Publikujemy rozmowę dzięki uprzejmości Hanny Sowińskiej z dr. SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM, historykiem, laureatem zeszłorocznej nagrody Czytelników w konkursie „Książka Historyczna Roku” za publikację „Anna Solidarność.” Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), współautorem książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”
– „Prawo równi pochyłej jest jednakie dla wszystkich. Kto na nią raz wkroczy, toczy się dalej”. Ten aforyzm Józefa Mackiewicza wybrał pan za motto swojej strony internetowej. Trochę mnie pan rozczarował. Spodziewałam się innej „złotej myśli” Mackiewicza: „Tylko prawda jest ciekawa”.
– To oczywiście jest ważna maksyma, ale nieco wyświechtana. Teraz każdy się do niej odwołuje. Natomiast sytuacja, w której znalazłem się po roku 2008 bardziej odpowiada wybranemu przeze mnie mottu.
– Dlaczego?
– Ze względu na to, że część kolegów i przyjaciół, którzy mają prywatnie identyczne poglądy jak ja, nie miała odwagi stanąć na wysokości zadania – nie miała odwagi bronić mnie, a tak naprawdę bronić sprawy. Można powiedzieć, że prawo równi pochyłej w jakimś sensie ich dosięgło. Oni są – że tak powiem, tu gdzie dzisiaj są. Nic z tego, co obiecali, że zrobią – nie uczynili. Więc jest to jak najbardziej zasadna maksyma.
– W imię prawdy zaryzykował pan. Ale liczył się z tym, że to może się tak skończyć?
– Oczywiście. Jednak nie przypuszczałem, że tak wielu kolegów „ucieknie z pola bitwy”. Że zostanę sam z tematem, który zrealizowałem.
– Za publikację ujawniającą i dokumentującą współpracę Lecha Wałesy ze Służbą Bezpieczeństwa stracił pan pracę w IPN. Nie miał pan żalu do prezesa Janusza Kurtyki, że „poświęcił” pana na ołtarzu wielkiej sprawy, bo chciał ratować Instytut.
– Zbyt mało czasu minęło od tamtych wydarzeń i od 10 kwietnia (Janusz Kurtyka zginął w katastrofie smoleńskiej – przyp. red.). Wciąż nie ma spokojnej dyskusji wokół IPN. To nie jest odpowiedni czas, by o tym mówić, ale przyjdzie taki moment. Pani pierwszej to powiem – pisałem w tamtym czasie dziennik. Kiedyś go opublikuję. Będzie w nim m.in. o politykach, którzy wtedy różne rzeczy mówili, naciskali, spotykali się z prezesem, a prezes mi to relacjonował.
– Podczas promocji książki „Anna Solidarność” w Bydgoszczy ujawnił pan kulisy związane ze znalezieniem w archiwach IPN akt dotyczących TW „Bolek” – mówił m.in. o powołaniu super tajnego zespołu, który miał zdecydować, co z nimi zrobić. Czy gdyby w 2005 r. prof. Leon Kieres ponownie został szefem IPN tej publikacji by nie było?
– To jest oczywiste. Książka „SB a Lech Wałęsa” mogła powstać dzięki odwadze Janusza Kurtyki. To był zupełnie inny człowiek, zupełnie inny prezes. Kieres uosabiał w IPN wszystkie najgorsze cechy polskiego dyskursu i życia intelektualnego III RP. Był niewolnikiem pewnych konwenansów i układów salonowych. Nie miał osobistej odwagi, żeby zmierzyć się z jakimkolwiek trudnym tematem. Przykładem sprawa o. Hejmy, którego prezes IPN, na konferencji prasowej, w skandaliczny sposób ogłosił agentem. To sytuacja bez precedensu. Nigdy nic takiego już się nie powtórzyło. Przez tę sprawę Kieres stracił szanse na bycie prezesem drugą kadencję.
