Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny – poprzedzały Mszę świętą w kościele pokolegiackim pod wezwaniem świętego Krzyża w Opolu, odprawianą z kazaniem w języku polskim o godzinie 9.30. Ogromny, szczelnie wypełniający świątynię tłum, zgęstniały szczególnie przed obrazem Matki Bożej Opolskiej, grzmiał co tydzień śpiewem wysławiającym największy i najwspanialszy Owoc Odkupienia. Opiewano ustrzeżenie jednej jedynej Córy rodzaju ludzkiego przed cieniem grzechu, nawet tego, który przynosimy na świat po naszych pra-przodkach. Śpiewano strofy brzemienne teologią Wcielenia i Zbawienia, dostojne, piękne i… królewskie, skoro hen, przed wiekami, na dworze Wazów z „Godzinek” uczono się pięknej polszczyzny. Oto zaś na początku XX wieku rozbrzmiewała ona Ewangelią pod sklepieniami dzisiejszej opolskiej katedry, przygotowując mnogi lud śląski na Najświętszą Ofiarę.
W tłumie modlących się żarliwie, garnących do sakramentów, pragnących opowiedzieć swoje ważne i trudne sprawy Matce Bożej, by Ona powierzała je Synowi Bożemu – wiernie, w rzeszy skupiającej rodzinę, sąsiadów i ziomków ze wszech okolic miasta – przybywał wówczas do świątyni jako dziecko i młodzieniec jedyny dotąd opolanin (w sensie najbardziej ścisłym), który dostąpił chwały ołtarzy: błogosławiony Alojzy Liguda, zakonny kapłan i męczennik.
Uformowany został przez swą rodzinę z Winowa, kochającą wiarę katolicką i sprawę polską tak, iż potrafił zbawiennie harmonizować te dwie miłości, nie oddzielać ich ani fałszywie nie przeciwstawiać, ale sprawiać, by owocowały stabilną i pogodną świętością, a nie fanatyzmem, patriotyzmem bez szowinizmu i otwartością bez zaprzaństwa.
Wspominała siostrzenica Błogosławionego, Bronisława:
[…] dla niego, dla Ślązaka urodzonego w zaborze pruskim, patrioty ogromnie miłującego swoją polską ojczyznę, praca w Polsce i dla Polski była zaszczytem, Polska bowiem była dla niego czymś świętym. [Za: J. Szczupał, Wyniesieni na ołtarze, w: Nowa Trybuna Opolska, 4 czerwca 1999, s. 10.]
Taka postawa przysporzyła Błogosławionemu cierpień i od swoich i od obcych. Nawet prymicje – jak opowiadali sąsiedzi – nie obyły się bez przykrości ze strony rozmaitych znaczących osobistości, w tym nawet niektórych opolskich duchownych, parskających na ciemnotę „tego Poloka” i tłumnej procesji jego sąsiadów. Ojciec Alojzy – wtedy i odtąd zawsze – skutecznie koił ból zasmuconych cierniami podobnej pogardy: „Spokojny Bóg uspokaja wszystko”. On sam często stawał się narzędziem Bożego uspokojenia, najbardziej chyba wtedy, gdy jako przełożony domu zakonnego na Pomorzu wyciszył gniew tamtejszej ludności, kierujący się ku niemieckim sąsiadom po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę w 1939 roku. Ci – rychło doprowadzili do uwolnienia Alojzego z pierwszego uwięzienia i wraz z dzielną Matką próbowali tego za drugim razem – z Dachau. Aby zginął postarała się miejscowa, (pod)opolska komórka partyjna. [Por. H. Kałuża, W. Klinger, Owoc winnego krzewu, Nysa – Winów 1999, s. 55.]
Miejscowości na zachodnim brzegu Odry, zwłaszcza te na południe od Opola, doznały losu szczególnie tragicznego. Szykany, które wypadło ich mieszkańcom cierpieć po powstaniach jako „burzycielom mostów” (w nocy z 2 na 3 maja 1921 roku wśród siedmiu mostów, wysadzonych dla zerwania łączności Śląska z Rzeszą znalazł się i ten ze Szczepanowic) pomnożyły się aż do granic męczeństwa po roku 1933 – po prostu ze względu na sam ich przeważający, szlachetny, „Ligudowy” profil: modlitwa, praca i pamięć ojczysta. Przełom zaś lat 1944 i 1945 to kulminacja otchłani: regularne prześladowania hitlerowskie zostały gwałtownie zwielokrotnione zbrodniami nacierających sowietów. Mordowano i opornych i uległych, kobiety i nielicznych wtedy niemilitarnych mężczyzn, w tym księży. Tak było na całym Śląsku, ale szczególnie tutaj.
