W jednym z niedawnych programów telewizyjnych, Michał Karnowski trafnie zauważył, że afera podsłuchowa w PSL wybuchła w wyniku klasycznej wrzutki do mediów. Ktoś wybrał niszową gazetę „Puls Biznesu” i podał jej na tacy gotowy, sensacyjny materiał.
Opublikowanie stenogramu z przebiegu rozmowy w wydaniu papierowym gazety, rozszerzone o nagranie wideo w wydaniu internetowym „Pulsu Biznesu”, wywołało polityczną burzę – dymisję ministra rolnictwa, próbę wysadzenia rządu, nawet jeśli to ostatnie było tylko teatrem dla zdobycia popularności przez inicjatorów pomysłu. Gazeta zyskała rozgłos, zwiększyła swój prestiż. Nastąpiło to bez najmniejszego udziału dziennikarzy. Nikt z gazety nie prowadził śledztwa, dzięki któremu zdobył informacje o bulwersujących postawach działaczy PSL, czynach o charakterze na poły kryminalnym. To wszystko samo wpadło gazecie szczęśliwie w ręce. Kto przekazał owe nagranie do redakcji i co chciał dzięki temu osiągnąć? – zastanawiał się Michał Karnowski. Przy czym zwrócił uwagę na interesujący wątek. Możliwość udziału w całej sprawie służb specjalnych, pozostających cały czas w cieniu. Służby mogły mieć swój udział na etapie powstawania nagrania, co miało miejsce w styczniu tego roku, jak również w momencie operacji wrzucenia nagrania do mediów, co zostało zrobione pół roku po powstaniu materiału.
Jeśli tak, to nie można ominąć ogromnie ważnych pytań. Czy, będąc dziennikarzami, powinniśmy uczestniczyć w grze prowadzonej przez służby? Czy powinniśmy stać się ich narzędziem do realizacji celów, jakie chcą osiągnąć? Zgodzić się, aby nami manipulowali? Zresztą te same pytania zachowują ważność, gdyby za wrzutką kryła się jakaś grupa polityczna, będąca w konflikcie z inną i używała taśm do rozgrywania swoich interesów.
Najczęściej jesteśmy w sytuacji, kiedy nie znamy dokładnie intencji autorów wrzutki, nie znamy również tego, jaki szeroki jest krąg osób za nią stojący, jak głęboko sięgają korzenie inspiracji całego przedsięwzięcia. Bo przecież może się zdarzyć, że ktoś inny był pomysłodawcą nagrania, a ktoś inny zdecydował się je wykorzystać. W porozumieniu z „inspiratorem”, bez jego wiedzy, a nawet wbrew niemu. To wszystko pozostaje jednak poza naszym widnokręgiem dokładnego rozpoznania. Możemy co najwyżej, na podstawie dostępnych nam faktów i przebiegu zewnętrznych, ogólnie znanych okoliczności, ewentualnych zakładanych korzyści dla określonego kręgu politycznego czy biznesowego, snuć hipotezy na temat rzeczywistych autorów podłożonej „bomby”.
Ponieważ tego wiedzieć nigdy nie będziemy – nawet jeśli byłby dołączony „list promocyjny”, bo jaką będziemy mieć gwarancję, że w liście znajdziemy prawdziwe motywy działania jego autorów – jedynym rachunkiem, którym winniśmy się kierować w decyzji, czy „nadać bieg sprawie”, czy odłożyć do redakcyjnego archiwum, jest interes społeczny. Tak przynajmniej być powinno. Wiemy, niestety, że dziś jest inaczej. Praktyka ma niewiele wspólnego ze standardami, jakie winny być przestrzegane. Wiele redakcji, podejmując takie decyzje, miesza interes społeczny z interesami politycznymi z jakimi sympatyzują.
Autor: Jerzy Jachowicz
Za: SDP.pl z 21 lipca 2012 r.