Artykuł ten napisany został na potrzeby jednego z krajowych pism lokalnych. Jego celem było wstępne zapoznanie tzw. „szerokich rzesz” czytelników z ogólnymi założeniami krytyki koncepcji „własności intelektualnej”. Z tego powodu tekst ma ograniczoną objętość i proszę mieć na uwadze, że większość kwestii omówionych jest tu dość skrótowo, bez wgłębiania się w szczegóły. Z drugiej jednak strony w opracowaniu tym przywołałem kilka głównych linii argumentacji i stąd może być ono przydatne jako rodzaj szybkiej ściągawki. (ATW)
Aprobata dla systemu prawa autorskiego i patentów nie jest wcale sprawą oczywistą, co więcej – coraz bardziej rosną w siłę ruchy, które można zbiorczo określić mianem „infoanarchistycznych”, a które negują zasadność panujących regulacji. Poniżej opiszę w bardzo krótki sposób zjawisko walki z reżymem „własności intelektualnej”, zainteresowanych odsyłam do materiałów internetowych, których adresy pozwolę sobie zamieścić na końcu.
Koncepcję „prawa autorskiego” i w ogólności tzw. „własności intelektualnej” krytykuje się na wiele sposobów – robią to zarówno zwolennicy wolnego rynku, jak i np. lewicowcy (socjaliści, anarchiści). Stosowane są argumenty ekonomiczne, prawnicze, etyczne, wreszcie – praktyczne, odnoszące się do wygody konsumentów i trudności z egzekwowaniem praw w epoce, w której wszelkie dane mogą być de facto cyframi.
Bodaj najmocniejszy argument przeciw własności intelektualnej to tzw. argument z rzadkości dóbr, wysuwany przez niektórych libertarian (radykalnych zwolenników wolnego rynku). Otóż twierdzą oni (np. Jacek Sierpiński, Roderick Long, Stephan Kinsella czy programista Maciej Miąsik), że tak naprawdę „własność intelektualna” to nie jest własność. Uzasadnienie jest (w skrócie) następujące: pojęcie własności odnosi się do dóbr rzadkich, to znaczy takich, których użytkowanie przez jedną osobę automatycznie wyklucza z użytkowania w tym samym czasie inne osoby. Dobro rzadkie nie może być jednocześnie wykorzystywane przez wszystkich. Jest jasne, że nie odnosi się to do idei, informacji, abstrakcji. Rzadkość jest im jedynie sztucznie i tymczasowo nadawana dzięki prawu. Jeżeli posiadam książkę i ktoś mi ją zabierze (ukradnie mi egzemplarz), wówczas przedmiotu tego już nie posiadam. Jest to dobro rzadkie. Ale jeśli ktoś przeczyta książkę, a nawet gdy przeczyta ją i streści (lub przytoczy z pamięci) tysiącu osób – to wówczas ja nadal posiadam idee i informacje w niej zawarte.
„Własność intelektualna” wchodzi także w konflikt z własnością materialną, która zdaje się być bardziej naturalna i oczywista. Do kogo właściwie należy odtwarzacz CD, książka lub płyta kompaktowa, którą kupiłem? Do kogo należy mój twardy dysk i dlaczego ktoś uważa się za uprawnionego do przeglądania i kasowania danych na nim zawartych? Przestajemy mieć do czynienia z własnością, a zaczynamy jedynie „wynajmować” pewne przedmioty, nie mając w zasadzie większego wyboru, ponieważ określone przywileje autorskie gwarantowane są przez rząd.
Istnieje także argument z „cyfryzacji informacji”. Jeżeli muzyka, film, program etc. mogą zostać przedstawione wyłącznie jako ciąg cyfr (w ostatecznej postaci jako ciąg zer i jedynek) w pamięci komputera, to jak ktoś może uzurpować sobie prawo do posiadania liczby? Jak można odróżnić „oryginalne dane” od „ukradzionych” (tj. skopiowanych)? Tu warto wspomnieć o manipulacji językowej, jaką jest określanie kopiowania danych mianem „piractwa” (tak jakby było to tożsame z napadaniem na statki) lub „kradzieży” (czymkolwiek to jest, choćby nawet było czymś złym, to nie jest kradzieżą – czyli sytuacją, w której ktoś zostaje pozbawiony danego dobra – bowiem nadal przecież posiada on „swoje” dane).
Obrońcy „własności intelektualnej” mówią też często o „utraconych zyskach” i o tym, że kopiowane dane tracą wartość. Ale „utracone zyski” nie są tak naprawdę utracone, to jedynie mniej lub bardziej arbitralne oszacowania menedżerów biznesu wydawniczego – nie można utracić czegoś, czego się nie posiadło uprzednio. Co więcej, analizy te opierają się na (najzupełniej niepoważnym) założeniu, że gdyby ktoś czegoś nie skopiował, to na pewno kupiłby oryginał. Jest to oczywiście grube nadużycie. Na przykład ja osobiście w ciągu dziesięciu lat zbudowałem sobie płytotekę liczącą około 150 kompaktów (plus kilkadziesiąt kaset) – ale gdyby nie było możliwości korzystania z formatu mp3, to nie sądzę, bym miał obecnie więcej płyt, mało tego: prawdopodobnie miałbym ich mniej, ponieważ nigdy nie zapoznałbym się z twórczością bardzo wielu wykonawców. Co do „utraty wartości”, to libertarianie przeciwni „własności intelektualnej” argumentują, że człowiek jest właścicielem jedynie swojej własności, a nie jej wartości, która kształtuje się w oparciu o subiektywne oceny otoczenia.
