Świeccy są w tej chwili największą nadzieją Kościoła w Polsce. Ich przebudzenie, zaangażowanie i misyjność pozwalają mieć nadzieję na to, że polski Kościół stawi czoła współczesności, że z dziedziczonej wspólnoty ludu stanie się ludową wspólnotą wyboru. Mówienie o Kościele katolickim w Polsce w połowie roku 2011 jest zajęciem szalenie niebezpiecznym. W tej chwili wspólnota ta znajduje się w momencie kryzysu, przemiany, która może doprowadzić do mocnej zmiany jego sytuacji. Nic jednak nie jest jeszcze zdecydowane, wiele może się wydarzyć i jeszcze więcej zmienić. Snucie zaś futurologicznych refleksji narażone jest na ryzyko śmieszności. Stąd warto raczej przyjrzeć się przeszłości i postawić kilka diagnoz dotyczących teraźniejszości, niż zastanawiać się nad tym, co wydarzy się za rok czy dwa.
1.
Zacząć tu trzeba od prostego stwierdzenia, że katolicyzm w Polsce spełnia w pewnym stopniu rolę amerykańskiej „religii obywatelskiej”. Dostarcza kategorii, języka, symboli koniecznych do dyskursu społecznego i politycznego. Rytuały, symbolika chrześcijańska przenika życie społeczne. Inaczej jednak niż w Stanach Zjednoczonych ta nasza religia obywatelska nie jest oparta o państwo, a nawet często jest z nim w konflikcie. Polski katolicyzm tworzy raczej przestrzeń debaty o i nad narodem, niż o i nad państwem. Państwo, z przyczyn historycznych, często bywa postrzegane jako wróg, a nie jako sojusznik Kościoła. Dwa Lutrowe miecze, które powinny się wspomagać w polskiej historii i polskim myśleniu są zbyt często w sprzeczności ze sobą. Stąd skupienie na narodzie, którego podtrzymywaniem i umacnianiem zajmować ma się Kościół.
Ta sytuacja wynika w prosty sposób z polskiej historii. Polski katolicyzm był swoistą barką, na którym polski naród i polska kultura przeprawiły się przez rozbiory. A jako, że państwa zaborcze pozostawały innowiercze (z wyjątkiem Austro-Węgier, tu jednak mieliśmy do czynienia z innym, bo józefińskim postrzeganiem katolicyzmu) to ucisk religijny mieszał się z uciskiem politycznym. A katolicyzm utożsamiał z polskością. Podobnie było w jakimś stopniu w czasie komunizmu, kiedy polskość i katolicyzm, za sprawą polityki kard. Stefana Wyszyńskiego, utożsamiły się jeszcze bardziej. Trudno nie dostrzec, że nie specjalnie służyło to samej religii. Wielu z ojców polskiej niepodległości czy szerzej Polaków w II połowie XIX wieku było niewierzących. Roman Dmowski, Józef Piłsudski – by wymienić tylko najważniejszych – posługiwało się religią w celach czysto politycznych, sami jednak nie praktykowali. I podobną sytuację można zaobserwować w niemałej części elit końca XIX wieku. A jednak wszyscy ci ludzie podawali się za katolików, przynajmniej raz do roku nawiedzali świątynie i postrzegali los Polski w kategoriach religijnych.