– Krytycznie ocenia pan swego pierwszego szefa. Przypomnę, że za kadencji prof. Kieresa kierowana przez niego instytucja musiała zmierzyć się ze zbrodnią w Jedwabnem.
– Sprawę Jedwabnego wywołała książka Jana Tomasza Grossa. To, co robił IPN było reakcją na tę publikację. Wydane przez Instytut dwa tomy studiów i dokumentów nie wzbudziły większych kontrowersji, poza skrajnymi stanowiskami. Największa burza była wówczas, gdy Gross głosił efekty – w cudzysłowiu – swoich badań naukowych i IPN został tym zaskoczony.
– Paweł Zyzak, autor kolejnej „nieprawomyślnej” książki o Wałęsie, w której znalazły się nieznane wątki z prywatnego życia przywódcy „S” też został wyrzucony z pracy. W jednym z wywiadów mówił, że aby utrzymać rodzinę wykładał towar w hipermarkecie. Pan ponoć nie jest całkiem prywatnym historykiem z Trójmiasta. Ktoś pana zatrudnił? Ma pan etat, może pół?
– Nie, żyję z tego, co napiszę. Przyznam, że to całkiem ciekawe doświadczenie. Podejmuję trudne tematy. Moje książki nie są finezyjnie skonstruowane, a zważywszy na ich objętość nie docierają do dużej liczby czytelników, chociaż sprzedaję po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. To jest pewien fenomen, że można z wydawania książek naukowych utrzymywać się na powierzchni… Nie ma takiej siły, która sprawi, że nie będę tego robił. Historia jest moim życiem.
– Za to „określenie się” dostał pan od publiczności zgromadzonej w bydgoskim „Węgliszku” gromkie brawa. Szczególnie za deklarację, że nie ma takiego polityka, który by pana do czegoś zmusił.
– Bo nie ma. Politycy mają to do siebie, że chcą mieć władzę nad przeszłością. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że to, co się wydarzyło w ostatnich dwóch latach jest czymś, co nie ma precedensu. Całe zastępy polityków wypowiadały się na temat książki, której nie czytali. Pamiętam taką sytuacja – siedzę w studio telewizyjnym, a dziennikarz łączy się z premierem Tuskiem, który komentuje książkę o Wałęsie, mimo że do niej nie zajrzał, do czego się przyznał. Inny przykład – ukazuje się poza IPN-em praca magisterska…
– …Zyzaka
– …. a minister nauki Barbara Kudrycka organizuje konferencję, na której ogłasza, że powstanie rządowa komisja dla sprawdzenia tej publikacji. Wszystko to dzieje się w kraju, w którym tysiące prac magisterskich i dyplomowych to plagiaty! W kraju, w którym nie ma żadnych instrumentów prawnych, żeby z tym walczyć. Tymczasem państwo polskie, poprzez swoich ministrów, zajmuje się konkretnymi książkami tylko dlatego, że dotyczą one ich obozu politycznego i ludzi, którzy ich wspierają. To bardzo psuje debatę. Również naukową. Od czasu książki o Wałęsie bywają konferencje naukowe, na które część historyków nie jedzie, bo są tam zaproszeni inni historycy, i na odwrót. To jest sytuacja, w której nie podajemy sobie rąk. Tak było między innymi na uroczystości wręczenia nagród w konkursie Książka Historyczna Roku. Proszę mi wierzyć, przed 2008 rokiem tego nie było.
– Reakcje niektórych historyków były zadziwiające. Wytknięto panu np. brak analizy jakiegoś ważnego dokumentu, choć de facto w książce był.
– Zarzuty sformułowane przez Andrzeja Friszke i Pawła Machcewicz były kuriozalne. Zastanawiali się między innymi, w jaki sposób dotarliśmy do niektórych źródeł. Powini cieszyć się, że jako badacze znaleźliśmy te dokumenty
– Dwa lata, które minęły od paskudnej nagonki udowodniły, że jest zapis na tych, którzy „szargają narodowe świętości”. Ktoś jednak pana zaprasza. Kto?