Kwestie związane z kopiowaniem ładnie opisuje też nieco anegdotyczny przykład: czy kiedy kupię 10 kg ziemniaków, to czy nie mam prawa posadzić ich w ogródku, celem zwielokrotnienia ich liczby i zebrania x-krotnego plonu? W końcu sprzedawca ziemniaków wolałby, abym tak nie robił… Inny żartobliwy przykład (zaczerpnięty z internetu) odnosi się do tantiemów dla autorów: Facet naprawił kran w moim mieszkaniu i teraz domaga się płaceniu mu 10 groszy za każdym razem, gdy odkręcam wodę. Abstrahuję tu już od tego, że tak naprawdę artyści, programiści i pisarze na ogół dostają ze sprzedaży płyt i książek kwoty bardzo małe. Niektórzy z nich dostrzegają to zresztą. Na przykład programista Maciej Miąsik (pracujący m.in. przy „Electro Body”, „Wiedźminie” i „Schism”) jest zdeklarowanym infoanarchistą, podobnie jak pisarz science-fiction Cory Doctorow, który twierdzi wręcz, że po opublikowaniu swoich książek za darmo w internecie… wzrosła sprzedaż egzemplarzy papierowych. Tu więc pojawia się kolejny argument – w rzeczywistości w „antypirackiej krucjacie” chodzi nie o interes twórców, a tylko o silną pozycję i dochody wielkich wydawców.
Również „dozwolony użytek” jest problematyczny – a już na pewno wtedy, gdy potraktujemy własność intelektualną jako autentyczną własność z wszystkimi przysługującymi jej prawami. Dochodzimy do dziwacznych sytuacji. Znam osoby, które nie ściągają płyt w mp3 (bo się „nie godzi”), ale codziennie przesłuchują piosenki wrzucone na youtube (oczywiście nie sprawdzając i nawet nie mając zbytniej możliwości sprawdzenia, na jakich zasadach te materiały zostały tam umieszczone). Na pewnym forum spotkałem zdeklarowanego obrońcę „własności intelektualnej”, który w awatarze wykorzystywał obrazek z bajki o Kubusiu Puchatku (być może, a nawet prawdopodobnie objęty prawami autorskimi) – z czego tłumaczył się w ten sposób, że „nie było napisane, że nie wolno”. Dlaczego uznajemy, że wolno np. tworzyć kopie na własny użytek, a potem odsprzedawać płyty, skoro z tego również „artyści nic nie mają”? Jeśli nie wolno prezentować materiałów objętych copyrightem podczas publicznych pokazów, to czy (a jeśli tak, to dlaczego?) wolno oglądać filmy wspólnie z rodziną (np. dziesięcioosobową) i kolegami (np. ja mam na Gadu-Gadu 183 „znajomych”)? Wszystkie te przykłady pokazują nam, że ostatecznie prawa autorskie, patenty i ogólnie „własność intelektualna” to coś, co nawet przez zwolenników nie jest traktowane jako normalna własność, którą można dowolnie dysponować – ale jako rodzaj przywileju, monopolu, w pewnych miejscach nieco „rozluźnianego” – po to, by w ogóle dało się żyć i korzystać choćby z internetu.
Przeciwnicy reżymu własności intelektualnej wywodzą się także ze środowiska „wolnego oprogramowania”, najsłynniejszą postacią tego ruchu jest programista Richard Stallman, autor wielu artykułów uzasadniających tę koncepcję. Infoanarchiści mają też pomysły na funkcjonowanie sztuki i kultury w świecie bez pojęcia „własności intelektualnej”. Pomijając fakt, że tak czy inaczej określona liczba ludzi kupuje i będzie kupować książki, a nawet dobrowolnie wpłacać datki dla artystów, których uzna za wartościowych (casus zespołu Radiohead, który jedną ze swoich płyt udostępnił w internecie na zasadzie „co łaska” i odniósł sukces), to istnieją także inne formy zarobkowania. Może to być praca na konkretne zamówienie (np. program specjalnie na potrzeby danej firmy, panegiryk na czyjąś cześć, koncerty i występy); wykonywanie dzieła (literackiego czy muzycznego) w sytuacji, gdy pojawi się określona ilość osób gotowych do pokrycia jego kosztów i wynagrodzenia twórcy; wplatanie w swoją twórczość elementów reklamy; tworzenie dzieł (w szczególności tyczy się to gier), z których można korzystać wyłącznie dzięki połączeniu z płatnym serwerem. Część z tych metod (oczywiście poza ostatnią) bywała już wykorzystywana w przeszłości, kiedy powstawały rozmaite dzieła, a nie było gwarantowanego przez państwo systemu copyrightów.
Wszystko to, co napisałem powyżej, jest oczywiście ogromnym skrótem argumentacji przeciwników własności intelektualnej. Temat jest niezwykle szeroki i obie strony dysponują swoistymi portfelami argumentów. Nie poruszyliśmy tu np. kwestii patentów, nie odnieśliśmy się do kontrargumentów. Zainteresowanych zapraszam na przykład do lektury wywiadu z Maciejem Miąsikiem, który opublikowany został w 22 numerze pisma internetowego „Młodzież Imperium” (http://mi.rydzyk.net). W tym i poprzednim wydaniu można znaleźć także przedruki tekstów Richarda Stallmana, Krzysztofa Śledzińskiego, Cory’ego Doctorowa i Stephana Kinselli. Artykuły te zaczerpnięte zostały zresztą z innych portali (np. http://liberalis.pl i http://mises.pl).
Autor: Adam T. Witczak