Bohaterowie żyją obok nas – Tadeusz Czajkowski: ucieczka ze Skrobowa

Niezależna Gazeta Obywatelska2

27 września minęła 72. rocznica powstania Polskiego Państwa Podziemnego. Z tej okazji przedstawiamy Państwu fragment wojennych wspomnień majora Tadeusza Czajkowskiego – „Sasa”, byłego żołnierza AK, a potem armii Berlinga, który jako były AK-owiec został uznany za „element niepożądany w Ludowym Wojsku Polskim i osadzony w obozie NKWD w Skrobowie.

Przyszedł marzec, wraz z nim przedwiośnie. Śnieg topniał szybko, internowani całe godziny spędzali na dziedzińcu, w milczeniu spoglądając za druty. Na horyzoncie zieleniła się smuga Lasów Kozłowieckich. Opustoszały ziemianki zajmowane przez czerwonoarmistów. Młodszych stopniem wyprowadzano do pracy na teren części gospodarczej obozu. Rąbaliśmy drzewo, obieraliśmy ziemniaki, pracowaliśmy w pralni.

Właśnie w tedy zaczęła dojrzewać myśl o ucieczce, kiełkująca już od dawna w grupie podchorążych. W wielkim stopniu przyczyniły się do tego docierające do nas wiadomości, że wkrótce zostaniemy wywiezieni do ZSRR.

Rozterki dowódców

W Niedzielę Palmową, 25 marca dwóch podchorążych i ppor. „Wierny” (Piotr Mierzwiński), dowódca oddziału partyzanckiego z 30 Poleskiej DP AK, przebywający w Skrobowie jako szeregowy odwiedziło ppłk Pisulę. Wierny zameldował mu o planowanej ucieczce. Ppłk Pisula odparł, że wojna dobiega końca i sprawą obecnie najważniejszą jest to, by internowani w Skrobowie Akowcy tego zakończenia wojny doczekali.

– Jestem starym oficerem – powiedział. – Potrafię więc docenić waszą determinację, ale nie chcę i nie mogę brać odpowiedzialności za życie kilkuset ludzi.

Gdy trwali przy swoim uśmiechnął się gorzko, nie podjął dyskusji, życzył pomyślnego przebiegu bardzo śmiałej i ryzykownej akcji. Odmeldowali się i wyszli.

Nazajutrz poinformowano komendantów sal podoficerskich, że w dniu następnym mają wyznaczyć większy niż zazwyczaj kontyngent ludzi do pracy, gdyż ze względu na panujące roztopy i spodziewane przybycie jakiejś inspekcji, trzeba będzie uporządkować teren części gospodarczej, osuszyć kałuże, wytrasować ścieżki, wysypać je piaskiem. Postawiono: we wtorek. Od tego momentu zaczęliśmy odliczać godziny.

Wielki Wtorek

Nadszedł Wielki Wtorek 27 marca 1945 r. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Ziemia była rozmokła, gdzieniegdzie bielały płaty topniejącego śniegu. Do pracy wyszło nas 60. Nie był to skład optymalny, bowiem znalazła się w nim grupka, która w ogóle nie wiedziała o planowanej ucieczce, natomiast inna grupa spiskowców musiała zostać za drutami właściwego obozu. Ktoś zrezygnował w ostatniej chwili, bo nie miał płaszcza i nie mógł go pożyczyć, ktoś inny, bo rozsypywały mu się buty.

Byliśmy podzieleni na cztery grupy, jedną skierowano do kartoflarni, drugą do rąbania drzewa, trzecią do kopania i noszenia piasku, czwartą do porządkowania łaźni. Znalazłem się w pierwszej grupie razem z Kazimierzem Henchenem i Wilhelmem Matwijewiczem. W grupie tej był również Jerzy Śląski.