Miałem jako dziecko honor poznać mieszkankę Winowa, w której rodzinnym domu zainstalował się, już po najgorszym, czerwony sztab. Przemieszkiwał odcinkowy komandir z żoną i dzieckiem: mały Wit’ia polubił nie tylko śląskie mleko i skrawki kołocza, ale też powiastki owej młodziutkiej wtedy dziołchy, Marii, córki gospodarzy. Kiedy żona oficera dyskretnie pokazała jej na dnie podróżnego kufra ikonę (!), Maria zaczęła uczyć malca dziwnych słów, słów świętych: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie… i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Uczyła go pacierza po polsku. Tego pacierza, który stanowił dla większości rodzin legitymację do pozostania na Śląsku.
Niestety, podłość nie wygasła. Pewien kleryk, potrafiący być dość często mocno przykrym dla swoich nieśląskich kolegów (nie mógł zostać kapłanem), w chwili szczerości przywołał garść domowych wspomnień, wśród nich i spychane do rodzinnej nieświadomości oświęcimskie uwięzienie kilku krewnych (powstańcy?) i bicie po twarzy jego własnej mamy przez sfanatyzowaną partyjną nauczycielkę za słowa wypowiadane przy tablicy źle, niezgodnie z urzędową normą. Przed czterdziestym piątym biła brunatna, po – czerwona. Żadna nie przekonała.
Gdy to wszystko porównywać z opisami przejmowania dla Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Polskiej po pierwszej wojnie światowej na przykład zasobnych miast pomorskich, z ową nieco nonszalancką, ale przecież pełną godności dyplomacją oddających i odbierających pieczę nad tymi skarbnicami eleganckich dżentelmenów, z tymi nabożeństwami pożegnalnymi i powitalnymi, z przemówieniami o prawie, dziejach, obowiązku i honorze, z ukłonami i salutami – zionie ogromna przepaść.
Ślązacy licznie i ofiarnie czekali na Polskę, a przywleczona im została (jak i nam wszystkim) okrutna i marnotrawcza moskiewsko-sowiecka okupacja. Okupacja to do końca groźna: z wydrukowanego przez Kościół na pamiętne spotkanie z błogosławionym Janem Pawłem II na Górze Świętej Anny 21 czerwca 1983 roku miliona biletów reżim od razu zagarnął dziesiątą część – dla stu tysięcy ludzi, których posyłał tam jako swoich; gorzej, iż do okolicznych lasów posyłał czołgi i wozy pancerne (!), a na Jasną Górę, do pokoi papieskich, „techników” z podsłuchami. A wszystko – śliniąc usta słowami „Dostojny Pielgrzym”. Okupacja to falująca, niby osłabiana wraz z kolejnymi dekadami, ale już po dokonaniu swego najgorszego dzieła: wielorakiego zakłamania i demoralizacji.
Krzyczą o tych bólach po całej Opolszczyźnie dziesiątki czy setki tablic z listami poległych, zaginionych i pomordowanych, tym okropniejsze gdy dodano, iż „przez polską milicję”. Taka ona była polska, jak jej ówczesny najwyższy zwierzchnik, Bolesław Biernacki, lepiej znany jako Bierut, „obrotowy” agent gestapo i NKWD. Modlił się za niego uwięziony Prymas Tysiąclecia…
Przed kilkunastoma godzinami próbowałem sprawy te tłumaczyć gronu wrocławskich księży, zebranych na odpuście, pytających jeden przez drugiego „Jak tam? Jak tam u was jest i dlaczego?”. Czy podołałem? Niech błogosławiony Alojzy, ósmiogrudniowy Męczennik, nucący z wysokości nad poranioną Ziemią Opolską wyuczone przez Matkę „Godzinki”, niech On wytłumaczy lepiej. Odnowiony człowiek.
Autor: ks. Sebastian Krzyżanowski