Dominacja dyskursu religijnego ma jednak także bliższe źródła. Świeckie dyskursy (a takimi były ostatecznie zarówno sanacja, jak i narodowa demokracja) zostały bowiem zniszczone przez komunistów, którzy skutecznie skompromitowali też język czy dyskurs lewicy. Oczywiście nie sposób zapominać o lewicowych opozycjonistach, krytykujących system z perspektywy lewicy, ale trzeba mieć świadomość, że im myśl i działanie nigdy nie przeniknęły do szerokich rzesz społeczeństwa. Jacek Kuroń, Karol Modzelewski czy nawet – przy pełnej świadomości jego wpływów medialnych – Adam Michnik nie narzucili swojego języka i odczuwania świata większości opinii publicznej. Nie udało im się także wskrzesić polskiej lewicy. Stąd jedynym alternatywnym wobec marksistowskiego językiem został język Kościoła wzmocniony dodatkowo przez charyzmę kard. Wyszyńskiego, a potem Jana Pawła II. Ich gesty, symbole, słowa wciąż pozostają obecne w debacie publicznej, nawet jeśli niekiedy utraciły już pierwotne znaczenie. A ich przykład jest często używany przez wszystkie strony politycznych sporów do uzasadniania swoich racji. Feministyczna działaczka Magdalena Środa czy działacze gejowscy w Polsce także przywołują Jana Pawła II, by uzasadnić swoje przekonania. A na grobach czołowych przedstawicieli antyklerykalnej i antykatolickiej lewicy stoją krzyże, poświęcone przez księży.
Nie sposób też nie zauważyć, że polski Kościół pozostaje Kościołem silnym i masowym. Ponad 90 procent Polaków jest ochrzczonych i niemal tyle samo deklaruje związek z katolicyzmem. Większość z nich przynajmniej raz w roku jest w świątyni, chrzci swoje dzieci i zawiera kościelne związki małżeńskie (osobną kwestią jest, co z tego dla nich wynika). Jeśli jednak za kryterium związków z Kościołem uznać regularne praktyki, to i tutaj nie ma się czego wstydzić. Regularnie praktykuje ponad 40 procent Polaków (choć w wielkich miastach odsetek ten jest znacząco mniejszy). Statystyki pokazują też, że choć spada liczba powołań, to nie jest to spadek dramatyczny a Polska nadal jest zagłębiem powołaniowym dla Europy.
2.
Nie sposób nie wspomnieć także o tym, że Kościół w Polsce, choć mocno osadzony w przeszłości mitycznej, pozostaje w znaczącym stopniu Kościołem nowym. Po II wojnie światowej, w wyniku przesunięcia granic państwowych ukształtowały się zupełnie nowe granice diecezjalne. I nie pozostało to bez wpływu na kształt polskiego Kościoła. Warto choćby przypomnieć, że poza granicami Polski, ale i poza granicami polskiego Kościoła znalazła się wileńska Ostra Brama, czyli jedno z najważniejszych obok Jasnej Góry miejsc kultu polskich katolików. Pierwszy i dla wielu najważniejszy obraz Jezusa Miłosiernego także pozostał w Wilnie. A we Lwowie pozostała nie tylko archidiecezja łacińska, ale także (w większości już w grobach) obrządek ormiański, który nie tylko wzbogacał polski łaciński katolicyzm, ale też, co nie mniej ważne, wydał wielu wybitnych działaczy endeckich, by przypomnieć tylko arcybiskupa Teodorowicza. W zamian za te stare polskie metropolie czy arcybiskupstwa polskiemu Kościołowi przypadły tereny poniemieckie (często zresztą również poluterańskie, czego najlepszym przykładem jest katedra w Koszalinie, na której witrażach jest, a jakże, Marcin Luter), które musiał on na nowo zagospodarować, tworząc z napływowej ludności zwarte społeczeństwo.