Było nas w niej 15. Kartoflarnia mieściła się w jednokondygnacyjnym budynku i stanowiła część kuchni, wyodrębnioną od niej przegrodą z desek. Siedzieliśmy wokół napełnionej wodą wielkiej blaszanej balii, przy której piętrzył się stos gnijących już kartofli. Tuż za deską, zagradzającą wejście do kuchni stał wartownik. Był w kufajce, na piersiach miał pepeszę. Drugi stał za drzwiami prowadzącymi na zewnątrz budynku. Obok drzwi było niewielkie okno, dające ograniczoną widoczność na teren obozu. W polu widzenia byli nasi koledzy zatrudnieni przy sypaniu ścieżek. Mieli łopaty i nosiłki.

Atak na wartowników

Płynęły minuty i kwadranse, rosło napięcie. Tuż przed godziną 11.00 jeden z naszych, zgodnie z uprzednimi ustaleniami zameldował wartownikowi, że musi wyjść do latryny. Miał tam spotkać się z przedstawicielami pozostałych grup i dowiedzieć się od nich, czy wszystko porządku i czy można zaczynać.

Wartownik przywołał kolegę, który wyszedł wraz z podchorążym. Po upływie kilkunastu minut podchorąży wrócił, skinął głową. Wtedy wolno podniósł się wolno kpr. pchor. „Czarny” (Zdzisław Jarosz), żołnierz AK z Grodna, partyzant z Puszczy Augustowskiej. Trzymając w jednej ręce nóż, a w drugiej skręconego z gazety papierosa podszedł do wartownika i poprosił go o ogień. Gdy tamten sięgnął do kieszeni po zapałki „Czarny” oburącz chwycił go za pepeszę.

Tak się zaczęła akcja w Skrobowie. Trwała 20-25 minut i przyniosła atakującym pełne powodzenie. Zawdzięczaliśmy je przede wszystkim temu, że wszystkie grupy niemal jednocześnie zaatakowały wartowników, odbierając im broń. W dwie, trzy minuty po zdobyciu przez „Czarnego” pepeszy, w naszych rękach było już kilka innych pistoletów maszynowych. Nie powiódł się wprawdzie szturm na wartownię, lecz zdołaliśmy ją zablokować. Grupa naszych uzbrojonych w pepesze wtargnęła natomiast do koszar, gdzie spała nocna zmiana i po sterroryzowaniu żołnierzy zdobyła broń i amunicję, którą błyskawicznie rozdzielono.

Ucieczka

Pod ogniem bijących z wartowni i z wieżyczek ciężkich karabinów maszynowych sforsowaliśmy bramę i wybiegliśmy na szosę. Przecięliśmy ją i biegliśmy w stronę oddalonego o 3,5 km skraju Lasów Kozłowickich. Z wysiłkiem wyciągaliśmy nogi z mokrej, ornej ziemi, serca podchodziły do gardeł, pociski gwizdały nad głowami, ale zbawcza ściana lasu była coraz bliżej.

Uciekło nas 48. Mieliśmy trzech rannych, w tym jednego ciężko. Nieśliśmy go na płaszczach. Jeden poległ i został na placu obozowym. Z grupy 60, która w Wielki Wtorek wyszła do pracy zostało w obozie 11, którzy albo nie chcieli uciekać, albo nie mogli, bo zostali obezwładnieni i uwięzieni przez wartowników. Strat tamtej strony nie znamy, ale były niewielkie, gdyż nie chcieliśmy zabijać.

Byliśmy nieźle uzbrojeni. Wynieśliśmy z obozu 12 pepesz, 17 karabinów, dwa dziesięciostrzałowe karabiny powtarzalne, dwa erkaemy Diegtariewa. Gorzej było z amunicją zwłaszcza do kb, ale po rozładowaniu dwóch magazynków do rkm i jej starczyło. Przedzieraliśmy się na północ, za Wieprz, bo wiedzieliśmy, że działa tam jeszcze siatka konspiracyjna AK, kierowana przez znanego dowódcę partyzanckiego „Orlika”(Mariana Bernaciaka). Prowadzili dwaj podchorążowie z jego oddziału.