– Bardzo różne środowiska – od naukowych, studenckich, po sieć klubów „Gazety Polskiej”, samorządowcy, domy kultury. – Niektórzy zapraszali, a potem odwoływali spotkania. – Tak było w trakcie promocji książki o Wałęsie. Prezydent Opola mnie zaprosił, ale w wyniku nacisku kierownictwa Platformy Obywatelskiej odwołał spotkanie. Smutne jest to, że ataki personalne – na mnie, Gontarczyka, Pawła Zyzaka, Henryka Głębockiego, autora tekst o Kuroniu – mają służyć zastraszeniu i w jakimś sensie skrępowaniu polskiej nauki. Idzie o to, by młodzi badacze, zanim podejmą się jakiegoś zadania, parę razy zastanowili się nad tym. Powiem pani, że to działa. Niektórzy mówią: – Sławek, popieram cię, ale opisz to, bo ja się boję. Nie chcę być na pierwszej stronie gazety „wiadomej”. Nie będę tego robił ze względu na swoją sytuację życiową. Mam rodzinę, wziąłem kredyt. To jest zwycięstwo sił przeciwnych. Przejrzałem monumentalną historię „Solidarności”. Chciałem zobaczyć, czy „zakazane książki” są tam cytowane.
– I są?
– Dotychczas wyszły cztery tomy, a tylko jeden autor zacytował Pawła Zyzaka. Tak działa klasyczna autocenzura. Autor myśli, że nie wypada cytować zakazanych pozycji…
– Przerabialiśmy to w PRL.
– Prof. Andrzej Zybertowicz nazywa to strategią unieważniania prawdy. Polega ona na tym, że nie dyskutuje się merytorycznie o treści publikacji, tylko mówi o autorze – o tym, jak wygląda, drwi z nazwiska, jak było w przypadku Gontarczyka i Zyzaka, przykleja epitet „wnuczek ubeka”. Do dyskursu publicznego wprowadza się elementy, które odwracają uwagę od książek, a ich autorów czyni się osobami niewiarygodnymi. Ludzie odrzucają ich publikacje, bo nasłuchali się lub naczytali o nich tak wiele złych rzeczy. Przez niewiarygodność autora nie sięgamy po jego prace.
– To jest bardzo groźne i bardzo niebezpieczne, kiedy z powodów politycznych i koniukturalnych próbuje się zamykać usta tym, którzy ujawniają prawdę. Chciałoby się powiedzieć, że to chichot historii.
– Dotarłem do protokołów z posiedzeń Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego w sprawie zmarłego przed rokiem prof. Pawła Wieczorkiewicza. Konał na raka, o czym wszyscy wiedzieli, a mimo to panowie profesorowie i doktorzy habilitowani dywagowali nad tym, że mają do czynienia z neonazistą i że należy coś z tym zrobić. Jak umarł to w protokole znalazły się dopiski: „Usunąć”. Cóż, głupio by było pokazać dokument, w którym jest mowa, jak wykończyć faceta, gdy on już umarł. Dodam, że podstawą zajęcia się jego osobą był materiał wyemitowany przez TVN24. Napisałem o tym artykuł.
– Lech Wałęsa zapowiadał w 2008 roku, że poda panów do sądu. I co? Mają panowie proces z byłym prezydentem?
– Nigdy z nikim nie miałem żadnego procesu. Słyszałem nawet o milionie euro, które mam zapłacić. Nic takiego nie było. Żadna z gróźb, nie tylko z jego strony, nie znalazła finału w sądzie.
Źródło: www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20101213/REPORTAZ/772506899
Dr Sławomir Cenckiewicz – historyk, autor wielu publikacji i artykułów poświęconych najnowszej historii Polski. Za książkę pt. „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” , której współautorem jest Piotr Gontarczyk, stracił pracę w IPN. Najnowszą pozycją pt. „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)” osiągnął sukces. Został bowiem laureatem tegorocznej edycji konkursu „Książka Historyczna Roku”