I trzeba powiedzieć jasno, mimo ogromnych zasług, to dzieło nie jest jeszcze dokończone. Stąd Kościół na tych terenach jest o wiele słabszy, niż na Podkarpaciu czy w Łomżyńskiem. A powodem jest głównie to, że nie udało się tam zbudować tkanki społecznej, którą – w innych regionach Polski – Kościół jest mocny. Pokazuje to zresztą jedną z istotnych cech polskiego katolicyzmu, który pozostaje silny jako wspólnota dziedziczona, wspólnota ludu, ale niekoniecznie i niełatwo przekłada się w masowej skali na wspólnotę wyboru. Świetnie widać to choćby w tym, że wielu młodych katolików praktykuje tylko w swoich własnych miejscach pochodzenia. Po zmianie miejsca zamieszkania, przeniesieniu się do wielkiego miasta, traci związek z Kościołem i odsuwa się od niego. A dotyczy to nie tylko osób letnich, ale również zaangażowanych w życie swoich pierwszych, ojczystych wspólnot. Nie sposób nie zauważyć, że jest to jeden z poważniejszych problemów, z którym przyjdzie się zmierzyć polskiemu katolicyzmowi, który traci młodzież. Świadomość tego problemu jest zresztą w Polsce od dawna. Już ks. Franciszek Blachnicki ze swoim Ruchem Światło-Życie próbował temu zaradzić. I w epoce komunizmu mu się to udało, ale… później – w odruchu triumfu po upadku komunistycznego państwa, i przekonaniu o wiecznej wdzięczności Polaków za rolę Kościoła w tym zjawisku, sporo z jego dzieła zaprzepaszczono.
Ale ta nowość Kościoła miała także źródła w fakcie, że hitlerowcy i sowieci wymordowali niemałą część katolickich elit. Kościół musiał zacząć je odbudowywać na nowo. Kard. Stefan Wyszyński zrekonstruował więc katolicyzm polski, wpisując w niego tradycyjne wartości, ale dostosowując je do nowych wyzwań. I tak ukształtował się choćby ruch pielgrzymkowy, peregrynacje obrazów czy nacisk na powszechność. Model kard. Wyszyńskiego, wzbogacony później perspektywą Jana Pawła II przetrwał w zasadzie do początków XXI wieku, już jednak widać, że przestaje się on sprawdzać. I teraz potrzebna jest kolejna wielka zmiana, rekonstrukcja, aggiornamento, czyli nowe odczytanie polskiego stylu duchowości.
3.
Głównym problemem pozostaje bowiem to, że powoli z mapy Polski znika podglebie dla Kościoła ludowego (czy może lepiej powiedzieć Kościoła ludu). A powód jest dość oczywisty. Zwyczajnie znika lud, na którego wierze (oczywiście nie wyłącznie) chciał opierać i opierał swoje działanie kard. Stefan Wyszyński, ale także sam Jan Paweł II. Zjawiska zachodzące na polskiej prowincji są zastraszające. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że dociera tam fala demoralizacji, młodzież jeszcze wcześniej niż w wielkich miastach rozpoczyna życie seksualne, a Kościół, choć pozostaje ważnym społecznie miejscem, stracił już (a przynajmniej traci) rząd dusz, który przejmuje teraz telewizja w jej najbardziej wulgarnych przejawach. Katolicyzm ludowy, choć pozostaje zatem piękną tradycją, z której warto korzystać, i do której trzeba się odwoływać, musi podlegać transformacji, tak by zacząć walczyć o dusze wszystkich Polaków i wejść w konfrontację z medialną wizją świata.