Obława

Wkrótce po naszym wyjściu z obozu ruszyła gigantyczna obława. Uczestniczyły w niej jednostki zaporowe Armii Czerwonej, funkcjonariusze NKWD, UB i MO. Jeden z jej członów stanowił szwadron sowieckiej kawalerii. Tropiły nas samoloty kukuruźniki, tam, którędy mimo wiosennych roztopów można było przejechać, goniły za nami samochody pancerne.

Dziewięciu z naszej grupy odłączyło się od całości, pragnąc kontynuować ucieczkę na własną rękę. Sześciu z nich wpadło w ręce obławy. O dwóch z nich wiemy, że zostali zamordowani, losu pozostałych nie znamy do dziś.

Natomiast grupa pod dowództwem ppor. „Wiernego” szczęśliwie wymykając się mackom obławy, po morderczym, trwającym 3,5 doby marszu, przedzierając się przez podmokłe lasy, moczary i sięgające niekiedy do piersi rozlewiska, w Wielki Piątek o zmierzchu dotarła do Wieprza w rejonie wsi Składów. Tam nawiązano łączność z ludźmi „Orlika”. Jeden z nich „Tek”(Tadeusz Olesiński) zorganizował przeprawę grupy na północny brzeg szeroko rozlanej rzeki.

Tak zakończyła się brawurowa, jedyna w swoim rodzaju ucieczka żołnierzy AK z obozu w Skrobowie. Pełnym sukcesem, mimo że większość wtajemniczonych w nią oficerów nie dawała jej żadnych szans. Jednak grupa bezbronnych jeńców, wymęczonych niewolą, zdanych wyłącznie na własne siły, w ciągu kilkunastu minut przekształciła się w zwarty, nieźle uzbrojony i sprawnie dowodzony pluton partyzancki, który dotarł tam, dokąd dotrzeć zamierzał.

Represje

Po naszej ucieczce NKWD dokonało aresztowań zarówno wśród internowanych jak i żołnierzy ochrony. Odbyło się kilka procesów, zapadło kilka wyroków śmierci, parę z nich wykonano. Zamordowany został także ppłk. Edward Pisula.

21 kwietnia 1945 r. pozostałych w Skrobowie Akowców wywieziono do ZSRR. Było ich 416.Przebywali w kilku obozach. Niektórzy wrócili do Polski już w 1947 roku. Pozostali znacznie później. Część po upływie  niemal dziesięciu lat. Wielu zostało tam na zawsze. Nie wiadomo nawet, gdzie szukać ich grobów. Jeśli  w ogóle je mają.

A istnienie obozu w Skrobowie przez wszystkie lata PRL spowite było tajemnicą. Ci, którzy przez ten obóz przeszli, a tym bardziej ci, którzy z niego uciekli mieli wiele powodów, by o tym nie wspominać.

Oficjalnie historiografia też milczała. W żadnej z tak wielu książek , mówiących i historii LWP, czy o początkach tzw. władzy ludowej nie ma na ten temat ani jednego słowa. Też można to zrozumieć; była to dla owej władzy karta zbyt haniebna, by ją przypominać.

Wielkanoc 1945 roku spędzaliśmy na północnym brzegu Wieprza w Blizocinie, wspaniałej patriotycznej wsi, stanowiącej wówczas główną w tym rejonie ostoję „Orlika”. Rozmieszczono nas w kwaterach u gospodarzy, którzy gościli nas serdecznie jak członków najbliższej rodziny.

Dużo Świąt Wielkanocnych upłynęło od tego czasu, a były wśród nich piękne i bardzo udane, tamte jednak do końca naszych dni pozostaną najpiękniejsze. O zmierzchu w Poniedziałek Wielkanocny, po zbiórce przed przydrożnym krzyżem, odprowadzani przez dziewczęta i wiejską kawalerkę pomaszerowaliśmy na północ, znów wracając na partyzancki szlak. Jednak tym razem nie dowództwo AK nas tam pchnęło.

Wspomnienia Tadeusza Czajkowskiego publikowane są w „Historii Lokalnej” wydawanych przez Bolesława Bezega

Komentarze są zamknięte