w tekście pochodzą z artykułów „Gazety Wyborczej” (Piotr Pacewicz: Edukacja. Równe jest lepsze, 4.04.2011, Piotr Pacewicz: Matura odczarowana, 5.05.2011, Adam Kryszkiewicz, Bartosz Łopiński: Słabe wyniki – niższe progi?, 15.6.2011, Piotr Pacewicz: Wybić maturze kły, 2.07.2011, Piotr Pacewicz: Co ma Austria do matury?, 5.07.2011, Mateusz Rybka: Plan uczłowieczenia przedmiotów ścisłych, 7.07.2011, Michał Pozdał: Co wiemy o dyskryminacji?, 18.08.2011).
Autor: Ryszard Legutko – profesor filozofii, anglista, publicysta. Były senator, minister edukacji narodowej, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta L. Kaczyńskiego. Poseł do PE.
Artykuł udostępniony za zgodą redakacji dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, nr 22, wrzesień-październik 2011 r.
Bardzo trafna analiza problemu. Dziękuję Panu profesorowi za ten artykuł.