I wiele wskazuje na to, że to jest jednym z najważniejszych wyzwań stojących przed Kościołem w Polsce. Trzeba znaleźć język, narrację, styl, który odpowie na potrzeby Polaków. Nie tylko tych zanurzonych w głębokie pojmowanie polskości czy znających historię, ale zwyczajnych, zaganianych w pogoni za przeciętnym życiem, rozwiedzionych, szukających szczęścia w ulotnym seksie czy alkoholu. Wielkie celebracje już na nich nie oddziałują. Oni zbyt często nie mają już kontaktu ze swoim proboszczem, nie znają księży, a Kościół kojarzy im się jedynie z instytucją, która narzuca innym swoją wolę. Takie propozycje oczywiście się pojawiają. Droga Neokatechumenalna, Ruch Światło Życie i jego rozmaite odnogi, ruch odnowy charyzmatycznej i wiele innych stanowią próbę odpowiedzi na to wyzwanie. Ale – i to jest chyba istota problemu – można czasem odnieść wrażenie, że lekarstwa na chorobę, o której mowa szuka się wyłącznie na dole. Góra zaś pozostaje zaś w błogim śnie. Oddana kultowi „świętego spokoju” i wciąż przekonana, że polski katolicyzm ma się świetnie. Jest to tym bardziej zaskakujące, że do budzenia wiary nie wykorzystuje się nawet wydarzeń aż cisnących się w ręce. Beatyfikacja Jana Pawła II, choć to niewątpliwie jedno z najważniejszych wydarzeń w Polsce ostatnich lat, została w znaczącym stopniu przegapiona. Słabo – bo głównie kremówkowo – wykorzystuje się też samo dzieło Papieża z Polski. Zaskakującym jest fakt, że wciąż nie promuje się w Polsce na szeroką skalę teologii ciała Jana Pawła II. Jej przyswojenie na poziomie parafii często pozostaje na poziomie minimalnym. A próba porozmawiania o niej z przeciętnym polskim duchownym stanowi niemałe ryzyko.
Nie widać także, i to jest w Polsce spora nowość, kandydatów na następców charyzmatycznych przywódców, którzy przez lata prowadzili polski Kościół. Po kardynałach Kakowskim, Sapiesze, Wyszyńskim czy po papieżu Janie Pawle II – nie przyszli ludzie o podobnej charyzmie. A zmiana ustroju kościelnego doprowadziła do szerszego zjawiska osłabienia władzy w Kościele. W efekcie pojawiło się wrażenie braku silnego przywództwa, a nawet w istocie braku wizji kierunku, w jakim powinien zmierzać polski Kościół. Brak też – i mówię to z pełną świadomością kontrowersyjności tych słów – silnego zaangażowania Kościoła w życie społeczne. Uśpieni poprawnymi kontaktami z politykami różnych opcji biskupi – boją się ostro i jednoznacznie zabierać głos w kluczowych z punktu widzenia moralności sprawach. I w efekcie politycy, których poglądów nie da się pogodzić z katolicką ortodoksją nadal uchodzą za katolików i publicznie przyjmują komunię świętą, stając się zgorszeniem dla wiernych. Coraz słabszy jest także wpływ hierarchii na zachowania społeczne, co także może być przyczyną obawy przed zabieraniem głosu.
4.
Słabość hierarchii, która momentami zachowuje się tak, jakby nie zauważyła, że Jan Paweł II nie żyje, i nie naprawi już ich własnych zaniedbań, nie powinna jednak przesłaniać faktu, że powoli budzi się w Polsce katolicka opinia publiczna. Mocne i dynamiczne pozostają rozmaite środowiska intelektualne, często bardzo młode. Zacząć można od archipelagu ortodoksji: „Fronda”, „Teologia Polityczna”, „Christianitas”, „Polonia Christiana” – to środowiska katolików, którzy uznają, że tradycyjnie rozumiana polskość jest wartością, i którzy chcą nie tyle implantować obce naszej kulturze rozwiązania problemów, ile szukają odpowiedzi na nie w polskim podglebiu kulturowym. Ich działalność wydawnicza czy medialna jest przy tym – i trzeba to powiedzieć otwarcie – o wiele szersza niż działania znanych na Zachodzie środowisk katolicyzmu otwartego, spod znaku „Znaku”, „Więzi” czy nawet „Tygodnika Powszechnego”, które – i coraz otwarciej mówią o tym sami liderzy tego środowiska – przeżywają poważny kryzys tożsamości zachowując jednak swoje wpływy w części środowisk opiniotwórczych i uzupełniając spektrum polskiego katolicyzmu. Ale siłę zachowują także inne grupy. Największym polskim tygodnikiem opinii jest już w tej chwili „Gość Niedzielny”. Swoje wpływy zachowuje także Radio Maryja (skierowane do konkretnej grupy odbiorców) czy „Nasz Dziennik”.
Budzą się również katolicy w życiu publicznym. W debacie o in vitro o wiele lepiej słyszany był głos wiernych, niż biskupów. I to właśnie wierni często otwarcie przypominali, dlaczego Kościół jest przeciwko tej metodzie, jak powinien zachowywać się świecki katolik polityk i jakie są konsekwencje odmiennego zachowania. Katolicy w Polsce są też w stanie – a warto mieć świadomość, że innemu środowisku się to nigdy nie udało – zebrać w trzy tygodnie ponad pół miliona podpisów za całkowitym zakazem zabijania nienarodzonych. I wprowadzić go tym samym, wbrew interesom wszystkich partii politycznych, do debaty publicznej i parlamentarnej. A działanie to wcale nie jest jednoznacznie popierane przez hierarchię, która niekiedy wybiera „święty spokój” zamiast działania, które naraża na słowa krytyki. Mniejsze grupy świeckich ze Świdnicy, Józefowa czy dziesiątek innych miejsc doprowadziły do wyeliminowania ze sprzedaży w publicznych miejscach pornografii. Świeccy zakładają też najlepsze w Polsce szkoły katolickie, których celem jest wypuszczanie nowej elity (by wymienić tylko szkoły Sternika czy bliskie memu sercu Szkoły Sodalicji Mariańskiej).
Świeccy są zatem w tej chwili największą nadzieją Kościoła w Polsce. Ich przebudzenie (coraz lepiej widoczne), zaangażowanie i misyjność pozwalają mieć nadzieję na to, że polski Kościół stawi czoła współczesności, że z dziedziczonej wspólnoty ludu stanie się ludową wspólnotą wyboru. Od ich zaangażowania zależy w tej chwili o wiele więcej, niż od zaangażowania biskupów. Od ich woli misji zależy przyszłość Kościoła w Polsce, i to, co za pięć lat na podobnym spotkaniu będzie można mówić o sytuacji katolicyzmu w Polsce. Na razie jest ona na zakręcie, ale ze sporymi szansami na utrzymanie miejsca i pozycji. A także na skuteczne prowadzenie ludzi ku Chrystusowi.
Tomasz P. Terlikowski
Tekst wykładu wygłoszonego w warszawskiej luterańskiej parafii pw. Świętej Trójcy dla biskupa i przedstawicieli synodu luterańskiej diecezji Uppsali Kościoła Szwecji.
Źródło: www.fronda.pl
Dobry artykuł.
Jako, że życie nie znosi próżni, a polska hierarchia zdaje się, że zaniechała tej podstawowej roli- wychowania Narodu, rolę tą przejęli świeccy. Oby tylko nie zamieniło się to w swoisty Józefinizm. Musimy dorobić się porządnej polskiej, katolickiej inteligencji.Świadomej swojej przynależności do narodu i Kościoła Świętego.Wprowadzającą w życie Jego Nauki.( Broń Boże takich Gowinów) Kościól był budowniczym cywilizacji łacinskiej, jak ostatnio przypomniał o tym Papież. Europy nie zbudowali lewacy, ani barbarzyńcy, lecz Cystersi, Benedyktyni, Bonifratrzy i.inn…Tamci zdobyli się na hasełka: Wolność, Równość i Braterstwo. I w mysl tych haseł pobudowali setki szafotów…
Zgadzam się, wygląda na to, że tylko laikat jest teraz w stanie obronić i ocalić Kościół w Polsce przed zagrożeniami współczesnego świata. To świeckie ruchy obecne w Kościele mają w sobie prawdziwą moc ewangelizacyjną, zdolną przyciągnąć ludzi. A tylko przez ewangelizację, czy też coraz częsciej, reewangelizację, mamy szansę ocalić podstawowe wartości i obudzić sumienie Polaków.